"Anonimus" - recenzja

Autor: Łukasz Kaszkowiak Redaktor: Motyl

Dodane: 17-03-2013 11:11 ()


William Shakespeare to ukochany pisarz świata anglosaskiego, usilnie zaszczepiający ową miłość reszcie świata. Prywatnie trudno mi uwierzyć, że przed jak i po nim nie było nikogo o chociażby porównywalnym talencie. Cóż jednak znaczy mój marny głos zwątpienia, jeżeli wszyscy, bez względu na miejsce urodzenia, religię, wiek i płeć, chórem zapewniają o jego wielkości, nawet jeżeli nie mają na ten temat zielonego pojęcia. Faktem jednak jest, że Shakespeare, jak każda postać historyczna otoczona niezwykłą atencją, już dawno przestał być człowiekiem, a stał się legendą. Niczym grecki bożek sztuki zstąpił ze stoków Parnasu, by zadziwić nas swoim geniuszem, a potem po prostu wrócił na swoją górę. Sprawy niestety nie ułatwia fakt, że mało wiemy o jego życiu, co zawsze sprzyja zamianie człowieka w bóstwo.

Wątpliwości w sprawie życia pisarza spłodziły dziesiątki mniej lub bardziej fantastycznych teorii na temat jego życia. Najlepsze są te szukające prawdziwego autora „Króla Leara”, bo przy odrobinie wyobraźni możemy mianować nim każdego. Perspektywa feministyczna nakazuje posądzać o to żonę Szekspira, nawet jeżeli była analfabetką. Propagatorzy miłości greckiej wskazują dramaturga Christophera Marlowe’a, tak jakby sens miało publikowanie najlepszej części dorobku pod obcym nazwiskiem. Miłośnicy filozofii zaś chętnie widzieliby w tej roli Francisa Bacona. Jedna z najpopularniejszych teorii głosi, że prawdziwy autor to Edward de Vere, hrabia Oxford, i tej właśnie wersji trzyma się niżej omawiany film.

Przyznam, że nie znam takiego słowa jak „Anonimus”. Anomin, tak, takie słowo znam. Ale „anonimus”? „Animus”? „Assassin's Creed”? Cóż, skoro „przedsięwzięcie” stało się „projektem”, a „współpraca” „kolaboracją”, to może czas na kolejny bezsensowny anglicyzm?

Scenariusz „Anonimusa” powstał w 1998 roku. Nie doszło wówczas do realizacji, ponieważ wówczas wchodził na ekrany nieco już dziś zapominany „Zakochany Szekspir”. Tekst przeleżał w szufladzie jakieś dwanaście lat, kiedy to znów rozpoczęto nad nim prace. Tym razem całości przewodził sam Roland Emmerich, reżyser bardziej amerykański niż rodowici mieszkańcy Hollywood. Zazwyczaj, to znaczy zawsze kiedy na ekrany wchodził kolejny reżyserowany przezeń blockbuster, krytycy kręcili nosami, ale widzowie, nawet jeżeli nie chcieli się przyznać, głosowali swoimi portfelami za kinem Emmericha ( „2012” zarobił ponad 500 milionów dolarów!). To on, lepiej niż ktokolwiek w Hollywood miał zdolność pokazywania na ekranie tego, co ludzie skrycie chcą zobaczyć, nawet jeżeli cierpi na tym narracja czy ogólny sens. Emmerichowe blockbustery adresowane były do naszych skrytych, infantylnych potrzeb o wybuchach i wielkich jaszczurkach. „Anonimusem” celuje nieco wyżej, do marzeń by obejrzeć film artystyczny, tylko taki, żeby nikt nie miał wątpliwości co do jego artyzmu, bo czymś się trzeba jednak pochwalić przez znajomymi, a jednocześnie by był zrozumiały. „Anonimus” udaje artyzm, ponieważ nie ma w sobie żadnego potencjału intelektualnego, operując jednocześnie starym, dobrym, hollywoodzkim warsztatem filmowym. To nie biografia, to nie literackie poszukiwanie, a thriller, i to wcale nie najwyższych lotów. Nie kwalifikuje się nawet na widowisko historyczne, ponieważ fabuła przeinacza wiele powszechnie znanych faktów z dziejów Anglii (motywacja hrabiego Essex, przesunięcie daty pożaru teatru Globe, aby pasował do fabuły i tak dalej).

Trudno jest mi ocenić scenariusz. Po teatralnym wstępie, stanowiącym klamrę z epilogiem, i co najmniej dwóch retrospekcjach, widzimy scenę, w której de Vere zleca, a właściwie nakazuje wystawienie własnych sztuk poecie Benowi Jonsonowi. Edward nie może jednak publikować pod własnym nazwiskiem, ponieważ skoligaceni z nim purytanie by tego nie znieśli, zatem dla widzów na zawsze ma pozostać anonimem. Jest to o tyle ciekawe, że prawdziwy hrabia wystawiał bez skrępowania swoje sztuki oraz publikował poezję, z czego do naszych czasów doczekały tylko te drugie. No, ale jak mówiłem, to nie film historyczny.

