„Wielki Mur" - recenzja wydania DVD

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 04-06-2017 10:16 ()


Po zaskakująco fajnym Warcrafcie przypada mi do zrecenzowania Wielki Mur – film, na który swojego czasu miałem zamiar wybrać się do kina, a który z różnych przyczyn ostatecznie wywaliłem ze swojego kinowego rozkładu. Wow, pomyślałem, znowu zdarza się okazja do nadrobienia zaległości. Tym razem jednak nie będę pisał o miłych zaskoczeniach. O nie, tym razem drodzy czytelnicy będę się nad recenzowanym obrazem pastwił. Od początku do końca.

Już na kinowych zapowiedziach Wielki Mur nie sprawiał wrażenia produkcji ambitnej. Wręcz przeciwnie, wydawał się nie kryć przed widzami, że będzie lekką rozrywką z pogranicza fantasy i kina przygodowego. Świetnie pomyślałem wówczas, Bóg mi świadkiem, lubię lekkie, a nawet głupkowate kino, które nie kryje się z faktem, iż nie ma większych aspiracji niż względnie przyjemne zagospodarowanie widzom paru godzin. Niestety poziom głupoty recenzowanej produkcji grubo przekroczył granicę mojej filmowej tolerancji.

Weźmy się na początek za fabułę, która jest prosta jak drut – w Chinach stoi sobie tytułowy Wielki Mur, za którym czają się maszkary, których jedynym celem jest uczynienie sobie ze skośnookiej populacji bufetu. Na mur trafia dziwnym zbiegiem okoliczności dwójka europejskich najemników,  mających zamiar skraść i wywieźć do Europy tajemnicę czarnego prochu. Nasi dzielni europejscy handlarze bronią zostają oczywiście uwikłani w obronę muru. Dalej wszystko oczywiście potoczy się tak, jak myślicie – jeden z handlarzy, odgrywany przez Matta Damona, dozna duchowej przemiany i nim seans dobiegnie końca stanie się jednym z najżarliwszych obrońców monumentalnej budowli. I to właśnie jedna z największych bolączek produkcji, która ze względu na swoją przewidywalność ani nie intryguje, ani nie angażuje widza. Jeśli w pierwszym akcie główny bohater mówi głównej bohaterce, że nie skoczy z nią z muru na bungee (tak, dobrze słyszycie, ale o tym za chwilę) to możemy być pewni, że zrobi to w akcie trzecim. Aby dopełnić absurdu, bohaterowie posiedli niezwykłą zdolność pojawiania się zawsze tam, gdzie są potrzebni. Możesz być uber-generałem i naczelnym wodzem lub genialnym „naukowcem”, ale i tak będziesz do spółki ze zwykłymi trepami kręcił kołowrotkiem, na końcu którego zwisa sobie główny bohater, bo najwyraźniej cały świat filmu kręci się wokół dosłownie pięciu osób, bez których już dawno by przepadł. Takie naginanie prawdopodobieństwa do granic możliwości sprawia, że filmowa iluzja wali się jak domek z kart i prędko dostrzec można grube szwy, które starają się trzymać film w całości. Obraz o tak prostej (by nie powiedzieć prostackiej) fabule, jeśli nie ma do opowiedzenia ciekawej historii, to powinien chociaż zaprezentować nam zapierające dech w piersiach sceny akcji lub ciekawych bohaterów, których losy chciałoby się śledzić ze względu na sympatię do tychże. Niestety i tutaj chińsko-amerykańska koprodukcja leży i kwiczy.

Autentycznej chemii między bohaterami tyle, co kot napłakał, jest za to kupa sztucznego patosu i wyświechtanych przez lata nadużywania dialogów z gatunku „jesteśmy tacy sami / w ogóle nie jesteśmy tacy sami” ciskanych do siebie przez dwie pozbawione wyrazu gadające głowy niczym piłeczka pingpongowa.  Aktorsko jest w filmie słabo, bohaterowie wydają się znudzeni i jakoś tacy niemrawi, a wszelkie rekordy bije pod tym względem Willem Dafoe, który gdyby tylko chciał, mógłby podciągnąć produkcję o kilka poziomów w górę, a zamiast tego ogranicza się do pomrukiwania w kącie i bojaźliwego zerkania zza węgła.

Co zatem ze scenami akcji? Przecież film o starciu przerażających demonów z elitarną i różnorodną armią powinien obfitować w spektakularne przykłady bitewnej choreografii? Nie, jeśli stają naprzeciw siebie zmutowane i wyraźnie bezmózgie zielone jaszczurki, które ograniczają się do tępego parcia na mury po to, by dać się utłuc pod gradem strzał i pocisków z katapult, oraz posegregowana i dla pewności pokolorowana niczym Power Rangers armia, której udział w bitwie przekłada się na stanie w rządku na murze. Niby mam aż pięć grup wojowników, z których każda specjalizuje się w innym stylu walki, ale w oczy rzucają się jedynie Czerwoni Łucznicy, głównie ze względu na kolor mundurów, oraz niebieski Korpus Żurawia – najbardziej absurdalna jednostka militarna, jaką zdarzyło mi się widzieć na ekranie. W całości żeński Korpus Żurawia zajmuje się skakaniem z murów na bungee i nabijaniem potworów na długaśne dzidy – pomysł, jakiego nie powstydziłby się kojot Wiluś polujący na Strusia Pędziwiatra. Zamiast ciekawych scen batalistycznych otrzymaliśmy więc miałkie i mało dynamiczne przedstawienie, które ani nie budzi emocji, ani nie zachwyca choreografią, a na dodatek ciężko je śledzić ze względu na chaotyczną pracę kamery.

Ostatnim gwoździem do trumny jest oprawa audiowizualna. Wygenerowane komputerowo landszafty wyglądają jak z epoki Play Station 2, antagonistyczne bestyjki wyglądają mało ciekawie i atrakcyjnie, scenografia jest wręcz ascetyczna i nie urzeka prostotą, ale nudzi pustością kadru, a wszelkie rekwizyty wyglądają jak plastikowe zabawki, w szczególności dotyczy to zbroi, które wyglądają jak gumowe kombinezony pociągnięte dla koloru lakierem do paznokci. O oprawie muzycznej się nie wypowiem, bo ścieżka dźwiękowa wleciała mi jednym uchem i wyleciała drugim, nie pozostawiając najmniejszego nawet śladu po swej obecności.

Tytułem podsumowania – odpuśćcie sobie oglądanie Wielkiego Muru. Jeśli razem ze znajomymi macie wolną chwilę i szukacie czegoś do obejrzenia, omińcie Wielki Mur szerokim łukiem. Popatrzcie na przykład, jak trawa rośnie albo jak schnie farba na ścianie. Lepsza zabawa gwarantowana.

Ocena: 3/10

Tytuł: „Wielki Mur"

Reżyseria: Zhang Yimou

Scenariusz: Tony Gilroy, Carlo Bernard, Doug Miro

Obsada:

  • Matt Damon    
  • Tian Jing
  • Willem Dafoe
  • Andy Lau
  • Pedro Pascal
  • Hanyu Zhang
  • Lu Han   

Zdjęcia: Stuart Dryburgh, Xiaoding Zhao

Muzyka: Ramin Djawadi

Montaż: Mary Jo Markey, Craig Wood

Scenografia: John Myhre

Kostiumy: Mayes C. Rubeo

Czas trwania: 102 minuty

Dziękujemy dystrybutorowi Filmostrada za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus