"Star Wars: Dziedzictwo" tom 11: "Wojna" - recenzja
Dodane: 10-05-2013 22:00 ()
Gdy imperator Sithów powrócił do świata żywych – silniejszy, bardziej złowrogi i zdeterminowany, a także gotów zagrozić galaktyce swoją nową sithańską armią – wybuchła otwarta wojna. Lojaliści z imperium Roana Fela, Sojusz Galaktyczny oraz Jedi przechodzą do defensywy, uginając się pod naporem zjednoczonych Sithów. Ale Cade Skywalker ma w tej wojnie własne plany. Długo próbował umknąć swojemu przeznaczeniu, aż w końcu przekonał się, że to niemożliwe... Musi sam stawić czoło Darthowi Kraytowi!
Koniec, koniec – wreszcie koniec! Pionki znajdują się na swoich pozycjach, plansza jest już rozłożona, a w tle przygrywa złowroga muzyka. Nic, tylko postawić pierwszy ruch. „Dziedzictwo #11: Wojna” to finał finałów, tym razem ten ostateczny, bo w przeciwieństwie do Amerykanów, którzy mieli 50-zeszytową serię i mini-serię „War”, służącą za właściwe zwieńczenie tej pierwszej, my otrzymujemy „Dziedzictwo” jako całość: jedenaście pełnych, nieprzerwanych tomów. I tak być powinno. Powinno być także odpowiednio epicko, wybuchowo i emocjonalnie, z kilkoma efektownymi zgonami znanych postaci, wszystko to zaś przyprawione klimatem, elementarną logiką i godnym zwieńczeniem wszystkich, najdrobniejszych wątków. Jak sami widzicie, brzmi to jak zadanie niemożliwe. Przy tak wielkich oczekiwaniach nie sposób cieszyć się z ostatecznego produktu, no chyba, że jest on naprawdę, naprawdę dobry. A, uwierzcie mi, „Dziedzictwo #11: Wojna”, właśnie taki jest.
Poprzedni tom, „Skrajności”, był sporym rozczarowaniem, ale jedno trzeba mu przyznać – na tyle dobrze przygotował przedpole, że w „Wojnie” wszystko działa jak w zegarku. O ile tam dominował chaos i postacie pałętały się po kartach komiksu tylko po to, by choćby na chwilę się pojawić, tak tutaj każdy element jest na swoim miejscu i każdy w finale dostaje jakąś sensowną rolę do odegrania. Nie jestem pewien, czy umiem oddać trudność ukazania każdej ważniejszej postaci z pięćdziesięciu poprzednich zeszytów cyklu, oddania jej odrobinki miejsca w „Wojnie” i na dokładkę rozwiązania każdej minihistorii. Sami możecie się domyślić, jakie to trudne. W każdym razie scenarzyście, Johnowi Ostranderowi, udało się to idealnie. Co więcej, żaden bohater, ani żadna z pomniejszych opowieści nie sprawiają wrażenia niepotrzebnych. Ba, znalazło się nawet pół strony na ciekawe ukazanie Drużyny Joker z pierwszego tomu. To naprawdę niezwykłe.