Na pewno w scenariuszu jest kilka ciekawych konceptów, sam szkielet fabuły jest mimo wszystko interesujący, ale kładą go niepotrzebne niedomówienia i pomniejsze głupoty (dlaczego w filmach kazirodztwo nigdy nie ma biologicznych konsekwencji? Bo jak brat sypia z siostrą to jest seksi, ale jak mają dziecko z wadami wrodzonymi, to już nie?). Wszystko to jednak przebija narracja reżysera. Ten film jest chaotyczny, i to nie z powodu scenariusza, tylko jak został przedstawiony. Mamy tu do czynienia z historią szkatułkową uzupełnianą przez wewnętrzne retrospekcje, z czego sprawny reżyser z łatwością by wybrnął, jednak tutaj przeskoki między datami i wątkami są niesamowicie toporne. Emmerich idzie przez film z gracją czołgu w składzie porcelany, przystającego tylko po to by pomachać lufą we wszystkie strony. Jest to niby historia o sztuce, niby thriller polityczny, niby z bohaterem zbiorowym, a jednak z jednym głównym, niby o XVI-wiecznym Londynie, a niby o dworze Elżbiety I, niby szczegółowy, a niby ogólny.

Z ekranu emanuje sztuczność. Całość jest utrzymana w przyciemnionej, mocno skontrastowanej tonacji, zapewne to nawiązanie do XVI-wiecznego malarstwa. Problem polega na tym, że o ile obraz to doświadczenie chwilowe, krótkie cięcie zadane odbiorcy, to po dwóch godzinach takich zabiegów przestaje robić wrażenie. Sceny, w których taka kolorystyka wydobywa to, co najlepsze przelatują niezauważenie w zalewie podobnych. Również zdjęcia są dość nierówne, nieliczne, nieźle skomponowane sceny, na przykład kameralna gra w tenisa, sąsiadują z naprawdę okropnymi, w rodzaju pogrzebu na Tamizie.

Scenografię można podzielić na dwa rodzaje. Ta budowano-miejscówkowa, podobnie jak kostiumy, robi wrażenie swoją plastycznością. Nie ma w tym za grosz realizmu, miejscami daje to nawet iście campowe wrażenie, zwłaszcza w scenach teatralnych, ale ponieważ to film w gruncie rozrywkowy nie ma chyba powodu do narzekań.

Zdecydowanie gorzej przedstawia się część komputerowa. Nie można jej odmówić dbałości o szczegóły, ale nie zdołano zatuszować wrażenia wirtualności. Miejscami wygląda jak odlana z plastiku. Co gorsza zawsze przedstawiana jest w skróconej perspektywie (za małe studio?), co potęguje nienaturalność. Na szczęście scen plenerowych nie ma zbyt wiele.

Aktorzy chyba za bardzo wzięli sobie teatralną klamrę, ponieważ miejscami aż za bardzo czuć sceniczną manierę. Zaskakuje szczególnie kreacja samego Shakespeare, granego przez Rafe Spalla, gdzie panowie twórcy sobie pofolgowali. Jest idiotą, bucem i cwaniakiem w typie amerykańskim, który w wyniku cudownego przypadku przypisuje sobie autorstwo sztuk hrabiego Oxford. Jeżeli „Anonimus” ma w sobie cechy groteskowe, to kreacja Shakespeare jest jednym z głównych tego powodów. Pozostali aktorzy nie przesadzają jak Spall, chociaż grająca Elżbietę I Vanessa Redgrave niebezpiecznie się do niego zbliża.

W tle przygrywa typowa muzyka filmowa i kilka naprawdę ładnie stylizowanych utworów z epoki. Miła to rzecz, ale płyty z muzyką bym nie kupił.

Wylałem kubeł pomyj na ten film, czy słusznie? Tak, jeżeli odbierany jest w kategoriach filmu artystycznego, a więc teoretycznie lepszego i aspirującego do czegoś więcej niż zabawa w kino. Nie, jeżeli spojrzymy na „Anonimusa” tylko jako na przestylizowany film rozrywkowy. Tylko po co więc tak udaje?

 

Tytuł: "Anonimus"

Reżyseria: Roland Emmerich          

Scenariusz: John Orloff       

Obsada:

  • Rhys Ifans  
  • Rafe Spall  
  • Joely Richardson        
  • Vanessa Redgrave
  • Sebastian Armesto          
  • David Thewlis         
  • Xavier Samuel       
  • Jamie Campbell Bower           

Muzyka:Harald Kloser, Thomas Wanker

Zdjęcia: Anna Foerster      

Montaż: Peter R. Adam

Scenografia:Sebastian T. Krawinkel     

Kostiumy: Lisy Christl   

Czas trwania: 130 minut  


comments powered by Disqus