„Spawn” - recenzja
Dodane: 23-03-2007 14:15 ()
Rok 1997 zostanie zapamiętany przez fanów komiksu jako najgorszy w historii ekranizacji tego medium. Pomijając fakt beznadziejnej, ocierającej się o kicz telewizyjnej produkcji Justice League, w kinach mieli dominować Batman i Spawn. Ten pierwszy zaliczył artystyczną i finansową klapę, więc widzowie czekali, że chociaż ekranowe wcielenie Ala Simmonsa obroni honor komiksów w kinie. Niestety nie udało się i jest gorzej niż można się było spodziewać.
Spawn narodził się z wyobraźni Todda McFarlene’a – wizjonerskiego twórcy takich perełek jak Spider-Man: Torment, który w atmosferze kłótni opuścił Marvela, by tworzyć nowe studio komiksowe. Tak powstało Image, a wraz z nim chyba najbardziej rozpoznawalny bohater tego autora, czyli Spawn. Historia niejakiego Ala Simmonsa agent służb specjalnych nie jest skomplikowana. Zostaje on zabity w wyniku zdrady podczas akcji w Korei Północnej, po czym powraca z piekła. Tam bowiem zawarł pakt z Malebolgią, że w zamian za ponowne zobaczenie żony zgodził się być jej sługą na Ziemi. Niestety nie przewidział jednego, że nie wróci do swojej poprzedniej cielesnej formy, a jako odrażający i oszpecony Spawn. Jednak jego powrót nie nastąpił natychmiast. Minęło pięć lat, a jego żona Wanda wyszła ponownie za mąż za najlepszego przyjaciela Ala - Terry’ego Fitzgeralda. Nie był to szczyt marzeń Simmonsa, a jego motywacja uległa zmianie.
Fabuła Spawna jest dość bliska komiksowemu pierwowzorowi, a mimo to o filmie nie możemy powiedzieć, że trzyma wysoki poziom, jak oryginał. Produkcja zawodzi w każdym elemencie. Część winy z pewnością spada na debiutanta reżysera, bo Mark A.Z. Dippé nie wyciągnął z tej opowieści ani grama komiksowego Spawna. Na ekranie piętrzą się niedorzeczności, a bohaterowie działają wbrew jakiejkolwiek logice. Ciężko się to ogląda i zachodzi w głowę, czy ktoś na pokazach testowych nie zauważył jaki paździerz dopuszcza do emisji w kinach.
Drugą bolączką jest amatorska gra aktorska. Kim jest Michael Jai White? Nikt dziś nie powie, że jest to gość, który zagrał Spawna, bo to obciach. Mało znany i przeciętny aktor wybrany z uwagi na kolor skóry, aby być wierny oryginałowi czy był po prostu tani? Jego przeciwnik Violator w interpretacji Johna Leguizamo to kpina. Aktor sprawdzający się w lekkim i komediowych repertuarze dostał rolę zagrania demona. Śmiech na Sali. Martin Sheen czy Theresa Randle również są dalecy od swojej formy. Dorzucając do tego festiwalu pomyłek koszmarne efekty wizualne, jakby poskąpiono grosza lub zwyczajnie nie przewidziano w budżecie środków na lepsze pokazanie efektów komputerowych i mamy pełny obraz nędzy i rozpaczy. Wypada dodać, że fabuła komiksowego Spawna oparta jest na tajemnicach, utrzymana w gotyckim mrocznym klimacie, a sam bohater postacią mocno niejednoznaczną. Nic jednak z tych walorów papierowego oryginału nie znalazło uznania w oczach twórców kinowej wersji.
Ekranowy Spawn to duże nieporozumienie, film niepotrzebny, a raczej zbędny w tak nędznej realizacji. Możliwe, że upłynie dużo czasu, zanim doczekamy się porządnej adaptacji przygód Ala Simmonsa, bo komiks Todda McFarlane’a na takową zasługuje. Tylko niech się za nią weźmie ktoś odpowiedni, a nie byle amator ściągnięty za parę miedziaków z baru za rogiem ulicy.
1/10
Tytuł: „Spawn”
Reżyseria: Mark A.Z. Dippé
Scenariusz: Alan B. McElroy, Mark A.Z. Dippé
Obsada:
- Michael Jai White
- John Leguizamo
- Martin Sheen
- Theresa Randle
- Nicol Williamson
- D.B. Sweeney
- Melinda Clarke
Muzyka: Graeme Revell
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Montaż: Todd Busch
Scenograf: Dena Roth
Kostiumy: Daniel J. Lester
Czas trwania 96 minut
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...