"Rycerze Starej Republiki": "Dni strachu, noce gniewu" - recenzja
Dodane: 29-09-2010 14:43 ()
Załoga „Ostatniej Szansy” nie ma szczęścia. Padawan Zayne Carrick z własnej woli oddaje się w ręce sił Republiki, które niesłusznie oskarżają go o zamordowanie kolegów ze szkolenia Jedi. Z kolei zniedołężniały geniusz Camper trafia w szpony korporacji, przed którą ukrywał się całe życie. A to dopiero początek ich kłopotów...
Gdy Zayne i jego znajomy hochsztapler Gryph starają się nie rzucać w oczy i trafiają na linię frontu wojen mandaloriańskich, przerażająca wizja przyszłości sprawia, że Zayne poświęca własne bezpieczeństwo w nadziei na uratowanie niewdzięcznej Republiki. W tym samym czasie choroba ukochanego mistrza Campera, zmusza Jarael do powrotu na Arkanię – rodzinną planetę, której nie miała okazji poznać. To także ostatnie miejsce, gdzie chciałby trafić Camper.
Do tej pory wytrwale i namiętnie wychwalałem komiksy z cyklu „Rycerze Starej Republiki”, znanego także pod angielskim tytułem „Knights of the Old Republic”. Powody ku temu miałem dobre: fabuła, będąca wybuchową mieszanką humoru i powagi, niebanalni bohaterowie z tajemniczymi biografiami, obecność porywającego, gwiezdno-wojennego klimatu i adekwatne stylistycznie, a w wielu momentach piękne rysunki. Wystarczy? Pewnie, że wystarczy! Nawet te z gorszych momentów, jak choćby opowieść „Spotkanie” z tomu drugiego, są właśnie tym: gorszym momentem, który tylko nieznacznie obniża wartość tej świetnej całości. Człowiek jednak – a zwłaszcza fan Star Wars, który wiele już zmarnowanych fabularnie potencjałów widział i wiele się w życiu najadł rozczarowań – ma to w sobie, że po pewnej liczbie sukcesów zaczyna się obawiać porażki, tego wręcz przysłowiowego spadku formy. Czy autorzy utrzymają poziom? Czy nie spłycą postaci? Nie sknocą dialogów? Nie rozwalą kanonu jakąś koszmarną logiczną bombą? Czasem też zdarza się, że człowiek – znowu: fan szczególnie – stawia odpór tym narastającym czarnym myślom i powie dziarsko: wierzę! Wierzę, że kolejna część historii, kolejny odcinek czy tom będzie tak samo dobry. Ba, lepszy. Ja z takim nastawieniem podszedłem do „Rycerzy Starej Republiki” numer trzy, czyli „Dni strachu, nocy gniewu”.
Tom składa się z dwóch oddzielnych opowieści, jak łatwo się domyślić „Dni strachu” i „Nocy gniewu”. Już na samym początku pierwszego komiksu rozchodzą się drogi naszej małej drużyny – Zayne z Gryphem idą w swoją stronę, Jarael i Camper w swoją, a do obu z tych duetów dołącza jedna postać. „Dni...” podążają za sprawdzonym już schematem wciągnięcia eks-padawana i Snivvianina w wesołą przygodę, która przeradza się w dramat w samym środku strefy wojennej. I choć schematów w żaden sposób nie należy chwalić, tutaj sprawdza się on wyśmienicie. Historia jest autentycznie zabawna tam, gdzie ma taką być, a ciężka i skłaniająca do zamyślenia wszędzie indziej, przy tym zaś doprawiona odrobinką zaskoczenia. Nie ukrywam, że byłem szczerze zdumiony, gdy w komiksie pojawiła się nagle pewna broń masowego rażenia, która wywróciła do góry sytuację na polu bitwy i sprawiła, że dotychczas mocno romantyczne „Wojny Mandaloriańskie” nabrały dużo, dużo mroczniejszego charakteru. Dodatkową przyjemną niespodzianką okazały się „gościnne występy” znanych z gier KotOR Cartha Onasiego, admirała Saula Karatha oraz droida z serii HK. Wprawdzie mam ogromne wątpliwości co do sposobu, w jaki został ukazany przyszły dowódca gwiezdnej floty Imperium Sithów (co tu dużo mówić: Karath momentami zdaje się być lekko niepoczytalny), niemniej miło jest zobaczyć w formie stricte obrazkowej parę znajomych twarzy.
