„Szybcy i wściekli" 1-3 DVD - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 22-12-2016 13:27 ()


UWAGA: Tekst zawiera spoilery, równie wielkie, jak te umieszczone na filmowych brykach. Jeżeli nie oglądałeś nigdy filmów z serii Szybcy i wściekli i zamierzasz się z nimi zapoznać, kontynuujesz czytanie na własną odpowiedzialność.

 

Seria Fast and Furious to swoisty filmowy fenomen. Ciężko we współczesnej popkulturze szukać równie rozwleczonej, a jednocześnie wysokobudżetowej serii akcyjniaków, która podbiła serca całej rzeszy fanów i jednocześnie zapewniła wytwórni dochody na tyle wysokie, aby zagwarantować to, że kolejnymi odsłonami FF raczeni będziemy najprawdopodobniej do grobowej deski. W tych dwóch tekstach przebrniemy więc przez całą serię, poczynając od jej skromnych początków na bombastycznej eksplozji akcji i adrenaliny kończąc. Dziś na tapetę weźmiemy pierwsze trzy odsłony serii, czyli bolesny okres, w którym Szybcy i wściekli nie do końca wiedzieli, co mają ze sobą zrobić.

Jest rok 2001, ludzkość przetrwała atak milenijnej pluskwy, więc radości co niemiara. Mam 13 lat, głowę pełną głupich pomysłów i wkraczam do kinowej sali skuszony plakatem, na którym czarno-białe głowy aktorów górują niczym współczesne Mount Rushmore nad bajecznie kolorowymi smugami światła, w których daję się rozpoznać kształt pędzących samochodów. Początkowe napisy filmu śmigają przez kinowy ekran, a moje nastoletnie ja mówi mi „WOW!”. Szybcy i wściekli na moim gówniarskim małym rozumku zrobili ogromne wrażenie. Nie aktorstwem, nie reżyserią, ale za sprawą tematyki. Uliczne wyścigi, sportowe bryki i seksowne panie w skąpych fatałaszkach to przecież dla napompowanego hormonami nastolatka istny wybuchowy koktajl i seans z perspektywy mojego ówczesnego mnie do dziś wspominam z nutką nostalgicznej sympatii. Gdy po wielu latach powróciłem do filmu, uświadomiłem sobie, że w produkcji spodobać może się nie tylko to, co dawno, dawno temu podziałało na wyobraźnię dzieciaka, ale również wiele innych elementów, które ostatecznie złożyły się na całość produkcji.

Zacznijmy od scenariusza. Zakonspirowany policjant infiltruję specyficzne środowisko, z którego jak podejrzewają organy ścigania, wywodzi się grupa dokonująca zuchwałych napadów. Wsiąka jednak za bardzo w nowy społeczny krąg, by ostatecznie w imię nowych wartości, które poznał i dla swojej nowej rodziny postanawia odrzucić sztywne policyjne zasady. Brzmi znajomo? Nic dziwnego. Szybcy i wściekli to kopia. Zrzynka i plagiat. Jestem to jednak w stanie wybaczyć, ponieważ „inspirowano” się jednym z najlepszych filmów akcji, kultowym Point Break czy jak kto woli Na fali. Zachowano scenariusz niemal w całości, zamieniając deski surfingowe na szybkie bryki i skoki na banki na iście westernowe napady na przewożące cenne fanty ciężarówki. O Szybkich i wściekłych można więc powiedzieć mniej więcej to samo co o Point Break. To solidny scenariusz z wartką akcją, nie najgorszą intrygą i solidnym klimatem świata, w tym akurat przypadku, ulicznych wyścigów.

Gorzej natomiast było już z kontynuacją, czyli Za szybkimi i za wściekłymi. W tym wypadku scenarzyści nie mieli już za bardzo skąd czerpać inspiracji i musieli się silić na coś oryginalnego. Tu niestety nie było już tak różowo i widać wyraźnie szwy i grube nici, jakimi starali się połączyć opowieść o ulicznych ścigantach z policyjnym filmem akcji o walce z narkotykowym kartelem. Uliczne wyścigi schodzą na pięćdziesiąty piąty plan, a akcja kręci się wokół gonitw z policjantami i kurierami wożącymi dla stereotypowego meksykańskiego narko-bossa towar. Stojąc na własnych nogach, film chwieje się nieco i brak mu ciekawych zwrotów akcji, jednak jako lekkostrawny film o brawurowych kaskaderach w wypasionych samochodach da się ten twór oglądać bez większych zgrzytów. Za szybcy, za wściekli jest również dla serii istotny, ponieważ to właśnie w nim widać zalążki formuły, jaką przybiorą dla siebie pozostałe filmy, ale o tym innym razem.

