„Abraham” - recenzja
Dodane: 22-07-2019 20:12 ()
Truizmem byłoby określić Stary Testament mianem skarbnicy motywów fabularnych. Dowodów na to nie brak zarówno w tzw. sztucę wysokiej jak i jej znacznie bardziej spopularyzowanych przejawach. Nic zatem dziwnego, że liczne stacje telewizyjne ochoczą przenoszą na ekran opowieści rodem z kart Biblii. W 1993 roku po raz kolejny sięgnęli po barwne dzieje Abrahama.
Historia patriarchy, który pod wpływem Bożego wezwania opuścił południową Mezopotamię udając się do dalekiego Kanaanu, jest raczej wszystkim dobrze znana. Realizatorzy wspominanej produkcji nadali jej jednak wymiar mniej „posągowy” niż we wcześniejszych adaptacjach. Nie uchybiając nic ze znaczenia przekazu Księgi Rodzaju wypada przyznać, że zarówno tytułowy bohater jak również jego rodzina nabierają tutaj cech postaci z krwi i kości. Odległe w czasie problemy okazują się bowiem zaskakująco podobne współczesnym. Borykający się z brakiem potomstwa, niezrozumieniem ze strony najbliższych oraz początkową niepewnością co do obranej przezeń życiowej drogi – taki właśnie jest Abraham obecny w tym filmie. Niby nic ponad to z czym mamy do czynienia w biblijnym pierwowzorze, a jednak siła oddziaływania obrazu dodatkowo uwypukla dylematy patriarchy. Tym bardziej, że kreację Abrahama powierzono nie byle komu.
I na tym właśnie polega główny walor tej ekranizacji, który w dużym uproszczeniu można streścić w dwóch słowach: Richard Harris. Bowiem to właśnie temuż aktorowi przypadło odegranie roli protoplasty Narodu Wybranego. Nieco bardziej wiekowemu pokoleniu widzów raczej nie trzeba go rekomendować. Dał on popis zawodowego kunsztu m.in. w nietypowym westernie „Człowiek zwany koniem”, wzbogaconej przejmującą ścieżką dźwiękową Ennio Morricone „Orce”, „Gladiatorze” (przekonująca choć nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością kreacja Marka Aureliusza), a nade wszystko „Cromwellu”. W zestawieniu z wzmiankowanymi produkcjami niemal trzygodzinny „Abraham” tylko nieznacznie ustępuje im rozmachem. Plenery, kostiumy i stylizacja aktorów to przysłowiowa najwyższa półka ówczesnych możliwości realizacyjnych (co zresztą doceniono odpowiednimi nominacjami do nagrody Emmy w roku 1994). Podobnie jak w swego czasu opisywanym „Jakubie” trudno wyzbyć się odczucia przekonującego naturalizmu świata przedstawionego, wyzbytego blichtru umowności charakterystycznego dla tego typu produkcji z lat 50. i 60.
O ile Matthew Modine – odtwórca roli Jakuba – nie zdołał stworzyć wyrazistej kreacji, o tyle Richard Harris nie tyle zagrał, co wręcz stał się Abrahamem! Powierzoną rolę poprowadził jednak na tyle umiejętnie, że nie zdominował swą osobowością całości fabuły zostawiając nieco przestrzeni dla reszty obsady. Stąd też wyjątkowo korzystnie wypada kreacja Sary w wykonaniu Barbary Hershey, która ostatnimi czasy dała się poznać od jak najlepszej strony w znakomitym „Czarnym Łabędziu” Darrena Aronofsky’ego. W swej roli – mimo, że epizodycznej – brawurowo odnalazł się również Vittorio Gassman wcielający się w postać Teracha, ojca Abrahama. Zresztą ów włoski aktor nie jest pod tym względem wyjątkiem. Umiejętne podkreślanie dramatyzmu kluczowych scen (m.in. ofiara Izaaka; konfrontacja z mezopotamskimi władcami) sprawia, że niniejszą produkcję nie sposób uznać za monotonną, a przy tym wyzbytą innowacyjnych rozwiązań fabularnych.
Podobnie jak przy okazji wspominanego „Jakuba” również i tutaj oprawy muzycznej podjął się wzmiankowany Ennio Morricone. Stąd motyw przewodni skomponowany na potrzeby całej serii „Kolekcja Biblijna” przewija się także w tym filmie, choć nie brak również utworów stworzonych specjalnie z myślą o tej produkcji.
comments powered by Disqus