Wracając jednak do epickości, sensu, ścielenia się trupów i innych przymiotów idealnego końca serii komiksowej. „Dziedzictwo” ma to wszystko. Przestaje nawet przeszkadzać wprowadzony w „Skrajnościach” motyw, że Darth Krayt wyciągnął swoich sithańskich żołnierzy i floty gwiezdnych okrętów praktycznie z kapelusza, chociaż trochę boli, że scenarzysta musiał się ratować takim zabiegiem, by w jednej z ostatnich bitew wprowadzić odrobinkę dramatyzmu. Nic to jednak, bo efekt końcowy przechodzi najśmielsze marzenia – tym bardziej, że czeka nas wiele zaskoczeń! Oczywiście, wszyscy możemy się domyślić, jaki los spotka Dartha Krayta. Ale co z jego poplecznikami? Co z imperatorem Felem? Z Jedi? Z Sojuszem Galaktycznym? Tego nie wiemy i dlatego do swojej ostatniej karty komiks potrafi trzymać w napięciu. A jaki dokładnie jest ten koniec? W odróżnieniu od historii z „Wektora”, która rozegrała się mniej więcej w połowie „Dziedzictwa”, i w niezbyt interesujący sposób wyeliminowała Krayta z gry (bo, jak wiemy z poprzedniego tomu, do końca nie umarł), tutaj następuje finał godny cyklu rozwijanego w USA przez ponad cztery lata z hakiem; inna sprawa, że przynajmniej po części jest to końcówka bardzo typowa dla „Star Wars”, niezwykle podobna do zakończenia „Nowej Ery Jedi” – z wielką bitwą o Coruscant i równie wielkim pojedynkiem na miecze świetlne.
Identycznie, jak w „Skrajnościach”, grafikę do całego tomu stworzyła Jan Duursema, co wypadło na korzyść dla wszystkich postaci, które do tej pory były rysowane przez artystów gorszego sortu. To dobra okazja, by podsumować całą serię od tej strony. O ile bowiem wspomniana Duursema ani razu nie zawiodła i dostarczała prace na najwyższym poziomie (przypomnijcie sobie moje oceny z innych recenzji – widzieliście gdzieś niższą od 9/10?), o tyle jej koledzy po fachu – głównie Omar Francia i Colin Wilson – nie czuli się zbyt pewnie w okresie „Dziedzictwa”. Karykaturalne postacie, zbyt uproszczona kreska, szczątkowy klimat, niedbałe podejście do tła; po prostu było widać, że to nie ich „działka”. Na szczęście dla cyklu, ponad 2/3 rysunków (konkretnie 39 z 56 zeszytów) to dzieło Duursemy, co stawia „Dziedzictwo” na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o najpiękniej zilustrowane komiksy „Star Wars” ze wszystkich wielkich serii z uniwersum George'a Lucasa. To niemałe osiągnięcie.
Jakoś tak się składa, że wszystkie długodystansowe gwiezdnowojenne serie, które nie zostały urwane gdzieś w połowie (np. „Rebellion” czy „Invasion”) lub wciąż trwają (jak „Mroczne czasy”), znakomicie się kończą. Widzieliśmy to przy „Rycerzach Starej Republiki”, niegdyś, dawno temu, przy niewydanych w Polsce „Opowieściach Jedi”, a teraz widzimy to w „Dziedzictwie”. Ich twórcy wiedzą, jak postawić przysłowiową kropkę nad i. Prawde mówiąc sądziłem, że „Wojna” będzie jedynie satysfakcjonującym zakończeniem; to nie tak, że nie wierzyłem w Johna Ostrandera, ale, nie da się ukryć, postawił sam siebie przed zadaniem ekstremalnie trudnym. Fakt, że je wykonał, i to w fantastycznym stylu, doskonale o nim świadczy. Nie myślałem, że to powiem, jednak... „Dziedzictwo: Wojna” to najlepszy komiks z całego cyklu i jeden z najlepszych komiksów „Star Wars” w ogóle. Po prostu musicie go przeczytać!
Ogólna ocena: 10/10
Fabuła: 9,5/10
Klimat: 10/10
Rysunki: 10/10
Kolory: 9,5/10
Tytuł: "Star Wars: Dziedzictwo" tom 11: "Wojna"
- Scenariusz: John Ostrander
- Rysunki: Jan Duursema
- Kolor: Brad Anderson
- Przekład: Jacek Drewnowski
- Wydawca: Egmont
- Data publikacji: 08.04.13 r.
- Oprawa: miękka
- Papier: kredowy
- Objętość: 144 stron
- Format: 150 x 230 mm
- Cena: 39,99 zł
comments powered by Disqus