„Król Lew” (2019) - recenzja wydania DVD
Dodane: 01-02-2020 23:56 ()
Disney ostatnimi czasy mocno eksperymentuje. Rozwój technologii (szczególnie na polu animacji) oraz mentalność przeciętnego dorosłego zjadacza popcornu (animacja = dziecko) sprzyjają takim działaniom. Ofiarą tego wszystkiego padają kolejne klasyki ze skarbca studia, któremu patronuje skądinąd sympatyczna Myszka Miki. I tak z lepszym (Piękna i Bestia, Księga dżungli) i gorszym (Aladyn) skutkiem na nowo przywracane do życia są kolejne perły animacji spod znaku Disneya. Jednak przy okazji nowej wersji live action Króla Lwa zachodzi pytanie: czy to czasem nie jest ślepy zaułek?
Od pierwszej do ostatniej sceny film Jon Favreau (Księga dżungli, serial Mandalorian) klatka w klatkę przedstawia to samo, co widzieliśmy w animowanym Królu Lwie, czyli historię małego lewka Simby, który po śmierci ojca ucieka z domu, aby po latach tułaczki i wygnania już dorosły powrócić, by odebrać tron swojemu wujowi Skazie. Owszem jest tu kilka ciekawych rozwiązań fabularnych, których nie uświadczymy w oryginale (m.in. geneza blizny Skazy, jak też przyczynę poróżnienia Mufasy i Skazy czy całkiem zgrabny żarcik puszczający oko do fanów Pięknej i Bestii) jednak to za mało, aby to mogło wnieść coś nowego do tej historii (a można było naprawdę pokazać te wszystkie wydarzenia w ciekawy sposób, czego przykładem jest kontrowersyjny w wielu kręgach Król Lew 3: Hakuna Matata, który jednak miał więcej odwagi zabawiać się z pierwotnym materiałem, niż to zrobił w swojej wizji Favreau). I to jest największy mankament tej adaptacji: nie dysonans, jaki wywołują w widzu wygenerowane w komputerze śpiewające zwierzęta, ale fabuła, która jest do bólu identyczna z oryginałem. Skoro tak się sprawy mają, to powstaje zasadnicze pytanie: po co tworzyć i wyrzucać pieniądze w coś, co ma być owszem nowoczesnym, ale lustrzanym odbiciem czegoś zdecydowanie lepszego?
Bo to, co najbardziej boli to, że przy tym wszystkim reszta jest na bardzo wysokim poziomie. Efekty specjalne użyte do tej produkcji naprawdę zasługują na uznanie. Bo o ile można mieć uwagi ogólne o zasadność powstania wersji live-action, to nie można odmówić pietyzmu, z jakim ten film wykonano. Oglądając nowego Króla Lwa, mało osób zdaje sobie sprawę, że cały ten świat został wygenerowany w komputerach. I to wygląda naprawdę spektakularnie. Trochę jakby oglądało się jeden z filmów przyrodniczych. Ten hiperrealizm powala co rusz na łopatki. Trochę gorzej jest z animacją modeli zwierząt. O ile tylko się ruszają, jest naprawdę dobrze, gorzej, gdy zaczynają rozmawiać (choć nie jest tak tragicznie, jak wieszczyli co niektórzy krytycy). Pod tym kątem najlepiej wygląda mimika Timona, a najgorzej lwów. Jednak i tak fachowcy od efektów zrobili duży krok w porównaniu do produkcji z gadającymi żywymi zwierzętami sprzed kilkunastu lat (tam to była dopiero tragedia, uwierzcie mi). Tu jest naprawdę całkiem znośnie, pod tym względem czy wręcz bardzo dobrze. Ogólnie warstwa wizualna zachwyca (liczę na Oscara za efekty specjalne, bo co by mówić to jednak należą się nowemu Królowi Lwu w tej kategorii jak nic). I to nawet wobec występujących tu mankamentów.
A jest coś jeszcze pozytywnego i dobrego w nowym Królu Lwie? Oczywiście! Muzyka!
To do czego z pewnością będę zdecydowanie wracać to soundtrack, którym ponownie zajął się Hans Zimmer. Kompozytor na nowo zaaranżował słynne motywy muzyczne, które stworzył do animowanego oryginału, teraz nadając im większej mocy, finezji i zanurzenia w afrykańskie klimaty, czego mi osobiście brakowało przy seansie rysunkowego Króla Lwa. Zimmer odchodzi trochę od musicalowej nuty na rzecz melodyki etnicznej sięgającej dźwięków i melodii związanych z Afryką bez większego eksperymentowania z pierwotnym materiałem muzycznym. Owszem są zmiany, ale to w większości kosmetyczne. Cichutko liczyłam na większą zabawę i zmiany, ale nic z tego. Jednak w ostatecznym rozrachunku naprawdę świetnie się tego wszystkiego słucha.