Za grafikę w „Dniach strachu” zabrali się Dustin Weaver i Brian Ching – ten drugi niestety chwilowo w zastępstwie tego pierwszego. Niestety po pierwsze dlatego, że rysunki Weavera są, jak już wspominałem w recenzji „Flashpoint”, co najmniej o klasę lepsze, a po drugie dlatego, że Ching musiał wypełnić środkową część tej, pierwotnie trzyzeszytowej, opowieści. Nie jest to nic nowego w dużych seriach komiksowych w rodzaju „Rycerzy Starej Republiki”, gdzie najwidoczniej terminy są ważniejsze od zachowania jednolitej oprawy graficznej, wolałbym jednak, żeby nie zdarzało się to tak nagminnie. Jeśli natomiast chodzi o same rysunki, to w przypadku obu artystów zachowują one swoje charakterystyczne cechy – u Chinga wszechobecne rozmazanie i świetne ukazanie brudu tudzież znoju (wbrew pozorom to też trzeba umieć odpowiednio pokazać, by się nie narazić na śmieszność), u Weavera dbałość o detale i pomysłowość w kreowaniu nowych, nieznanych miejsc akcji. Nie zaszkodził panu Dustinowi nawet pośpiech, z którym musiał się pewnie mierzyć, by zdążyć na czas. Koniec końców rysunki w „Dniach...” prezentują się bardzo dobrze, ale nie sposób mi od ostatecznej noty nie urwać przynajmniej pół punktu za tą twórczą roszadę. Która to roszada niestety – jak ja nie cierpię nadużywać tego słowa! – się powtarza...
Druga część tomu, „Noce gniewu”, choć przewijają się w niej Zayne, Onasi i Karath, należy w zdecydowanej części do wojowniczej Jarael. Dla miłośników tej intrygującej postaci z charakterkiem – a zaliczam się do nich i ja – powinien to być komiks bardziej niż satysfakcjonujący. Dzieje się jednak inaczej. Perypetie „nieczystej rasowo” Arkanianki i Campera, którego chroni, zostały grubą kreską oddzielone od wszystkiego, co do tej pory reprezentowali „Rycerze Starej Republiki” i tym samym od większości tego, co było dobre. Najprościej ujmując, historia jest lekko przegadana, fabuła zaś chaotycznie skacze po różnych tematach i wątkach, nie zatrzymując się na żadnym troszkę dłużej – w migawkach pojawia się m.in. Przymierze Jedi – i w nienajlepszy sposób przybliża nas do ujawnienia rewelacji na temat Campera, a dokładniej tego, co odkrył. Okolicznością wzmacniającą siłę komiksu na pewno nie jest też zrzucenie ciężaru wydarzeń na barki całkowicie nowego bohatera – Lorda Adaski, dziedzica potężnej korporacji medycznej Adascorp. Mam wrażenie, że scenarzysta RSR, J. J. Miller, chciał wykreować niejednoznaczną postać, wymykającą się stereotypom, komiks jest jednak tak ułożony, że niecne intencje Adaski wychodzą na wierzch jeszcze zanim on sam pojawia się na scenie. Bo jeśli się mylę i nasz arkaniański lord od początku miał być antagonistą, to, cóż, wypada on równie blado jak odcień skóry Jarael.
