„Pojutrze” - recenzja
Dodane: 31-03-2007 09:12 ()
Produkcje filmowe ostatnich kilku lat można podzielić na trzy kategorie: filmy, które dobrze wyglądają w kinie; filmy, które dobrze wyglądają w zwiastunach; filmy, które dobrze wyglądają na plakatach. „Pojutrze" należy do tej drugiej. Kategorii, przesunąłbym go do pierwszej, gdybym nie wziął do kina mózgu (a mówili: „zostaw w domu, weź zamiast niego dziewczynę”). Oczywiście, mogłem być troszeczkę uprzedzony, w końcu robił go człowiek od największego gniota w historii wysokobudżetowej filmowej s-f, „Dnia Niepodległości".
Co zabawne, w nowym filmie Emmericha odnaleźć można znajome elementy (tytuł przede wszystkim, hehe). Mamy więc zwiastuny nadchodzącej katastrofy, naukowców, których nikt nie słucha, kilka zrobionych z masochistyczną przyjemnością 'szokujących' scenek (tam Biały Dom, tu Hollywood). A na koniec prezydent wsiada do F-16... o, przepraszam. To byłby spoiler.
W „Pojutrzu” na szczęście do takich przegięć jak w ID4 nie dochodzi. Katastrofalna zmiana klimatu, będąca tematem filmu, jest po prostu przeciwnikiem o niebo trudniejszym niż kilka przerosłych latających spodków. Tak trudnym, zenie do pokonania. I to jest pierwsza (i chyba ostatnia, nie licząc efektów, o czym niżej) zaleta filmu: poczucie nieuchronności, z jakim wychodzi się z kina. No ale w tym filmie świata nie ratuje Bruce Willis w brudnym podkoszulku.
Może teraz kilka słów o podstawach naukowych pokazanego w filmie scenariusza. Streszczając w jednym zdaniu: globalne ocieplenie powoduje topnienie lodowców arktycznych, nagłe pojawienie się ogromnej ilości słodkiej wody zakłóca przepływ Golfsztromu, ocieplającego północny Atlantyk. I wtedy robi się bardzo zimno.
Koresponduje to jakoś z osławionym artykułem Schwartza i Randalla, o którym było głośno w mediach pół roku temu. Merytorycznie nie był on niczym specjalnie odkrywczym - wariacja przedstawionej wyżej teorii znana jest już od połowy lat siedemdziesiątych, rozwinięto ją w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a 'twarde' dane świadczące o obecnym zmniejszaniu się zasolenia północnego Atlantyku pojawiały się w publikacjach ostatnich kilku lat. Żadna jednak nie była tak efektowna, jak „raport Pentagonu". Schwartz i Randall nie byli bowiem subtelni - po prostu wystartowali od założenia, że w najbliższym czasie będzie miała miejsce gwałtowna zmiana klimatu, i pokazali, jakie byłyby tego konsekwencje dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Przewidują rzeczy straszne - eksodus Skandynawów, konflikt z Kanadą i Meksykiem, wojnę w Indochinach, rozpad Unii Europejskiej. A wszystko w przeciągu następnych dwudziestu lat.
To się już zdarzało, co zresztą w filmie Emmericha jest powiedziane. Ostatni raz prawdopodobnie miało miejsce w czasie Małej Epoki Lodowcowej, w latach 1300-1850 naszej ery. Najbardziej znaną konsekwencją była wtedy ewakuacja osiedli skandynawskich na Grenlandii. Inne katastrofalne ochłodzenie, tym razem sprzed 8200 lat (to właśnie to wydarzenie wykorzystują autorzy raportu jako modelowe), jak się wydaje, spowodowało upadek cywilizacji starożytnej Mezopotamii. Najbardziej znanym i przywoływanym także w filmie, jest jednak to z okresu młodszego dryasu, około 12 700 lat temu, kiedy przerwanie cyrkulacji prądów oceanicznych spowodowało powrót do epoki lodowcowej na trzynaście wieków. Zimnolubne kwiatki zwane dębikiem (Dryas octopetala) rosły wtedy w Portugalii.
Lektura raportu Schwartza i Randalla przyjemną nie jest, wynika z niej bowiem że będę musiał za dwadzieścia lat pójść za radą Geralta z Rivii i nosić ciepłe gacie. Ale to, co na papierze wygląda przerażająco (całe 5 stopni w ciągu 10 lat!), w kinie byłoby nie do zniesienia. Obserwowanie zmian klimatycznych w czasie rzeczywistym jest równie pasjonujące, jak przyglądanie się zejściu lodowca. Czyli nudne jak flaki z olejem.
Emmerich doszedł do wniosku, że wystarczy tego science, teraz czas na fiction. Zaburzenie Golfsztromu to u niego kilkanaście dni, po kolejnych kilkunastu z Atlantyku ucieka całe ciepło (gdzie się podziała pojemność cieplna wody, o której w szkole tyle wbijano nam do głowy?), no i mamy śnieżną kulę. Na wszelki wypadek, gdyby zabrakło dramatyzmu, dodał jeszcze efekt gwałtownego spadku temperatury w centrum pustoszącej amerykański kontynent burzy, wskutek czego dostajemy niesamowicie głupią scenę z bohaterami uciekającymi korytarzami skuwanymi ścigających ich lodem...
W każdym filmie katastroficznym kibicujemy bohaterom, zmagającym się z przeciwnościami losu. Tutaj Emmerich nie wychodzi niestety poza przeżute na tysiące sposobów schematy (pies musi przeżyć, bohater odnajduje prawdziwą miłość etc.), co gorsza widz niespecjalnie będzie miał okazję martwić się o los tego czy owego - i tak wiadomo, że (prawie) wszyscy przeżyją. Fabuła filmu jest więc tylko pretekstem do pooglądania ładnych obrazków CGI: trąb powietrznych malowniczo niszczących Los Angeles, zasypanego śniegiem Nowego Yorku, Ziemi robiącej za wielką śnieżkę. Trzeba przyznać, że robią one spore wrażenie. Podsumowując: jeśli naprawdę się nudzimy, możemy wybrać się na „Pojutrze". Wychodzimy z kina zatroskani olaniem przez USA Protokołu z Kyoto. A potem idziemy na lody, bo gorąco ostatnio jak cholera.
Tytuł: „Pojutrze"
Reżyseria: Roland Emmerich
Scenariusz: Roland Emmerich, Jeffrey Nachmanoff
Obsada:
- lan Holm
- Nestor Serrano
- Dennis Quaid
- Jake Gyllenhaal
- Emmy Rossum
- Dash Mihok
- Jay O. Sanders
Muzyka: Harald Kloser
Zdjęcia: Ueli Steiger, Anna Foerster
Czas trwania: 124 minuty
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...