„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” - recenzja
Dodane: 17-09-2016 19:44 ()
W końcu fani się doczekali: Nietoperz i Człowiek ze Stali, wspólnie na srebrnym ekranie. Kiedy do tego równania dodamy wojowniczą Amazonkę to mamy film, który mógłby być odpowiedzią na błagalne prośby, by stworzyć drużynę bohaterów spod znaku DC. No właśnie „mógłby”, ale po kolei.
Na samym początku seansu dostajemy w twarz olbrzymią dawką emocji – obserwując zachowanie Bruce’a podczas ataku na Metropolis obieramy jego punkt widzenia. Zagłada. Śmierć. Osierocona dziewczynka, którą mężczyzna ratuje w ostatniej chwili przed tragiczną śmiercią pod kupą gruzu. To wszystko tłumaczy późniejsze zachowanie Batmana i jego nastawienie do przybysza z Kryptonu. Żeby natomiast wejść w buty wielkiego S musimy… obejrzeć wcześniej Man of Steel (w którym nasz bohater rozwala pół miasta, mając całkowicie gdzieś, biegających pomiędzy walącymi się budynkami, ludzi). Na samym początku to Batman staje się postacią, z którą łatwiej jest się nam utożsamić, postacią, którą rozumiemy i którą lubimy. Sam Affleck w roli Mrocznego Rycerza spisał się znakomicie, kreacja Batmana jest mroczna, ale bez przesady – temu Nietoperzowi bliżej jest do Millerowskiego „The Dark Knight Returns” niż Nolanowskiej trylogii. Warto pochwalić jeszcze dwie role: Eisenberga oraz Gadot. Filmowy Lex znacznie różni się od tego, którego znamy z komiksów – nie jest zimnym, biznesmenem, ale egzaltowanym dzieciakiem. Całą swoją postawą mówi: mogę się zachowywać dziwnie, bo jestem tu najmądrzejszy i najbogatszy. Czar, który wokół siebie roztacza przeplata się z szaleństwem cechującym jego działania i ku memu olbrzymiemu zdziwieniu, to działa! O ile z wyborem najlepszej roli męskiej miałabym problem, tak z żeńską – najmniejszego (nie tylko dlatego, że pań tam jak na lekarstwo). Wonder Woman prezentowana jako elegancka kobieta oraz wojowniczka idealnie wkomponowała się w konflikt pomiędzy dwoma bohaterami – jest mi tylko przykro, że było jej tak mało.
Ale, ale… przejdźmy w końcu do tego olbrzymiego „konfliktu” wokół, którego toczy się cała fabuła. O ile motywy Batmana nakreśliłam już wcześniej, to dlaczego Superman tak nie lubi naszego mściciela z Gotham? Powód jest prosty: nie podoba mu się, że Mroczny Rycerz obija ludziom twarze, łamie kości i wypala na skórze znak nietoperza. Serio? Postać, która na samym początku filmu łapie terrorystę i przebija się z nim przez betonową ścianę? I o ile do połowy filmu przymykałam oczy na takie bzdury, tak od momentu starcia naszych tytanów nie umiałam wyłączać racjonalnej części mózgu. Patrząc jak zaczynają walczyć, miałam ochotę powiedzieć: „hej! a może porozmawiajcie?”. Gdyby Superman od początku użył słowa „matka” ewentualnie zdania „Lex porwał mi matkę” to zapadka w umyśle Bruce’a, o nazwie „martwi rodzice” zaskoczyłaby dużo szybciej i przestałby obijać harcerzykowi buźkę. Swoją drogą: jak mówicie komuś o swojej mamie to używacie jej imienia? No i fakt, że Clark zaufał w sprawie tak istotnej jak życie jego rodzicielki, gościowi, który minutę temu chciał go zabić jest NICZYM nieuzasadnione. Chyba że w świecie DC wypowiedzenie słów „obiecuję” działa jak zaklęcie w Harrym Potterze, kiedy po złamaniu danego słowa padało się trupem. Co mamy dalej? Batman szuka porywacza Marthy Kent czyli ruska, który wcześniej pracował dla Lexa. Bo oczywiście pan ultra bogaty Luthor do wszystkich działań wynajmuje jednego oprycha. Brawa także dla Batmana za genialny plan zaciągnięcia Doomsdaya do Gotham, bo tam przecież jest broń zdolna go pokonać. Nie mógł polecieć po nią, bo znacznie fajniej zawlec do swojego miasta niezniszczalnego potwora. Zastanawiająca jest także odległość pomiędzy Gotham a Metropolis – jest między nimi jakiś rzut kamieniem, ciekawe czy detonacja bomby atomowej miała na nie jakiś wpływ… Z tego co nam pokazano – chyba nie. Dlaczego? Bo to było tak wysoko, że nic na ziemię nie spadło. Tak. Zupełnie mnie to przekonuje. No i zostaje nam końcowa walka, gdzie S leci z włócznią z kryptonitu, chociaż wcześniej mdlał w jej obecności. #okej #spoko Samo zakończenie? Może jestem potworem, ale w ogóle nie było mi przykro. Wcale. Mam nadzieję, że Supek pozostanie martwy, bo czuję, że kolejny film na tym nie straci, a nawet zyska.
Warto popatrzeć na całość jako coś, co miało być podwaliną pod Justice League i całkiem dobrze w tej roli sobie poradziło. Chociaż pojawienie się Flasha w śnie Bruce’a (swoją drogą – Jezu ile on może mieć dziwnych snów w jednym filmie) zostało wrzucone bardzo „na siłę” to wspomnienie innych herosów i pomysł, by ich połączyć wyszły bardzo zgrabnie. Ma się wrażenie, że drużyna, która powstanie pod kierownictwem Batmana, ma szanse na powodzenie.
Na koniec chciałabym pochwalić Lois Lane za bycie najgłupszą postacią żeńską w historii kina superbohaterskiego. Kobieta włazi WSZĘDZIE tam, gdzie może zginąć. Co zabawne, nasz Superek bez trudu wychwyci jej krzyk natomiast swojej matuli niestety nie. I właśnie kumulacja tych wszystkich bzdurnych sytuacji w drugiej połowie filmu zabiła we mnie radość z całkiem udanej pierwszej części. Przymykanie oczu stało się niemożliwe. Jeżeli miałabym popatrzeć na film jako całość, dałabym mu 6/10. Trójka herosów walcząca wspólnie, spektakularne sceny walki i Affleck bez koszulki sprawiły, że ten wieczór nie był zmarnowany.
Ocena: 6/10
Tytuł: "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości"
Reżyseria: Zack Snyder
Scenariusz: David S. Goyer, Chris Terrio
Obsada:
- Ben Affleck
- Henry Cavill
- Amy Adams
- Jesse Eisenberg
- Diane Lane
- Laurence Fishburne
- Jeremy Irons
- Holly Hunter
- Gal Gadot
- Scoot McNairy
- Callan Mulvey
- Tao Okamoto
Zdjęcia: Larry Fong
Muzyka: Hans Zimmer, Junkie XL
Montaż: David Brenner
Scenografia: Patrick Tatopoulos
Kostiumy: Michael Wilkinson
Czas trwania: 151 minut
Tekst pierwotnie opublikowano na niespie.com
comments powered by Disqus