Rysunki w „Nocach gniewu” powstały w koprodukcji Ching-Tolibao (który to dał nam się poznać w „Spotkaniu” z drugiego tomu komiksowego „Knights of the Old Republic”). Zgodnie z moimi co bardziej ponurymi przewidywaniami, nie przyniosło to wybitnego efektu. W poprzedniej recenzji wydałem opinię, że Harvey Tolibao ma ładną kreskę i o ile w wielkim ogóle wciąż uważam to za prawdę, „ładność” ta więdnie w konfrontacji ze złożonym światem RSR, którego czołowymi wizjonerami są Ching i Weaver. Zagmatwanie to zabrzmiało, dlatego wyjaśniam: po pierwsze dzieła Tolibao są ubogie w naprawdę klimatyczne pomysły (jak dotąd „Noce gniewu” przejawiają najniższy odczynnik gwiezdno-wojenności w KotORze), po drugie zaś bardziej nierówne od polskich i ukraińskich dróg. Najwyraźniej przejawia się to w ukazywaniu facjat postaci, bowiem nasz artysta nie zna chyba pojęcia słów „zachowywanie konsekwencji” – nie ma w komiksie ani jednego bohatera, który na każdej kolejnej planszy nie miałby innej twarzy. Oczywiście takie rzeczy się zdarzają i najlepszym, vide Jan Duursema z „Dziedzictwa”, jest to wręcz wpisane w sztukę komiksową, ale nie należy iść z tym aż do takich ekstremów jak Tolibao. Mierząc „Noce...” rysunkowo, otrzymaliśmy produkt mocno średni, całkowicie ustępujący poprzednim tomom „Rycerzy Starej Republiki”, który może się spodobać co najwyżej osobom przywykłym do oglądania udziwnień i nie przejmujących się detalami.
Jakkolwiek bardzo bym chciał triumfalnie wykrzyknąć: „A nie mówiłem? Jest lepiej!”, trzecia odsłona „Rycerzy Starej Republiki” nieco zawodzi. Tylko „nieco” głównie z uwagi na znakomitą pierwszą połówkę komiksu, która w zestawieniu z „Początkiem” i „Flashpoint” nie ma się absolutnie czego wstydzić. „Noce gniewu” nie są tym, do czego jakościowo przyzwyczaili nas autorzy KotORa, tak fabularne, klimatycznie, jak i graficznie. Tu jednak warto zauważyć, że ponieważ cała seria (jak na razie) prezentuje sobą wysoką jakość i trudno pod jej adresem postawić choćby jeden cięższy zarzut, określenie „Nocy...” średniakiem może być trochę za ostre. Albo inaczej: średniak z KotORa mniej więcej odpowiada komiksom określanym za dobre w innych wieloodcinkowych gwiezdno-wojennych historiach obrazkowych. Tak czy inaczej, traktowane jako jeden twór – w końcu tylko w takiej formie możemy go w Polsce kupić – „Dni strachu, noce gniewu” są komiksem co najmniej wartym przeczytania. Nie oferują fajerwerków, ale solidnie ciągną wszystkie wątki do przodu i powodują, że historia jest żywa, rozwija się w interesujący sposób i jest na co popatrzeć. Szkoda, że nie lepiej, to prawda, ale, parafrazując klasyka: „Nothing is perfect”.
- Ogólna ocena: 7/10
- Fabuła "Dni strachu": 8,5/10
- Rysunki "Dni strachu": 9/10
- Fabuła "Nocy gniewu": 6/10
- Rysunki "Nocy gniewu": 5/10
Tytuł: "Rycerze Starej Republiki": "Dni strachu, noce gniewu" tom 3
- Scenariusz: John Jackson Miller
- Rysunki: Dustin Weaver, Brian Ching, Harvey
- Tolibao
- Przekład: Jacek Drewnowski
- Wydawca: Egmont
- Data publikacji 13.09.2010 r.
- Oprawa: miękka
- Papier: kreda
- Objętość: 144 strony
- Format: 150 x 228 mm
- Cena: 39 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...