"Star Wars: The Old Republic": "Zaginione słońca" - recenzja

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Motyl

Dodane: 28-12-2011 22:46 ()


Theron Shan, dziedzic legendarnego rodu Jedi, który rozpoczęła Bastila Shan, i zarazem syn Wielkiej Mistrzyni Satele Shan, jest agentem na usługach Republiki. Choć nie jest rycerzem Jedi, przyjdzie mu stanąć przed próbą, której nie powstydziłaby się jego matka – musi ruszyć do serca Imperium Sithów i odkryć jego największy sekret...

Wiecie, ile kosztował najdroższy z filmów gwiezdnej sagi George’a Lucasa? 120 milionów dolarów. Był to „Atak klonów”. A wiecie, ile kosztowała produkcja „The Old Republic”? Ponad 135 milionów dolarów. Tak, panie i panowie – „pospolita” gra komputerowa kosztowała więcej i produkowano ją dłużej, niż jakikolwiek film „Star Wars”. Czy można się choćby troszeczkę dziwić, że na kanwie opowieści stworzonej dla „The Old Republic”, którego premierę niedawno świętowaliśmy, powstało kilka książek i komiksów? Nie, prawdę mówiąc należy się dziwić, że jest ich tak mało. Jednym z produktów towarzyszących grze i zarazem promujących ją, jest pięcioczęściowy komiks pt. „Zaginione słońca”. Korzystając ze wspomnianej premiery TOR, wydawnictwo Egmont przetłumaczyło tę historię w rekordowym czasie (premiera ostatniego zeszytu w USA miała miejsce raptem dwa miesiące temu), dzięki czemu teraz mogę się nad nią nieco poznęcać.

Nie wiem, czy takie było założenie Alexandra Freeda, scenarzysty „Zaginionych słońc”, ale fabuła komiksu z grubsza odpowiada przeciętnej misji z typowej gry RPG: zbierz kolorową drużynę, po wielu udrękach dotrzyj do celu i zabij bądź zniszcz źródło wielkiego zagrożenia. To niekoniecznie zła rzecz, o ile postacie są dobrze skonstruowane, przygody interesujące, a cel misji nietypowy i godny uwagi. Na bohaterów mogę i zarazem nie mogę narzekać. To klasyczny zestaw: szalony mistrz Jedi, najemniczka i szpieg Republiki, każdy z szeregiem zwyczajowych dla siebie cech i motywacji. Z tej trójki tylko najemniczka, żółtoskóra Twi'lekanka, wypada blado — jest płaska i pusta, nie wiadomo co nią kieruje, w komiksie nie odgrywa prawie żadnej roli. Poważne zarzuty zaczynają się jednak, gdy bohaterom przychodzi zmierzyć się z losem i, zaanonsowanym w opisie, "największym sekretem Imperium Sithów". Problemem jest bowiem brak elementarnej logiki. Ów sekret jest beznadziejnie strzeżony — byle oferma może go poznać, wystarczy, że troszkę się wysili i pomyśli. Trudno uwierzyć, by przez ponad dziesięć lat(!) potężna siatka republikańskich agentów i rycerzy Jedi szkolonych w infiltracji miała z tym zadaniem kłopot. Mam także pretensje o naturę tego sekretu, nie jest to jednak wina scenarzysty komiksu: to twórcy gry się nie postarali i zaserwowali nam — a mówiąc to, nawet niczego nie spoileruję! — kolejną superbroń. Jakbyśmy ich mieli taka mało w „Star Wars”...