Negatywny „przełom” w jakości serii nastąpił niestety wraz z wejściem na ekrany części trzeciej, czyli niesławnego tokijskiego driftu. W zasadzie Tokyo Drift mógłby, gdyby nie jedna drobniutka scena, być filmem zupełnie oderwanym od reszty serii. Nie jest to policyjny film akcji, ale opowiastka o młodzieńcu szukającym swojego miejsca w grupie społecznej. W tym akurat przypadku akceptowalnym sposobem na wyrobienie sobie pozycji wśród rówieśników jest umiejętność zasuwania bokiem podrasowanym autem. Jeżeli widzieliście w swoim życiu jakikolwiek film o jednostce starającej się wpasować do jakiejś społecznej niszy, to Tokyo Drift nie zaskoczy was absolutnie niczym. Od pierwszych minut wiadomo, że protagonista posiadający naturalny, ale nieujarzmiony talent na początku zrobi z siebie błazna i stanie się pośmiewiskiem, następnie znajdzie mentora, który małymi kroczkami wprowadzi go w nowy świat po to, by ostatecznie wszystkie swoje problemy załatwić dzięki rozwiniętym i doszlifowanym umiejętnościom. Widzieliśmy już takie produkcje o tancerzach, muzykach, aktorach, karatekach, a więc czemu by nie o ludziach, którzy uważają, że najlepszą metoda na pokonanie zakrętu jest przejechanie przez niego wozem postawionym w poprzek? Główną wadą trzeciej produkcji jest odtwórczy charakter scenariusza, który nie tylko nie wnosi nic nowego i jest do bólu przewidywalny, ale na dodatek naiwnie (zresztą, jak każdy tego typu film) zakłada, że każdy problem, bohater ukierunkowany jak koń z klapkami na oczach, będzie mógł rozwiązać w jeden i ten sam sposób. To po prostu nudne, gdy heros, robiąc w kółko jedno i to samo zdobywa uznanie, kobietę i na dodatek rozprawia się z Yakuzą. Sean ma na wszystko gotową odpowiedź, „Spotkajmy się na torze!”. Chociaż z drugiej strony, może gdyby faktycznie wszystko mógł załatwić wyścig, to świat byłby zabawniejszy? Wyobraźcie sobie, że zamiast do wyborów prezydenckich Donald Trump i Hilary Clinton stają do wyścigu na ¼ mili?

Co do aktorstwa w każdej z odsłon serii to powiedzmy sobie szczerze, dla przeciętnego fana ma ono trzeciorzędne znaczenie. Większość z widzów nie idzie na Szybkich, by podziwiać oskarowe role, ale po to, by z wypiekami na twarzy śledzić gwałtowną i wybuchową akcję. Pomimo to zaryzykowałbym stwierdzenie, że w pierwszych dwóch produkcjach ma ono swój niekłamany urok, którego brak części trzeciej. Paul Walker w roli Briana O'Connera epatuje młodzieńczym optymizmem, a jego zauroczenie ideologią i światem ulicznych wyścigów wydają się naturalne. Vin Diesel potrafi tchnąć w rolę zafiksowanego na wartościach rodziny i honoru Dominica Torreto przekonanie i autentyzm, które sprawiają, że wypowiadane przezeń frazesy chwytają za serce, zamiast budzić uśmiech politowania. Każdy z bohaterów, głównych, pobocznych czy też zupełnie nieistotnych wpasowuje się dobrze w klimat lekko podrasowanego i uromantycznionego świata wyścigów, jaki starają się budować twórcy. Każdy z nich ma swoją rolę, w której się odnajduje. Biorąc pod uwagę tematykę filmu i fakt, że scenariusze, z którymi przyszło aktorom pracować, nie są szczytem dramatyzmu. Powiem wprost, jest lepiej, niż można by się spodziewać. Tego samego nie mogę za to powiedzieć o części trzeciej, która ponownie niechlubnie wyróżnia się na tle serii. Podobnie jak odtwórczy scenariusz, tak i aktorstwo to absolutny szczyt przeciętności. Aktorzy pozbawieni są być może ekspresji ceglanej ściany (w większości przypadków), ale widać również, że albo Bozia umiejętności aktorskich poskąpiła, albo zwyczajnie im się nie chciało. Dorzućmy do tego fakt, iż galeria postaci z Tokyo Drift to zbieranina mega stereotypów i wnet jasne stanie się, dlaczego część trzecia to najniżej oceniana odsłona serii, dla której w zasadzie lepiej by było być odrębnym filmem niezwiązanym z marką Szybkich i wściekłych.

