"Star Wars: Dziedzictwo" tom 10: "Skrajności"
Dodane: 13-10-2012 07:21 ()
Bezwzględność Imperium Sithów prowadzi do zniszczenia wszelkiego życia na planecie Dac. Galaktyka – mimo osłabiających ją podziałów – jednoczy się, by dać odpór Imperium i ocalić tyle istnień, ile się tylko da. Kiedy Sithowie szykują się do kontrataku, ujawnia się między nimi wewnętrzny konflikt, który zmieni przebieg nadciągającej wojny, a Cade’a Skywalkera jeszcze bardziej przybliży ku przeznaczeniu, które tak bardzo chciał odrzucić...
Wędrowaliśmy śladami Cade’a, wytatuowanych na czerwono Sithów, partyzanckiej floty Gara Staziego i imperialnych lojalistów Fela, wędrowaliśmy i wreszcie dotarliśmy do celu – finału „Dziedzictwa”! A właściwie to... nie do końca. Dziesiąty tom tego cyklu komiksowego oficjalnie stanowi zwieńczenie obrazkowej „przyszłości świata Star Wars”, jednak de facto jest jedynie preludium do rzeczonego zwieńczenia, które nazywa się „Dziedzictwem: Wojną” i z jakiegoś powodu nie otrzymało numerka „11”. Nie do końca rozumiem, czemu Amerykanie dokonali takiego, a nie innego wyboru. To trochę tak, jakby przyznawać się na głos, że „nie planowaliśmy tak wcześnie kończyć serii, ale liczba 50 zeszytów fajnie wygląda”. Podobnie dziwi mnie wybór okładki miniserii – z trzech dostępnych obrazków wybrano ten najbardziej szkaradny, ohydny i bijący po oczach fatalnie wyrenderowaną grafiką komputerową. Czyżby ktoś tam w Stanach celowo chciał zniechęcić fanów do kupna „Extremes”, czyli polskich „Skrajności”? I czy w Polsce musieliśmy wybrać dokładnie tą samą, tragiczną obwolutę? Ale pal to licho, w końcu ważne czy komiks jest dobry, czyż nie tak?
Na wstępie tomu raz na zawsze kończymy wszystkie wątki poboczne związane z planetą Dac, które przewijały się przez pół cyklu. W oryginalnym wydaniu był to pojedynczy zeszyt o nazwie „The Fate of Dac” – słowo „fate” w tym wypadku należy interpretować nie jako „los”, ale „śmierć”, ponieważ w dość nietypowym, by nie rzec szokującym ruchu twórcy „Dziedzictwa” postanowili unicestwić biologicznie jedną z najbardziej znanych planet „Star Wars”. Wielki plus za odwagę! Ale poza odwagą jest też dobre wykonanie tematu, odrobinka suspensu i wreszcie – używam tego słowa, ponieważ wcześniej szatę graficzną historyjek z Dac w roli głównej tworzyli artyści średnio utalentowani – świetne rysunki Jan Duursemy. Bitwa o Dac to sensowne, ładne, urocze (jeśli można tak powiedzieć o fabule, w której umiera planeta...) preludium do wstępu do finału „Dziedzictwa”.
Myśl, jaka pchała wszystkich bohaterów w „Skrajnościach” do działania, musiała chyba brzmieć: „czas pozamiatać” (w domyśle: przed wielkim finałem). Rycerze Imperialni ruszają na ratunek schwytanej księżniczce Fel, Darth Nihl spaceruje po korribańskich grobowcach w poszukiwaniu Darth Talon, a Cade „Nie Jestem Jedi!” Skywalker ze swą kolorową załogą próbuje dopaść Vula Isena, naukowca-Sitha, który szykuje się do zniszczenia kolejnej planety. Trudno wcisnąć z sensem tak wiele żywotnych wątków w zaledwie 72 strony, i niestety „Skrajności” są tego bolesnym dowodem. Scenarzysta serii, John Ostrander, powysyłał większość postaci w różne zakątki, by rozwiązały pomniejsze problemy, a do tego zarzucił nas kalejdoskopem pojedynczych scenek z całej odległej galaktyki. Nie sposób skupić uwagi na którymkolwiek wątku, ale najgorsze jest to, że pod koniec tomu wciąż czujemy, jakby połowa pionków potrzebnych do ostatecznej gry (czyli „Dziedzictwa: Wojny”) jeszcze nie stała na planszy. Jak na wspomniany wstęp do finału, nie do końca tego oczekiwałem.
Nie oznacza to jednak, że komiks należy spisać na straty. Byłaby to gruba przesada. Podoba mi się – pierwszy raz od dawien dawna, jak sądzę – humorystyczny akcent w postaci Cade’a próbującego na każdym kroku wszystkich przekonać, z mizernym skutkiem, że nie jest żadnym Jedi. On jako jeden jedyny otrzymuje od Ostrandera panaceum na wszystkie problemy i jest gotowy do ostatecznej rozgrywki. Bardzo ładnie zaprezentowali się także Huttowie, Deliah i Jariah, knujący i sypiącymi dowcipami, aż miło. W pozostałych wątkach i dialogach czuć przesyt patosu przez wielkie „P”; nawet w „Star Wars” należy unikać zbyt częstego powtarzania wyznań , takich jak, na przykład: „Prędzej zginę, niż cokolwiek wam zdradzę!”. Ale ja tu miałem mówić o plusach... Oczywistą oczywistością jest to, że jeśli wśród twórców komiksu znajduje się pani Jan Duursema, to należy natychmiast przestać się martwić poziomem grafiki, bo ów będzie najwyższy. Podobnie można powiedzieć o klimacie, który wynika bezpośrednio z rysunków.
Irytacja – to właśnie uczucie będzie towarzyszyć czytelnikom podczas lektury „Skrajności”. Nie ekscytacja, której się spodziewamy po (przed)ostatnim „Dziedzictwie”, nie nerwowe kartkowanie kolejnych stron, by jak najprędzej dopaść do końca opowieści, ani też głośne bicie serca po zakończonym czytaniu. Nic z tych rzeczy. Jako wstęp do finału, dziesiąty tom spisuje się słabiutko. Wiemy, że wszystko już zmierza do końca, ale w żaden sposób nie czujemy tego. Odnoszę wrażenie, że „Skrajności” wręcz lekko usypiają naszą czujność, by potem łatwo było nas zbudzić niesamowitą końcówką w „Wojnie”. Może i coś w tym jest, ale fabularnie – bo pod względem rysunkowym trudno mieć jakiekolwiek pretensje – komiks mógłby być zwyczajnie lepszy.
- Ogólna ocena: 7/10
- Fabuła: 5/10
- Klimat: 9/10
- Rysunki: 9/10
- Kolory: 8/10
Tytuł: "Star Wars: Dziedzictwo" tom 10: "Skrajności"
- Scenariusz: John Ostrander
- Rysunki: Jan Duursema, Dan Parsons
- Przekład: Jacek Drewnowski
- Wydawca: Egmont
- Data publikacji: 10.09.2012r.
- Oprawa: miękka
- Objętość: 104 stron
- Format: 155 x 230 mm
- Cena: 39,99 zł
comments powered by Disqus