Szata graficzna ani nie zdobi „Zaginionych słońc”, ani ich szczególnie nie szpeci. Rysownik David Ross wykonał swoją pracę akurat pośrodku skali jakości i piękna. Postacie? Czasem niewymiarowe, ogólnie ładne, ale rysowane bez zachowywania konsekwencji i tak, że jedna postać ma dziesięć różnych twarzy. Tło i drugi plan? Ubogie, proste, rzadko w gwiezdnowojennym stylu. Sceny walki? Mniej więcej przejrzyste, ale dziwne, z pojedynkami na Moc i blastery jak żywo wyciętymi z „Tales of the Jedi”, z epoki, gdy inaczej rysowano komiksy. „Zaginione słońca” są kalejdoskopem nieco chaotycznych kadrów i dziwnie przecinających się z główną opowieścią retrospekcji. Było kilka takich sytuacji, gdzie musiałem się cofnąć o stronę, czy dwie, żeby się upewnić, że autorzy wrócili do teraźniejszości — nie ma wyraźnej linii, odcinającej jedno od drugiego, czegoś w rodzaju filmowej mgiełki lub ukazania scen w innym odcieniu barw. A jak już jestem przy kolorach, to muszę mocno za nie zganić Michaela Atiyeha, skądinąd dobrego i sprawdzonego kolorystę. Nie wiem dokładnie, jak udało mu się osiągnąć ten psychologiczny efekt, ale ilekroć patrzę na plansze „Zaginionych słońc”, tylekroć odpycha mnie ich tonacja barw. Jest coś zwyczajnie brzydkiego w tym, że większość 'backgroundu' w komiksie jest albo sinoniebieska, albo szarobrązowa.

Odnoszę wrażenie, że ewentualny kunszt artysty rozbił się o specyficzną estetykę gry „The Old Republic”. Patrzę na komiks i widzę, że wiele elementów trafiło tam prosto z monitorów developerów tego komputerowego 'erpega': ubrania, zbroje, pomieszczenia, pojazdy i inne. Ale choć to widzę, nie czuję atmosfery „Gwiezdnych wojen”, która wprawdzie nie zawsze spowija „The Old Republic”, ale gdzieś tam jest obecna i często wypływa na powierzchnię. W „Zaginionych słońcach” nie ma jej wcale. David Ross nie dał rady i komiks czyta się jak, nie przymierzając, dowolną space operę lub dzieło fantasy przyobleczone w maskę technologii wprost z filmów science-fiction. Fabularnie, jak już wspomniałem, też nie wypada to błyskotliwie. Nie czuć tu ponad dwudziestoletniego dziedzictwa Expanded Universe, które w „The Old Republic” cieszy oko i ucho fanów zagłębionych w opowieści z innych książek, gier i komiksów praktycznie co drugi krok.

O czym są „Zaginione słońca”? Jeśli opowieścią o przygodach agenta Republiki, któremu akurat zdarzyło się być "sekretnym" synem Wielkiej Mistrzyni Zakonu Jedi, to nie pogratuluję scenarzyście dobrze wykonanej pracy. Jeśli historią pewnej tajemnicy Imperium Sithów, to szczerze mówiąc, można ją sobie było darować — więcej radości przyniosłoby odkrycie jej samemu, jako rycerz Jedi, przemytnik lub komandos Republiki, czyli postać w grze. A jeśli nie jest ani jedną z tych rzeczy, ani też ciekawą opowieścią samą w sobie, to co nam zostaje? Komiks, który ma za zadanie tylko wypromować „The Old Republic”? Jeżeli tak właśnie jest, to zadania nie wykonał, a kto wie, czy przypadkiem nie zrobił coś wręcz przeciwnego. W związku z tym mogę jednoznacznie powiedzieć: nie polecam. Kupujcie „Zaginione słońca” tylko na własne ryzyko.

  • Ogólna ocena: 4/10
  • Fabuła: 4/10
  • Rysunki: 5/10
  • Kolory: 3/10
  • Klimat: 3/10

 

Tytuł: "Star Wars: The Old Republic": "Zaginione słońca"

  • Scenariusz: Alexander Freed
  • Rysownik: David Ross, George Freeman
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Wydawca: Egmont
  • Druk: kolor
  • Oprawa: miękka
  • Data publikacji: 13.12.2011r.
  • Format: 170x260 mm
  • Stron: 132
  • Cena: 14,99 zł

Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...