Skończmy jednak już gadać o scenariuszu, aktorstwie i innych duperelach. Jesteśmy tu po to, by cieszyć oczy wizualną ucztą, w której głównym daniem jest mknący przez ulicę wóz mający pod maską więcej koni niż w połowie westernów wziętych razem do kupy. Samochody w Szybkich i wściekłych są jak aktorki porno. Gdy nadchodzi ich czas, przykuwają całą uwagę swoimi krągłościami i seksownymi dźwiękami, jakie z siebie wydobywają. Kierowca jest natomiast jak aktor porno, niezbędny by akcja posuwała się (analogia niezamierzona) do przodu, ale wiemy, na kim tak naprawdę skupi się wzrok. Wypasionych wozów w serii nigdy nie brakowało, dostaliśmy tuningowane auta importowane, klasyczne amerykańskie muscle cary, europejskie super wozy, a w późniejszych częściach nawet odrobinę ciężkiego sprzętu i motocykli, także każdy dostał coś dla siebie. Oczywiście nie podziwialiśmy maszyn stojących na parkingu i zbierających kurz. Wykorzystano je w efektownych scenach pościgów i wyścigów serwowanych nam na dwa sposoby.   Z jednej strony mieliśmy niemalże abstrakcyjne sceny, w których wóz owinięty wstęgami światła rozciąga się, jakby miał skoczyć w nadprzestrzeń, przeplecione ujęciami o kamerze rozdygotanej tak, jak gdyby operator dostał nagle ataku padaczki, ale został zmuszony przez nieczułego reżysera do kontynuowania pracy i wypunktowane dramatycznymi zbliżeniami na pełne skupienia twarze kierowców. Sceny te doskonale oddawały szaleńczą energię, przypływ adrenaliny i emocji. Sprawdzały się doskonale nie jako scena akcji, ale jako naładowana wrażeniami winieta. Z drugiej strony otrzymaliśmy bardzo solidnie zrealizowane przy użyciu o wiele bardziej klasycznych technik sceny skupiające się na choreografii pościgu/wyścigu, które nawet dziś robią wrażenie. Ponieważ w przypadku sequeli nader często dominuje filozofia: mocniej, bardziej, szybciej to sceny te ewoluowały z filmu na film, oferując bardziej skomplikowane kaskaderskie popisy i jeszcze więcej emocji. A wszystko to w znanym rytmie: kamera na wóz, zbliżenie na kierowcę, kamera na wóz, zbliżeni na stopę na pedale gazu, kamera na wóz, zbliżenie na rękę na skrzyni biegów. I tak w koło Macieju, raz za razem. Pomimo stałości tego rytmu i formuły akcja nie nudzi i do dziś budzi wrażenia. Dodajmy do tego sceny spokojniejsze przeznaczone po to, by można było uzasadnić zatrudnienie aktorów, a nie tylko kierowców-kaskaderów i otrzymujemy w każdym z przypadków film o świetnym tempie umiejętnie szprycujący widza adrenaliną po to, by dać emocjom opaść i naszykować widownię na kolejny zastrzyk energii. Nawet słaba część trzecia pod tym względem zachowuje właściwą dla serii konstrukcję, a dzięki najlepszej spośród recenzowanych dziś filmów pracy kamery, najciekawszym samochodom oraz najbardziej kolorowej scenerii pełnej soczystych barw wypada, o dziwo, najlepiej.

O ścieżce dźwiękowej będzie krótko, ale na temat. W każdym z filmów efekty audio zasługują na uznanie, samochody ryczą jak smoki, opony piszczą na asfalcie jak nastolatki na koncercie One Direction, a kraksy walą po uszach widza dosadnie jak Pudzianowski w Popka. Co do muzyki jest słabiej. W części pierwszej sprawia wrażenie przeglądu hitów hip-hopu i punku z początku wieku, wrzuconych bez ładu i składu do filmu, część druga ma soundtrack w ogóle niezapadający w pamięć, a część trzecia ponownie stanowi przegląd hitów ówczesnego okresu, jednak lepiej dobranych i zgranych z akcją.

Pierwsze trzy filmy to dla Szybkich i wściekłych trudny okres, w którym wyraźnie widać, że seria nie wykształciła jeszcze własnej tożsamości. Różnice w charakterze i motywach w każdym z filmów, różne założenia, jakich chwytali się scenarzyści, wyraźnie świadczą o tym, że twórcy nie obrali jeszcze konkretnego kursu. Część pierwsza do dziś broni się jako dość ciekawa reinterpretacja kinowego klasyka, nakręcona i zmontowana jak teledysk MTV po to, by trafić do serc ówczesnej widowni. Część druga to taka świnka morska, która nie wie, czy ma kontynuować wątek ulicznych wyścigów, iść w stronę klasycznego kina akcji o wyścigowym zabarwieniu, czy starać się łączyć te dwa światy w coś nowego. Broni się, jednak nie stanowi już takiego zaskoczenia jak oryginał. Część trzecia to nieudana próba nadania serii nowego kierunku, która poległa na wszystkich płaszczyznach oprócz oprawy audiowizualnej.

Jak jednak wiemy, pomimo swoich wad oraz problemów z jakościową kondycją, powstały kolejne produkcje sygnowane logiem Fast and Furious, którym udało się wygenerować własną formułę, interesującą dla widzów i rentowną dla wytwórni. NA spojrzenie na części 4-7 zapraszam w kolejnym tekście.


comments powered by Disqus