„Czarne bractwo. BlacKkKlansman” - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 16-06-2019 12:18 ()


Rasizm to w obecnych szalonych czasach bezsprzecznie jeden z najgoręcej dyskutowanych społecznych problemów. Nie dziwi więc nikogo, że za film poruszający ten istotny dla globalnej społeczności temat wziął się nie kto inny jak słynący z filmów o problemach dotykających afroamerykańską mniejszość Spike Lee. Tym razem na reżysersko/scenariuszowy warsztat trafiła inspirowana autobiograficzną książką Rona Stallwortha historia czarnoskórego funkcjonariusza policji inwigilującego struktury Ku Klux Klanu.

Sama koncepcja jest nad wyraz intrygująca – jak ktoś określany jako „czarnuch” ma zinfiltrować szeregi organizacji tożsamej z rasizmem i białą supremacją? Na bazie historii Stallwortha stworzyć można było prawdziwie intrygującą historię pełną napięcia, a jednocześnie pełniącą funkcję komentarza dotyczącego trudnych rasowych problemów trapiących Amerykę w latach siedemdziesiątych. Niestety Lee nie umiał znaleźć złotego środka, przez co Czarne Bractwo zamiast produkcji, którą ogląda się z zaangażowaniem, staje się dość topornym moralitetem, którego cały wydźwięk można zamknąć w jednym zdaniu „Biali są źli, a Trump usiłuje manipulować historią i, nomen omen, wybielać fakty”. Subtelności w tym za grosz. Ale potężna porcja grubo ciosanego moralizatorstwa, jakim jest karmiony widz to nie jedyny problem nowego dzieła Spike’a Lee. Recenzowana produkcję ogląda się niezbyt przyjemnie z wielu powodów. Jednym z głównych problemów Czarnego Bractwa jest brak scenariuszowego napięcia, którego nie sposób wyczuć nawet w scenach finalnej konfrontacji. Rozumiem, że Czarne Bractwo jest adaptacją i nie oczekuje od scenarzysty, że aby zaspokoić mój głód silnych emocji, nagnie fakty, ale nie usprawiedliwia to kompletnej miałkości i poczucia, że intrygujący wątek prowadzonego pod przykrywką śledztwa stał się jedynie pretekstem i wektorem służącym Lee do przedstawienia własnej ideologii, której natrętne forsowanie po prostu męczy. Co więcej, reżyser podminowuje nieco swój przekaz, zapominając, że rasizm działa w dwie strony. Afroamerykanie w jego dziele wydają się momentami równie uprzedzeni do białych co biali do nich. Kolejnym problemem jest tempo narracji i swoista niekonsekwencja w podkreślaniu fabularnych wątków. Niemal całe pierwsze pół godziny seansu (jedną czwartą całego filmu) zajmuje ekspozycja dotycząca problemu rasizmu w służbach mundurowych, z jakim walczyć musi główny bohater uzupełniona długim wywodem na temat pozycji czarnoskórych amerykan w społeczeństwie. Wstęp ten ma ślamazarne tempo, a wątek rasizmu w policji zostaje bezpardonowo porzucony i wraca dopiero w ostatnich minutach filmu pod postacią jednej sceny oferującej widzom naiwnie wręcz pozytywne rozwiązanie problemu głównego bohatera. I tylko jego, bo film w żaden sposób nie odnosi się do tego problemu w szerszym kontekście. Wątek infiltracji KKK też nie grzeszy dynamizmem i wlecze się równie ospale. Produkcja jest na tyle mało angażująca, że seans rozłożyłem sobie bez żalu na dwie partie, co nie świadczy dobrze o umiejętności Lee do pobudzania u widza ciekawości i utrzymywania uwagi widowni.

