„Mulholland Drive” - recenzja

Autor: Michał "Saladyn" Misztal Redaktor: m4ti

Dodane: 04-12-2006 14:57 ()


Na potrzeby tej recenzji przyjąłem ryzykowne założenie, że każdy choć raz w życiu słyszał o niejakim Davidzie Lynchu. Emitowany lata temu w telewizji serial Miasteczko Twin Peaks to chyba jego najbardziej znane dzieło. Sam spędziłem przy nim wiele wieczorów. Za równie udaną uważam Zaginiona Autostradę, a Człowieka Słonia uważam za absolutne arcydzieło. Diuna była wielkim projektem zrobionym z rozmachem i również przypadła mi do gustu. Do niedawna nie widziałem między innymi Mulholland Drive, a słyszałem głosy, że jest ona lepsza od wspomnianego Elephant Mana. Ze w niektórych środowiskach jest to film wręcz kultowy. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że można zrobić cos lepszego, więc gdy zobaczyłem DVD Mulholland Drive w sklepie, postanowiłem sprawdzić, co tym razem zmajstrował pan Lynch. Rozczarowałem się. Dlaczego?

Ciężko recenzować film nie odsłaniając zbytnio fabuły. Opisując Mulholland Drive, jestem w jeszcze gorszym położeniu. Lynch nie robi filmów „łatwych” - nie można ich oglądać jednym okiem". To naprawdę dziwna jazda przez sceny i obrazy, która ja nazywam snem wariata". Jednak to tez może być ciekawe, na swój sposób pouczające. Spodobała mi się scena otwierająca film-dawała pole do popisu dla rozwoju akcji — film nie był przewidywalny. Potem jest już bardzo Lynchowsko.

Niestety wszystko to gdzieś ginie i pod koniec siedzi się przed ekranem zastanawiając o co tu, do diabla, chodzi"? Mniej więcej od połowy filmu czułem się znużony tym wszystkim i seans kontynuowałem, tylko czekając na jakieś genialne sceny i zakończenie, które sprawi, że warto było poświęcić Mulholland Drive czas (i pieniądze). O ile w Lost Highway końcówka wyjaśniała chociaż trochę i nakreślała wyraźnie pętle czasowa fabuły, tak tutaj jest to zupełnie pokręcone. Widziałem już wiele filmów, w których przeplatały się wątki (Pulp Fiction, Przekręt), gdzie reżyser bawił się z widzem, wyprowadzając go na manowce (Siedem, Szósty Zmysł). Niestety w Mulholland Drive, przynajmniej według mnie, Lynch osiągnął zupełnie odwrotny efekt. Widz jest skonfundowany, znużony. Wręcz wydaje się, że ogląda się całość materiału, z którego (poprzez wybranie scen alternatywnych) wytnie się kilka scen, tworząc sensowna całość. Bardzo się zawiodłem na tym filmie i choć doceniłem pewne sceny za artyzm i odwagę, to jednak Mulholland Drive jako całość oceniam słabo, bo słabo to wypadło. Człowiek Słoń nadal dzierży palmę pierwszeństwa w dorobku Lyncha i chyba jedynie owiany legenda, również opisywany jako kultowy Eraserhead może mu zagrozić.

Nie wiem, co teraz porabia David Lynch, ale ostatnim razem jego nazwisko ujrzałem przy okazji oglądania filmu Cabin Fever, który podobno stworzył jego uczeń (film, na marginesie, beznadziejny) - mam nadzieję, że nie zrobi już filmu równie miernego, jak Mulholland Drive (nawet, jeżeli to oznacza, że nie zrobi już żadnego). Zdecydowanie odradzam oglądanie go, chyba że ktoś pisze jakąś pracę o twórczości Lyncha albo jest w stanie dla kilku dobrych scen i zabiegów filmowych (czasami ujęcia są dłuższe, operator jakby się nie spieszył, i wychodzi to akurat całkiem nieźle) przetrawić chałowatą resztę. Albo chce zobaczyć lesbijski seks (ale od tego jest inny gatunek filmów, tworzony przez panów, którzy Davidowi nie dorównują, wiec nie wiem, czemu zniża się do ich poziomu) - gdyby nie skopane sceny w końcówce filmu miałoby to jeszcze jakiś sens. Tego właśnie brakuje filmowi — sensu. Lub czegokolwiek w zamian.

3/10


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...