„Star Trek” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 08-04-2020 10:54 ()


Gdy J.J. Abrams ogłosił, że ma zamiar „wskrzesić Star Trek”, jedni fani bardzo się ucieszyli, drudzy natomiast wpadli w panikę. Niełatwo jest przełożyć to, co powstało w latach 60’tych ubiegłego wieku, na język współczesny. Widać to aż nadto dobrze po różnej maści rebootach, od „Świętego” aż po „Drużynę A”. Można mówić, co się chce, ale przytłaczająca większość remake’ów – o Aniołkach Charliego, Starskim i Hutchu, Robin Hoodzie i inne – to kompletne porażki. Brakuje im przede wszystkim klimatu oryginału, który bardzo nieudolnie usiłuje się odtworzyć przy użyciu współczesnych realiów. Nawet tak bardzo reklamowany i w sumie lubiany nowy „Zorro” z Antoniem Banderasem ustępuje pod każdym względem dawnym filmom. Nie ma ich klimatu, jest przeładowany akcją w stylu „King Bruce Lee Karate Mistrz”, a główny bohater nie przekonuje do siebie. Jeszcze gorzej prezentuje się telenowela „Zorro: szpada i róże” – tragedia. Ale to temat na osobny felieton. Obecnie jesteśmy przy „Star Treku”.

Porucznik George Kirk w dramatycznych okolicznościach obejmuje dowództwo okrętu gwiezdnego USS Kelvin, ostrzeliwanego przez nieznaną jednostkę. Udaje mu się opanować panikę i sprawnie pokierować ewakuacją załogi oraz pasażerów, wśród których znajduje się jego ciężarna żona. Winona Kirk rodzi w kapsule ratunkowej, podczas gdy jej mąż decyduje się poświęcić życie, by w samobójczym ataku powstrzymać wroga. Nowo narodzone dziecko zostaje sierotą.

Dwadzieścia lat później James Tiberius Kirk jest typowym zbuntowanym młodzikiem, włóczącym się po barach bez jakiegokolwiek pomysłu na życie. Pewnego dnia wdaje się po pijanemu w bójkę z kadetami Gwiezdnej Floty. Awanturę przerywa kapitan Christopher Pike. Proponuje on młodzieńcowi, przez wzgląd na jego ojca, miejsce w Akademii i szansę na zostanie oficerem Kirk odrzuca początkowo jego propozycję, później jednak decyduje się z niej skorzystać. Po drodze zaprzyjaźnia się z doktorem Leonardem McCoy, zgorzkniałym rozwodnikiem o złotym sercu. Będąc w Akademii, zadziera z twórcą symulacji Kobayashi Maru, pół Wolkaninem Spockiem. Wkrótce ich konflikt przenosi się w przestrzeń kosmiczną, gdy tajemniczy wróg atakuje planetę Vulcan, a kadeci prosto z Akademii zostają wysłani na swą pierwszą misję. Kirk, zawieszony w prawach kadeta, podstępem dostaje się na pokład USS Enterprise. Teraz musi przekonać kapitana Pike’a, a także niechętną mu załogę – łącznościowca Uhurę, sterników Sulu i Chekova, przede wszystkim zaś komandora Spocka – że jako jedyny z nich orientuje się, co zagraża całej Federacji Planet.

J.J. Abrams postanowił zachować, co się da z oryginalnej historii Gene’a Roddenberry’ego, przy jednoczesnym wprowadzeniu elementu rzeczywistości alternatywnej. Miał łatwiejszą robotę niż ci, którzy z katastrofalnym skutkiem usiłowali wcisnąć historię Drużyny A do wojny w Iraku. Przede wszystkim bardzo rozsądnie umieścił akcję w linii czasu, zmienionej przez wypadek z przyszłości. Żeby wyjaśnić możliwość takiego rozszczepienia rzeczywistości, posłużono się terminami z dziedziny fizyki kwantowej i teorii strun, dopuszczającej istnienie nieskończonej ilości alternatywnych wszechświatów. W skrócie wygląda to tak, że Kirk Abramsa jest niezupełnie Kirkiem Roddenberry’ego, tak samo, jak abramsowy Spock niezupełnie jest znanym nam z serialu i wcześniejszych filmów Spockiem. Pomijam już takie drobiazgi jak różnica wieku między oryginalnymi bohaterami, która została zlekceważona w nowym filmie – scenariusz pełen jest podobnych nieścisłości i nielogiczności, niemożliwych do wytłumaczenia nawet przy uwzględnieniu Efektu Motyla. No ale mniejsza o to, film fabularny to nie dokument, nie musi być solidny niczym skała.

