"Star Wars": "Wektor" tom 1 - recenzja

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Motyl

Dodane: 01-01-2011 15:23 ()


To, co zaczęło się od wizji zagrożenia ze strony Sithów, sięgającej daleko w przyszłość, stało się niebezpieczną misją dla agentki Jedi, Celeste Morne. Wysłana w strefę działań wojennych Celeste nie może pozwolić, by przedmiot z wizji – sithański artefakt zwany Talizmanem Muura – wpadł w ręce mandaloriańskich najeźdźców. Gdy jednak spotyka Zayne’a Carricka, padawana Jedi, wrobionego w morderstwo przez własnych mistrzów, jej misja zmienia kierunek. Agentka musi zmierzyć się z mocą talizmanu i powstrzymać armię mandaloriańską, która szykuje się do ataku na Republikę...

Dawno, dawno temu... no, tak właściwie to całkiem niedawno, bo w 2008 roku, i z pewnością nie w odległej galaktyce, bo w Stanach Zjednoczonych, wymyślono, że Star Wars potrzebuje pierwszego w historii komiksowego crossovera. Co zacz? – słusznie zapytają niektórzy z was. Fani komiksów obrażą się zapewne, że tłumaczę to pojęcie, ale crossover to historia łącząca albo dotychczas będące oddzielnymi fikcyjne uniwersa (np. Batmana i Supermana), albo dwie, trzy lub nawet więcej opowieści z tego samego świata, ale funkcjonujących zupełnie od siebie niezależnie. Bez obaw, nie chodzi o pierwszy przypadek i uspokajam, że nikt nie wpadł na pomysł, by zrobić mieszankę Star Wars ze Star Trekiem. Rzecz tyczy się drugiego przypadku, a dokładniej mówiąc związania czterech różnych epok historycznych Star Wars jedną dużą opowieścią. Niemożliwe bez użycia podróży w czasie? Bynajmniej, a dowodem tego jest „Wektor”, dziejący się po kolei w latach 3963 BBY, 19 BBY, 1 ABY i 137 ABY, którego pierwszą odsłonę wydał nam niedawno Egmont. Pierwszy tom „Wektora” jest o tyle interesujący, że zawiera piątą część serii „Rycerze Starej Republiki” i zarazem trzecią cyklu „Mroczne czasy”, nie należałoby go więc traktować jako zupełnie osobny komiks. Można oczywiście kupić „Wektora” bez wcześniejszej znajomości dwóch wypisanych wyżej historii obrazkowych, ale czy warto to uczynić? Zaraz sprawdzimy.

W „Knights of the Old Republic” wszystko zaczyna się od wizji – i mówię tu zarówno o grze, gdzie główny bohater doświadcza wizji pojedynku Bastili Shan z Darthem Revanem, jak i komiksie, gdzie Przymierze Jedi doznaje przerażającej rewelacji o powrocie Sithów. Opowieść w „Wektorze” dostarcza nam jeszcze jednej, o potężnym Talizmanie Muura, który obok pięknej Celeste Morne jest punktem centralnym całej historii. A historia ta, choć w pewnych momentach mocno naciągana, jest naprawdę niczego sobie. Nie dość, że zachowuje wszystkie wspaniałe cechy „Rycerzy Starej Republiki” – wiem, że się powtarzam, jednak rzeczy tak dobre aż miło powtarzać: idealne połączenie zabawnych dialogów i gagów z powagą – ale dokłada do nich również odrobinkę tajemniczości i ładnie nakreślony główny wątek crossovera. Mam jedynie zastrzeżenia do sposobu, w jaki sportretowano Mandalorian, od których w komiksie aż się roi. Wszyscy, z chlubnym wyjątkiem Cassusa Fetta, wydają się być wykreowani na stereotypowych komediowych żołdaków, którzy stają na drodze naszych protagonistów tylko po to, by rzucić kilka patetycznych haseł lub coś żartobliwego. Nie jest to do końca wizerunek, jakim dotychczas obdarzali wojowników Mand’alora twórcy „Star Wars”.

Powiadają, że czasem dobrze jest, gdy do długiego cyklu komiksowego wprowadza się powiew świeżości w postaci nowego rysownika operującego kreską kompletnie oderwaną od tego, co było prezentowane wcześniej. Cóż, może to i prawda, ale jak dla mnie dzieła Scotta Hepburna, który zajął się oprawą graficzną „Rycerzy Starej Republiki #5” zaliczają się do kategorii „strawne, ale pod warunkiem, że...” – i tu następuje długa litania warunków. Podstawowym z nich w pierwszej z dwóch opowieści „Wektora” jest: musisz lubić groteskę. Ja nie lubię. Drugim: musisz lubić przesadną prostotę. Ja raczej za nią nie przepadam. Trzecim: musisz lubić przesłodzoną bajkowość, która wprawdzie pasuje do komediowych aspektów komiksu, za to wygląda koszmarnie, gdy na jego kartach dzieje się coś poważniejszego... Tak, chyba się domyśliliście już, że tego też nie lubię. Co jeszcze? Ach, tak, czwartym warunkiem jest: musisz lubić twarze bohaterów przypominających bardziej końskie pyski, niż ludzkie oblicza (oczywiście mówimy o przypadku, gdy owym bohaterem jest człowiek np. Zayne, czy Celeste). To, jak już wskazałem w dwóch poprzednich KotORowych recenzjach, także nie należy do moich ulubionych rysowniczych technik... Krótko mówiąc: kreska Scotta Hepburna jest przeznaczona dla koneserów specyficznej szkoły rysunku, którą ów artysta sobie upodobał. Dla reszty już nie bardzo.

