„Oblężenie Saleucami” - recenzja

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Motyl

Dodane: 17-06-2010 22:28 ()


 

Star Wars Komiks Wydanie Specjalne nr 2/2010: „Oblężenie Saleucami”

 

Wojny Klonów trwają już blisko trzy lata i wkraczają w decydującą fazę. Na Saleucami, jednej z planet Zewnętrznych Rubieży, od pięciu miesięcy trwa zacięta bitwa między Konfederacją a Republiką. Siłom Separatystów, na które składają się tysiące specjalnie wyhodowanych klonów Morgukai – elitarnych wojowników nienawidzących Jedi – przewodzi Mroczny Jedi Sora Bulq. Po stronie Republiki stoją liczni rycerze Jedi, w tym Aayla Secura oraz naznaczony piętnem Ciemnej Strony Mocy Quinlan Vos, podwójny agent Rady Jedi, który wkradł się w łaski hrabiego Dooku, i którego lojalność ciągle jest wystawiana na próbę...

 

Anakin Skywalker, spóźniony, wpada do sali odpraw w Świątyni Jedi. Obi-Wan Kenobi zwięźle zapoznaje go z wydarzeniami ostatnich godzin, mówiąc: „Saleucami upadło, a mistrz Vos przeniósł swoich żołnierzy na Boz Pity”. Pamiętacie tą scenę z „Zemsty Sithów”? Jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami Star Wars i nie znacie Quinlana Vosa, zapewne jej nie pamiętacie. Tak się jednak składa, że to małe, nieistotne z punktu widzenia fabuły Epizodu III zdanie, które George Lucas napisał mniej więcej w połowie 2003 roku, dwa lata później przeistoczyło się w pełnoprawną i epicką opowieść – komiks „The Siege of Saleucami”. Ten sam, który pod polskim tytułem „Oblężenie Saleucami” można od niedawna ujrzeć w piątym numerze wydania specjalnego magazynu „Star Wars Komiks”. Będąc częścią potężnego cyklu „Republic”, „Oblężenie Saleucami” (zeszyty #74-77) zostało powszechnie uznane za jeden z najlepszych komiksów Star Wars, a później, w związku z pojawieniem się serialu „The Clone Wars”, przykład tego, jak naprawdę powinny wyglądać Wojny Klonów. I o ile z drugą opinią nie sposób się nie zgodzić, o tyle pierwsza jest nieco wystawiona na wyrost, zwłaszcza jeśli się popatrzy na całą sprawę z naszego, polskiego punktu widzenia. Czemu? Już tłumaczę.

Co plasuje „Imperium kontratakuje”, „Ojca chrzestnego 2”, „Mrocznego rycerza”, czy „Gniew Khana” na liście najlepszych sequeli w historii kina? Lepsza fabuła, aktorstwo, reżyseria, wykonanie – rzecz oczywista, ale co jeszcze? W moim odczuciu kluczowym elementem powodzenia tych filmów jest to, że potrafią się obronić bez pomocy swego pierwowzoru, albo, by powiedzieć bardziej barwnie, stoją twardo na własnych nogach. „Oblężenie Saleucami” pod tym względem, niestety, zawodzi. Tak się składa, że jest to ostatnia część dłuższej historii, która ukazała się w kilku numerach cyklu „Republic” i komiksie „Jedi: Dooku” – żadnym (jeszcze?) nieprzetłumaczonym na język polski. Bez ich znajomości główne wątki „Oblężenia...” są nie tyle niezrozumiałe, co pozbawione kontekstu i głębi. Oczywiście nie jest winą komiksu, że został opublikowany w Polsce bez swoich wcześniejszych, niezbędnych i uzupełniających go towarzyszy – oskarżycielski palec należy skierować w stronę Egmontu. Nie zmienia to jednak faktu, że dzieło niepełne niełatwo zaliczyć w poczet najlepszych. Tak czy siak, osoby przymierzające się do kupna „Oblężenia Saleucami” powinny czuć się ostrzeżone. Nie zabierajcie się za ten komiks, o ile nie przeczytaliście wcześniej wspomnianego już „Jedi: Dooku” oraz „republikańskich”: „Striking from the Shadows”, „Show of Force”, „Armor”, „The Dreadnaughts of Rendili” i „Trackdown”. Dużo tytułów, prawda?