Sama fabuła filmu stanowi zlepek pomysłów, wykradzionych nie tylko z oryginalnej serii Gene’a Roddenberry’ego, ale i z obrazów kinowych, w tym niekoniecznie związanych z tą serią. Własne elementy scenarzystów, znanego duetu Roberto Orci & Alex Krtzmann, stanowią znikomy procent całości. Może to i lepiej, zważywszy na ich osobliwą fantazję. Faktem jest, że udało się im stworzyć scenariusz mający tę zaletę, że akcja toczy się szybko i bez dłużyzn. Ma w sam raz tyle odniesień do tego, co znane i kochane, by wzbudzić nostalgię. Jednocześnie jest w nim dość nowoczesności w podejściu, by zainteresować smarkatych „popcornożerców”, wychowanych na filmach przeładowanych efektami specjalnymi. I o ile ci ostatni nie narzekali po seansie na „zaszłości”, których po prostu nie mogli wyłapać bez drobiazgowej znajomości uniwersum Star Treka, o tyle starzy fani zaczęli szemrać. Nie podobało się im ani uwspółcześnienie wizerunku bohaterów, ani nowi aktorzy i ich interpretacja. Z biegiem czasu ocena trekkerów nieco złagodniała. Pomogli w tym starzy aktorzy – Leonard Nimoy, który zresztą wziął udział w nowej produkcji, i William Shatner. Obaj udzielili błogosławieństwa swym następcom i nawet zaprzyjaźnili się z nimi. Ze swej strony Zachary Quinto (nowy Spock) i Chris Pine (nowy Kirk) bardzo rozsądnie oddali hołd weteranom, czym ujęli sobie fanów. Trzeba jednak przyznać, że ludzie, którzy krytykują nowych aktorów, mają sporo racji. Żaden z nich nie dorasta do pięt swemu poprzednikowi. Jedynie Karl Urban (nowy McCoy) nie doczekał się większej krytyki, bo też zarówno urodą, jak i sposobem gry bardzo przypomina DeFeresta Kelleya. Inni niestety bardzo odstają od poziomu reprezentowanego przez oryginalnych aktorów.

Chris Pine jest miłym młodzieńcem, ale choć za czasów oryginalnej serii Star Treka William Shatner uznawany był za bardzo miernego aktora, jego następca i tak pozostaje za nim daleko w tyle. W sprytny sposób naśladuje w pewnych momentach jego gesty i sposób mówienia, co jest ukłonem w kierunku Shatnera i jego fanów. Budzi rzetelną sympatię, lecz jego warsztat aktorski jest w tym filmie raczej dyskusyjny. Portret obu Kirków jest też zupełnie inny. Może to wina różnicy wieku. Kirk Shatnera był trzydziestopięcioletnim, odpowiedzialnym mimo swych wad mężczyzną, a Kirk Pine’a to jeszcze dzieciak – infantylny, często bezmyślny, działający pod wpływem impulsu.

Zachary Quinto – jego niewielkie podobieństwo do Leonarda Nimoya zapewniło mu rolę, jednak czy dobrze wywiązał się z zadania? Po części to wina charakteryzacji, a także głupio napisanego scenariusza, a po części sposobu gry – w sumie nie poszło najlepiej. Quinto nie jest raczej „wymarzonym Wolkaninem”. Jego twarz przypomina co prawda plastikową maskę, ale pod spodem kryje się nie zimny logik, tylko niebezpieczny psychopata, zdolny do kumoterstwa, wybuchów niekontrolowanego gniewu i okrucieństwa. Dobrze to pasuje do samego Quinto jako aktora charakterystycznego, jednak nie do Spocka.

Karl Urban – o nim niewiele da się powiedzieć. Jest świetnym McCoyem, dokładnie takim, jaki powinien być, tyle że jego rola została żałośnie ograniczona. Szkoda.

Simon Pegg to może największa pomyłka filmu. Gra Montgomery’ego Scotta, ale nim nie jest. Wypadł po prostu żałośnie, szczególnie w porównaniu z Jimem Doohanem i nie da się powiedzieć na jego obronę ani jednego słowa.

Jeśli chodzi o pozostałych aktorów, grzeszą przede wszystkim całkowitym brakiem charyzmy. Ekipa oryginalnej serii nie składała się z gwiazd ani nawet wybitnych przedstawicieli swego zawodu, jednak każde z nich miało w sobie to unikalne „coś”. Żadnego nie dałoby się zastąpić. W nowym filmie Zoe Saldana mogłaby być bez szkody (a nawet z korzyścią) wymieniona na Halle Berry lub Vi­vi­cę A. Fox, a Johna Cho mógłby całkiem swobodnie zastąpić jakikolwiek aktor w azjatyckim typie. O wymianie Zachary’ego Quinto wielu nawet marzy, bo – niestety – żaden z niego Spock mimo błogosławieństwa Nimoya. Coś takiego byłoby nie do pomyślenia w odniesieniu do oryginalnej ekipy. Czyli po pierwsze, źle napisany scenariusz, a po drugie aktorzy. Jeśli mimo tego wszystkiego film ogląda się dobrze, to znaczy, że J.J. Abrams nie jest takim złym reżyserem. A może po prostu obecność legendarnego Leonarda Nimoya osładza całość? Trudno powiedzieć. „Star Trek” okazał się filmem dość kasowym na to, by nakręcono drugą część, czyli spełnił swą funkcję rozrywkową i komercyjną. Z punktu widzenia uniwersum byłoby wszakże lepiej, gdyby nigdy nie zaistniał.

 

Tytuł: Star Trek

Reżyseria: J.J. Abrams    

Scenariusz: Alex Kurtzman, Roberto Orci     

Obsada:

  • Chris Pine
  • Zachary Quinto 
  • Eric Bana
  • Bruce Greenwood
  • Simon Pegg
  • Karl Urban
  • John Cho
  • Winona Ryder 
  • Zoe Saldana
  • Anton Yelchin
  • Leonard Nimoy

Muzyka: Michael Giacchino    

Zdjęcia: Daniel Mindel    

Montaż: Mary Jo Markey, Maryann Brandon    

Kostiumy: Michael Kaplan        

Czas trwania: 126 minut

Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach CZYTADELI.

 


comments powered by Disqus