Problemy ze scenariuszem i narracją ratują na szczęście aktorskie kreacje, choć bohaterowie do najgłębszych i wielowymiarowych nie należą. Ich charakteryzacja często sprowadza się do jednej, góra dwóch charakterystycznych cech jasno określających ich miejsce w filmowej rzeczywistości. Jednak pomimo tego, że materiał, z którym przyszło aktorom pracować, jest słaby i dużo miejsca na interpretację postaci nie zostawia to wyraźnie widać, że obsada włożyła w swoją pracę wiele serca, by z płaskich bohaterów wycisnąć możliwie wiele głębi. W filmie świetnie widać jak John David Washingtom doskonale bawi się rolą Rona Stallwortha, umiejętnie łącząc persony czarnego aktywisty oraz policyjnego detektywa. Adam Driver doskonale partneruję mu jako Philip Zimmerman, białe alter ego Stallwortha, a jego udawany rasizm jest niezwykle przekonujący. Podobnie zresztą jak autentyczny rasizm Davida Duke’a, Felixa Kendricksena i Waltera Breachwaya odgrywanych przez Tophera Grace’a, Jaspera Paakkonena i Ryana Eggolda. Aktorskie trio w roli zaściankowych orędowników białej siły i dominacji wypada przerażająco wręcz autentycznie. Wśród obsady na wyróżnienie zasługuje także Laura Harrier w roli aktywistki i działaczki stowarzyszenia czarnoskórych studentów. Jej „funkowe” i przesiąknięte żargonem epoki aktorstwo bardzo dobrze oddaję charakter jej postaci.

Oprawa wizualna ma w tego typu produkcjach często znaczenie drugorzędne, więc nie będę się nad nią zbytnio rozwodził. Mówiąc krótko – nie jest dobrze. Praca kamery jest bardzo statyczna, a same zdjęcia i kompozycja filmowego kadru są często dość kiczowate, w szczególności w scenach politycznego wiecu, gdzie serwuje się widzowi kolaż wynurzających się z ciemności twarzy strapionych swym losem czarnoskórych Amerykanów. Subtelne to nie jest. Dorzućmy do tego użyte bez większego uzasadnienia holenderskie ujęcia „awangardowo” przekrzywiające obraz oraz komiksowe dzielenie kadru, by pokazać równoległe wydarzenia i otrzymamy całość, która jak żywo kojarzy się z amatorską pracą świeżaków ze szkoły filmowej. Muzykę przemilczmy, bo trudno nazwać jeden kilkukrotnie powtórzony motyw muzyczny oprawą.

Czarne bractwo nie jest filmem dobrym. Nie jest też filmem tragicznym. I zdecydowanie nie jest dla każdego. To toporny i siermiężny moralitet zbudowany na bazie historii, która dawała twórcom możliwość stworzenia czegoś o wiele głębszego i lepszego. W obecnym kształcie trapiony jest niestety przez słaby scenariusz, kiepską narrację i niekonsekwencję w budowaniu fabularnych wątków. Odarty ze swojego politycznego przesłania jest podrzędnym i nudnym dramatem obyczajowo kryminalnym, którego nie są w stanie uratować bardzo dobre aktorskie kreacje. Tylko dla politycznie zaangażowanych, reszta widzów może sobie produkcję Spike’a Lee odpuścić.

Ocena: 4/10

Tytuł: Czarne bractwo. BlacKkKlansman

Reżyseria: Spike Lee

Scenariusz: Spike Lee, Charlie Wachtel, David Rabinowitz, Kevin Willmott

Obsada:

  • Adam Driver
  • John David Washington
  • Isiah Whitlock Jr.
  • Robert John Burke
  • Brian Tarantina
  • Arthur J. Nascarella
  • Ken Garito
  • Frederick Weller
  • Alec Baldwin

Muzyka: Terence Blanchard

Zdjęcia: Chayse Irvin

Montaż: Barry Alexander Brown

Scenografia: Cathy T. Marshall

Kostiumy: Marci Rodgers

Czas trwania: 135 minut

 

 Dziękujemy dystrybutorowi Filmostrada za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus