„Czwarty Król” - recenzja
Dodane: 05-12-2018 09:38 ()
„Szata”, „Barabasz” czy „Ben Hur” to bodajże najbardziej znane fabuły bazujące na wątkach zawartych w tekstach Nowego Testamentu. Do grupy utworów zrealizowanych w tej konwencji wypada również zaliczyć „Czwartego Króla” z Martinem Sheenem w tytułowej roli.
Ów zrealizowany w 1985 roku film nawiązuje do wspomnianego w Ewangelii św. Mateusza epizodu wyprawy trzech mędrców ze wschodu przybyłych do Judei w zamiarze złożenia pokłonu nowo narodzonemu królowi Żydów. W myśl tej opowieści uczonym wędrowcom miał zamiar towarzyszyć również czwarty mag imieniem Artaban. Najmłodszy w ich gronie przejawia zarazem największy entuzjazm wobec okazji osobistego hołdu wobec Mesjasza, pośrednio wyczekiwanego także przez Persów i Partów. Pomimo przejawów sceptycyzmu ze strony swych przyjaciół Artaban bez wahania wyrusza do Borsippy, gdzie mają nań oczekiwać pozostali mędrcy.
W drodze towarzyszy mu zaledwie jeden sługa, Orontes. Konieczność zaopiekowania się rannym – co Artaban czyni bez wahania – sprawia, że nie udaje im się o czasie dotrzeć na miejsce zborne. Przybywają tam bowiem już po wyruszeniu karawany zmierzającej ku Palestynie. Mędrzec nie zamierza jednak łatwo rezygnować z raz podjętego zamiaru. Nakazuje swemu słudze nabyć potrzebny ekwipunek po czym wyrusza w kierunku wskazywanym przez gwiazdę wieszczącą narodziny Mesjasza. Czy dane będzie mu napotkać wyjątkowe dziecko? Czy spotka również swych przyjaciół i z powodzeniem powróci do rodzinnej Persydy? Pewne jest, że wraz z upływem czasu determinacja Artabana miast słabnąć ulegnie nasileniu, a jego długotrwała peregrynacja obfitować będzie w liczne zwroty akcji.
Niniejszej opowieści trudno odmówić znacznej dozy urokliwości, co przejawia się również w charakterologicznej konstrukcji głównych bohaterów. Odgrywającego tytułową postać Martina Sheena zwykło się raczej kojarzyć z zupełnie odmiennym typem ról (np. Grega Stillsona w ekranizacji powieści Stephena Kinga „Martwa Strefa”). Mimo tego z miejsca widać, że w powierzoną mu rolę włożył dużo serca, a zarazem umiejętności aktorskich. W początkowych sekwencjach filmu jego kreacja nie jest zbyt przekonująca, a nawet drażni nadmiarem ekspresji tak charakterystycznej dla tego aktora. Z czasem jednak można przyzwyczaić się do przejętej przezeń „taktyki” rozegrania Artabana. Jego przeciwieństwem jest odgrywający Orontesa Alan Arkin, wszechstronny aktor, który dał się poznać od jak najlepszej strony m.in. w „Edwardzie Nożycorękim”, „Gattace” i „Ulubieńcach Ameryki”.
Również i tu jego rola jest jednym z „jaśniejszych” punktów tej produkcji. Stonowany Orontes to konieczny kontrast, a zarazem tło dla trawionego chęcią napotkania Mesjasza Artabana. Niestety gorzej z całą resztą ukazanych tu postaci, co jest wynikiem nie tyle braku aktorskich umiejętności zaangażowanych osób, co raczej charakterem fabuły. Ta bowiem opiera się na opublikowanej po raz pierwszy w roku 1894 powieści amerykańskiego kaznodziei Henry’ego van Dyke’a. Nadmierny dydaktyzm oraz swoisty sentymentalizm wynikające ze specyficznej maniery przypisanej ówczesnym powieściom religijnym obecnie jest już niemal nie do „przebrnięcia”.
Mimo wszystko istota przesłania tej historii to wartość sama w sobie, która wciąż ma szansę przemówić do ogółu. Bo ta niby prosta historia o poszukiwaniu tego, co trwalsze niż ziemskie dobra przy równoczesnym wykorzystywaniu własnych talentów do wspierania bliźnich (akurat w tym przypadku wiedzy i umiejętności medycznych Artabana) to swoista recepta na współczesną, przesyconą konsumpcyjnym pędem rzeczywistość. „Dopina” je równie oczywista pointa, która jednak w naszych, jakby nieco „zwichrowanych” niejednoznacznością i napastliwym relatywizmem czasach ma szansę przypomnieć o tym co autentycznie istotne. Pod względem sposobu realizacji (zwłaszcza operowania kamerą) czas niestety odcisnął piętno na tej produkcji. Na szczęście jednak w granicach przyswajalności współczesnego widza.
comments powered by Disqus