„Luter” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 29-07-2014 07:04 ()


 

Mimo że od momentu jego działalności upłynęło bagatela pięćset lat, postać Marcina Lutra nie przestaje wzbudzać skrajnych emocji. Nie dziwi zatem okoliczność, że dzieje prekursora reformacji (czy jak kto woli – protestantyzmu) nie raz już doczekały się przeniesienia na wielki ekran. Szczególnie pieczołowicie zrealizowanym obrazem jest ostatni jak dotąd film biograficzny traktujący o tej postaci zrealizowany w roku 2003.

Październik 1517 r. Mnich ze zgromadzenia augustianów upublicznia swoje wątpliwości co do niektórych praktyk ówczesnego Kościoła. Rzeczonym jest nie byle kto, bo doktor biblistyki Marcin Luter, który swoje 95 tez potrafił oprzeć na solidnej argumentacji rodem z kart Pisma Świętego. I chociaż opublikowany niewiele wcześniej traktat teologiczny wspomnianego nie wzbudził szerszego oddźwięku, to jednak lekko nadpobudliwa natura augustianina nie pozwolił mu zaszyć się w klasztornej celi. Ogłaszając swoje poglądy, równocześnie wzywał do dysputy nad ich zasadnością i zapewne nawet w najśmielszych domysłach nie przypuszczał, że tym samym dał początek wydarzeniom, za których sprawą zachodnie chrześcijaństwo uległo gruntownej przemianie.

Film brytyjskiego reżysera Erica Tilla stanowi próbę zrekonstruowania momentu dziejowego, za którego sprawą wśród wyznawców Chrystusa doszło do głębokiego podziału, którego efekty odczuwamy po dziś. W tym celu zaangażowano iście gwiazdorską obsadę: Josepha Finnesa jako Lutra, Alfreda Molina w roli powiernika papieskich odpustów Johana Tetzla oraz Petera Ustinova wcielającego się w postać elektora saskiego Fryderyka (była to zresztą ostatnia rola tego wybitnego aktora). Nie szczędzono również środków na kostiumy i scenografie, a sceny rozgrywające się w plenerach wypadają nie mniej przekonująco niż we wnętrzach imitujących klasztory czy zamki.

Niestety realizatorzy nie ustrzegli się zupełnie zbytecznego „pokostu” hagiografii. Nie tylko dlatego, że tytułowy bohater (delikatnie rzecz ujmując) sceptycznie wypowiadał się o praktykowaniu kultu świętych, lecz przede wszystkim z tego względu, że zwiększona dawka naturalizmu z pewnością przysłużyłaby się tej produkcji. Nie w tym rzecz, że inicjator reformacji w wykonaniu Josepha Fiennesa wypada nieprzekonująco, bo znany m.in. z „Wroga u bram” i „Zakochanego Szekspira” to aktor bez wątpienia biegły w uprawianym przezeń rzemiośle.

Wątpliwości wzbudza natomiast sam pomysł obsadzenia go w tej roli, bo tak fizycznie, jak i z usposobienia niewiele ma on wspólnego z Marcinem Lutrem. Teolog z Wirtembergii w jego wykonaniu to osobowość niemal mistyczna, „boży wojownik” oddany sprawie krzewienia prawd ewangelicznych, a zarazem uwrażliwiony na ludzką niedolę. Tymczasem z kart przekazów historycznych wyłania się osobowość nieco gruboskórna, szermująca niekiedy aż nazbyt mało wyszukanymi sformułowaniami, a przy tym o niskim stopniu otwartości na krytykę. W tym kontekście szczególnie wymownie pobrzmiewają relacje ze spotkania nie tylko z hierarchami kościelnymi, ale też Huldrychem Zwingli oraz sposób potraktowania przezeń chłopskich powstańców. Nic nie umniejszając jego kompetencji w dziedzinie biblistyki oraz filologii klasycznej nie da się ukryć, że Luter zmuszony był podporządkować się interesom swych możnych protektorów łasych na ewentualną sekularyzację dóbr kościelnych. Tego aspektu aktywności patrona reformacji niestety w filmie zabrakło.

Mało przekonująco wypada również wątek romantyczny z udziałem przyszłej żony Lutra, Katarzyny von Bora (w tej roli Claire Cox) sprawiający wrażenie wkomponowanego na siłę, niejako w zamiarze wpisania się w panujące obecne trendy. Jednakże rozmach realizacyjny do spółki z ciekawie ujętą fabułą kompensują wzmiankowane niedociągnięcia.


comments powered by Disqus