Po „Rycerzach...” przychodzi czas na wektorowe „Mroczne czasy”. Połączenie wątków z obu tych, oddalonych o tysiąclecia, cyklów wypadło nadzwyczaj płynnie i sensownie. Wprowadzenie nowych – średnio, ale nie ma to wielkiego znaczenia w kontekście pewnego ogromnego plusa, jaki muszę zapisać na konto tego obrazkowego dziełka. Otóż otrzymaliśmy w nim jedno z największych komiksowych zaskoczeń w Star Wars – uśmiercenie postaci, w którą zainwestowano w poprzednich numerach serii „Mroczne czasy” naprawdę sporo pracy i czasu. Śmierć tego bohatera – chyba mi wybaczycie, że nie zaspoileruję którego – jest nie tylko niespodziewana, jest też niezwykła ze względu na fakt, że pierwszy raz od dawna w Star Wars ktoś odrobinkę ważniejszy ginie przypadkowo. Co więcej, śmierć ta działa na emocje czytelnika, a to nie zdarza się często. Napisałem jednak „średnio”, prawda? O ile pierwsza połówka „Dark Times #3” stoi pod znakiem niesamowitego, mrocznego klimatu i przepięknie zaprezentowanej opowieści o losach Klatki Dreypy, tak druga połówka to zwykła bijatyka z buczącymi mieczami świetlnymi w akcji i udziałem rakguli. Szkoda, bo myślę, że komiks mógłby się skończyć czymś bardziej ambitnym niż pospolitym „mordobiciem”.

Rysunkami w tej części „Wektora” zajęli się Douglas Wheatley oraz Dave Ross, których znamy już z poprzednich „Mrocznych czasów”. Pierwszy z nich nie zszedł ze swojego bardzo wysokiego poziomu i ponownie zaserwował nam grafiki ze świetnie zarysowanymi postaciami – z wielokrotnie „masakrowanym” przez innych artystów Darthem Vaderem na czele – bogatą mimiką twarzy (czasami aż za bogatą, ale jest to do wybaczenia), dbałością o detale i wspaniałymi scenami walki. Drugi z kolei odrobinę się poprawił w stosunku do swych poprzednich prac, rysując bardziej realistyczne starcia, a przede wszystkim zaprzestając karygodnego karykaturowania szturmowców-klonów. Niestety, nadal jego sposób ilustrowania kobiecych grymasów woła o pomstę do nieba – Celeste Morne na paru kadrach sprawia wrażenie śmiertelnie przerażonej, beczącej dziewczynki, a nie wytrawnej, nieustraszonej wojowniczki. Tak czy siak, bohaterka ta, w porównaniu do dość pokracznego wizerunku, który sprezentował jej autor „starożytnej” części crossovera, wreszcie doczekała się właściwej aparycji. Ba, wygląda teraz niczym bogini piękności. I chwała za to obu artystom.

Gdybym miał wyrazić swoją opinię o „Wektorze #1” najprostszymi słowami, powiedziałbym krótko: jest dobry. Świetnie się spisuje zarówno w roli kontynuacji dwóch gwiezdno-wojennych serii komiksowych, jak i kompletnie osobnej historii, w którą śmiało można wkroczyć bez posiadania szerszej wiedzy o „Rycerzach Starej Republiki” i „Mrocznych czasach”. Jeśli czegoś szkoda, czegoś mogącego potencjalnie wybić ten komiks znacznie ponad ogół, to z pewnością mniej karykaturalnych rysunków dla KotORa i fabularnego błysku dla opowieści z ery totalnej dominacji Imperium. Ale ponieważ i bez tego „Wektor #1” trzyma poziom, i może być potraktowany jako indywidualny wytwór, polecam go z nadzieją, że drugi tom, kończący crossover, także będzie wart swojej ceny.

 

  • Ogólna ocena: 8/10
  • Fabuła piątego tomu "Rycerzy Starej Republiki": 9/10
  • Rysunki piątego tomu "Rycerzy Starej Republiki": 5/10
  • Fabuła trzeciego tomu "Mrocznych czasów": 7/10
  • Rysunki trzeciego tomu "Mrocznych czasów": 9,5/10

 

Tytuł: "Wektor" tom 1

  • Scenariusz: John Jackson Miller, Mick Harrison
  • Rysunki: Doug Wheatley, Dave Ross, Scott Hepburn
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Wydawca: Egmont
  • Data publikacji: 2.12.2010 r.
  • Oprawa: miękka
  • Liczba stron: 144
  • Format: 155x230 mm
  • Cena: 39,90 zł

Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...