Większe zmiany czekały piosenki na czele z Be Prepared, której nowa wersja mi podoba się równie mocno czy nawet bardziej niż jej pierwotna. Dyskusyjna jest też nowa odsłona Can You Feel the Love Tonight, ale jak dla mnie najlepiej w nowej wersji prezentuje się I Just Can't Wait To Be King, które jak dla mnie w animacji było jednym z najsłabszych numerów, a w nowej wersji wychodzi na prowadzenie jako jeden z najbardziej klimatycznych kawałków z wszystkich utworów. Reszta piosenek w tym najsłynniejsza Hakuna Matata nie uświadczyła tak mocnych zmian co do swoich oryginalnych pierwowzorów. Przy okazji filmowej adaptacji twórcy uraczyli widzów dodatkowo kilkoma nowymi kawałkami muzycznymi, w tym m.in. balladową Spirit Beyoncé (w oryginalnej wersji wcieliła się w Nalę), którą słyszymy podczas powrotu Simby do domu i optymistyczną, radosną i skoczną It's Never Too Late od Eltona Johna, pojawiającą się na napisach końcowych. Obie są znakomite i ładnie komponują się z tym, co widzimy na ekranie, jednak jeśli mam wybierać, to stawiam na starego dobrego Eltona Johna!
Jeżeli chodzi o polski dubbing, to postawiono na zupełnie nową ekipę, co jest normalne, zważywszy, że podobnie uczyniono przy okazji amerykańskiej obsady (ze starej ekipy dubbingowej zarówno w wersji polskiej, jak i angielskiej pozostał głos Mufasy) i choć obecne głosy nie umywają się do poprzedniej polskiej ekipy dubbingowej, to ostatecznie jest całkiem nieźle (jedynie wymieniłabym z tego zestawienia Zosię Nowakowską, która jakoś nie podeszła mi jako Nala, a na dokładkę masakruje w polskiej wersji językowej Spirit). Prym w obecnej ekipie dubbingowej wiedzie tzw. Gang Ojca Mateusza tj. trio: Artur Żmijewski jako Skaza (momentami było słychać w nim Alexa z Madagaskaru, ale ogólnie wyszło na plus), Piotr Polk jako Zazu (największe pozytywne zaskoczenie tego dubbingu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrym Zazu, nawet równie dobrym, jak ten ze starego polskiego dubbingu) i Michał Piela jako Pumba (świetnie się sprawdził w tej roli), z którym świetny duet stworzył Maciej Stuhr jako Timon (oj wyjątkowo udanie wyszedł ten Timon Stuhrowi). Reszta też świetnie wcieliła się w swoje role. Ogólnie dostaliśmy dubbing dobry, choć tym razem nieznacznie obsada oryginalna wychodzi na prowadzenie (tym razem Amerykanie naprawdę się postarali, jeśli porówna się tę obsadę z animowaną wersją).
Co do wydania DVD to jest bardzo skromniutko. Zaraz po odpaleniu płyty zostajemy zasypani trailerami Czarownicy 2 i aktorskiej Mulan, by płynnie przejść do całkiem ładnego wizualnie menu, gdzie w ustawieniach możemy wybierać między polskim dubbingiem, jak i napisami (zdecydowanie polecam dubbing, bo napisy to jakaś masakra). Ponadto dostajemy klasycznie tzw. wybór scen i dodatki. Na DVD w dziale szumnie nazwanym dodatki otrzymujemy krótki filmik na temat działalności studia Disney na rzecz ruchu ochrony lwów, których liczba spadła w Afryce o połowę w ciągu ostatnich 25 lat. Ciekawy i interesujący, a nawet edukacyjny ten materiał, ale zapychacz, niestety. Jak dla mnie to trochę za mało jak na wydanie DVD tak ciekawej od strony technicznej produkcji.
Na sam koniec powiem tylko, że jak dla mnie wersja live-action Króla Lwa powstała zbyt wcześnie i można było jeszcze poczekać te kilka lat, ale to moja subiektywna opinia. Ogólnie to dobra produkcja, której ogromną zaletą, jak i wadą jest bycie aż do bólu wierną oryginalnej animacji. I jeśli miałabym znowu zobaczyć tę historię, to jednak mimo wszystko sięgnęłabym do oryginalnej animacji. Bo to właśnie w niej jest więcej emocji i życia. A nowego Króla Lwa traktuję w kategoriach ciekawego filmowego eksperymentu, który może okazać się kluczowy dla rozwoju przyszłej kinematografii. Patrząc na coraz bardziej rosnące trendy ochrony zwierząt niewykluczone, że komputerowe zwierzaki coraz częściej będą wykorzystywane na potrzeby filmów. Nie da się ukryć, że Disney położył pierwszą cegiełkę w tym kierunku. Czy jednak skieruje się w tę stronę mocniej - czas pokaże.
Ocena: 6/10
Tytuł: Król Lew (2019)
Reżyseria: Jon Favreau
Scenariusz: Jeff Nathanson
Obsada/głosy:
- Donald Glover
- Seth Rogen
- Chiwetel Ejiofor
- Alfre Woodard
- Billy Eichner
- James Earl Jones
- John Oliver
- John Kani
- JD McCrary
- Shahadi Wright Joseph
- Penny Johnson Jerald
- Keegan-Michael Key
Muzyka: Hans Zimmer
Zdjęcia: Caleb Deschanel
Montaż: Adam Gerstel, Mark Livolsi
Scenografia: Vlad Bina, Helena Holmes
Czas trwania: 118 minut
Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus