„Krótki dzień pracy” - recenzja
Autor: Przemysław Mazur
Redaktor: Edgar Allan
Dodane: 04-02-2013 13:29 ()
Bez względu na sentymentalne wspominki i rozrzewnienie, jakim osoby pamiętające lata siedemdziesiąte zwykli darzyć Edwarda Gierka trudno przejść bezkrytycznie wobec wydarzeń sprzed 38 lat, do których doszło w Radomiu, Ursusie i Płocku. Nic zatem dziwnego, że nie pozostali wobec nich obojętni również ci, którzy odpowiadali za kres politycznej kariery wspomnianego I sekretarza. Wszak w obliczu sypiącej się gospodarki przysłowiowy „chłopiec do bicia” był im wręcz niezbędny.
W żadnym wypadku nie usprawiedliwiając Gierka, który bez cienia skrupułów nakazał prześladować zarówno pochwyconych manifestantów jak i ich rodziny, wypada przyznać, że jaruzelczana propaganda robiła, co mogła, by zohydzić tę postać w oczach społeczeństwa. Przejawem tej tendencji jest zrealizowany w roku 1981 film „Krótki dzień pracy” traktujący o protestach radomskich robotników. Akcja tej produkcji rozpoczyna się w roku jej realizacji, gdy dawny sekretarz wojewódzki usiłuje wytłumaczyć się z brutalnego tłumienia protestów w czerwcu 1976 roku. Niebawem w ramach retrospekcji obserwujemy bieg wypadków, który doprowadził do zajść na ulicach Radomia. W sejmowym wystąpieniu premier Piotr Jaroszewicz ogłasza zamiar wprowadzenia drastycznej podwyżki na produkty pierwszej potrzeby. Akcja filmu koncentruje się na 25 czerwca kiedy to we wspomnianym mieście doszło do regularnych zamieszek. Z każdą minutą manifestacja przybiera na liczebności, a jej uczestnicy kierują się wprost pod siedzibę lokalnej siedziby partii. Sytuacja prędko wymyka się spod kontroli…
Podjęcie tej tematyki ani trochę nie zaskakuje. Wszak trudno o bardziej idealny motyw kompromitujący gierkowską ekipę niż właśnie wydarzenia z czerwca’76, stanowiące faktyczny kres propagandy sukcesu. Wypada przyznać, że przed realizatorami filmowego zamówienia zarysował się niełatwy dylemat. Bowiem ich zadanie polegało na zaakcentowaniu nieudolności i bezdyskusyjnej winy ówczesnej partyjnej „góry” przy równoczesnym usprawiedliwieniu ogółu przedstawicieli PZPR (sekretarz wojewódzki zdaje się dostrzegać racje robotniczych postulatów). Zamierzeniem równie niełatwym do osiągnięcia było z jednej strony pozorne uznanie racji protestujących przy równoczesnym wskazaniu „elementów wichrzycielskich”. Tym bardziej że z czasem właśnie to środowisko stało się zdaniem Kani i Jaruzelskiego podstawą dla kadr kształtującej się „Solidarności”. Zabieg niewątpliwie karkołomny, a zarazem zbyt nachalny i tym samym łatwo uchwytny przez choćby śladowo zaznajomionych z tematem widzów.
Film jest tym bardziej godny zainteresowania, że za jego reżyserię odpowiadał sam Krzysztof Kieślowski, twórca, którego raczej nikomu przedstawiać nie trzeba. Pomimo niewątpliwie propagandowej wymowy tej produkcji wspomniany reżyser, tak od strony uprawianego przezeń fachu jak i w wymiarze czysto ludzkim, był osobowością zbyt dużego formatu, by dać się „upupić” specom Jaruzelskiego od robienia widzom wody z mózgu. Stąd aspekt propagandowy umiejętnie zmarginalizowano, kładąc nacisk na represje, jakimi „władza ludowa” potraktowała uczestników radomskich manifestacji. Kieślowski nie zgodził się również by rola wojewódzkiego sekretarza przypadła Ryszardowi Filipskiemu („Hubal”, „Stara Baśń”, delikatnie rzecz ujmując kontrowersyjny monodram „Raport z Monachium”), aktorowi o niepodlegającym dyskusji talencie, ale też równocześnie radykalnemu w poglądach członkowi PZPR.
Twórca „Dekalogu” słusznie mógł się obawiać, że swą kreacją Filipski wzbudzi u widzów poczucie solidaryzmu z osaczonym przez tłum aparatczykiem. Dlatego też do wspomnianej roli wytypował doświadczonego, choć zarazem mniej charyzmatycznego Wacława Ulewicza. Oficjalnej premiery film doczekał się dopiero w roku 1996, chociaż uczestnicy specjalnych pokazów mieli okazje zapoznać się z niecodziennym tworem Kieślowskiego już znacznie wcześniej.
comments powered by Disqus