Fabuła „Oblężenia Saleucami” rozgrywa się na dwóch płaszczyznach: tytułowej bitwy Republiki z Konfederacją i starcia Quinlana Vosa z Ciemną Stroną Mocy, tak wewnątrz niego samego, jak i na zewnątrz, w formie Mrocznych Jedi hrabiego Dooku. W części wojennej na plus należy zapisać wykorzystanie przez Separatystów własnej armii klonów; jakby na to nie patrzeć, Morgukai stanowią miłą odmianę od hord bezdusznych droidów bojowych. Poza tym jednym elementem, bitwa wypada jednak dość blado i naiwnie. W komiksie nawet na moment nie wyczuwa się jej ogromnej skali, a klimat ciągłego napięcia i wyczerpującego, pięciomiesięcznego boju, którego można się było spodziewać, praktycznie nie istnieje. Na szczęście – lub nieszczęście – rzeczone oblężenie jest tylko tłem dla głównego wątku, perypetii Vosa. Zakładając, że nie znacie lub nie pamiętacie wcześniejszych jego przygód, umknie Wam sens wielu wypowiedzi i zachowań różnych bohaterów, niejasna będzie też dynamika relacji między Quinlanem, innymi Jedi i Mrocznymi Jedi. Wielka szkoda, ponieważ to jest właśnie największą siłą komiksu – przecinające się linie lojalności, niejasne aż do samego końca motywacje i poczynania postaci tworzą fascynującą mieszankę. Bardziej zrozumiały i doceniony zostanie natomiast wątek wewnętrznej walki Quinlana, nie dość, że niezwykle interesujący, to jeszcze graficznie pięknie zilustrowany, troszkę w stylu „Imperium kontratakuje”.

Skoro już jestem w temacie grafiki – jest to część składowa „Oblężenia Saleucami”, do której naprawdę bardzo trudno się przyczepić. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, w końcu za rysunkami stoi niesamowita Jan Duursema, jedna z najlepszych gwiezdno-wojennych artystek komiksowych i zarazem ulubienica fanów. Tak jak obecnie rysuje ona wszystkie przygody Cade’a Skywalkera w cyklu „Dziedzictwo”, tak w latach 2000-2006 miała pod niemal wyłączną opieką Quinlana Vosa w „Republic”. Pani Duursema wyciągnęła w „Oblężeniu Saleucami” wszystkie swoje atuty: wspaniałe ilustrowanie postaci i ich mimiki, bogate tła, nietypowe kadry, dbałość o detale i dynamikę zdarzeń. Od czasu do czasu trafiają się odrobinkę pokraczne miny lub przesadnie patetyczne pozy w trakcie pojedynków na miecze świetlne, ale nie jest to nic, co mogłoby zepsuć nam przyjemność z czytania – i oglądania komiksu. Nie sposób też nie pochwalić wysiłków kolorysty, Brada Andersona, który niemal perfekcyjnym doborem barw, praktycznie samodzielnie wytwarza niesamowity nastrój wielu scen. Nie jestem co prawda jakimś weteranem gwiezdno-wojennych opowieści obrazkowych, ale swoje już widziałem i mogę bez większych wątpliwości stwierdzić, że „Oblężenie Saleucami” jest jak dotąd najlepiej pokolorowanym tytułem ze wszystkich noszących logo Star Wars.

Niełatwo jest ocenić i polecić – lub nie – komiks, który, traktowany jako część czegoś dłuższego, zachwyca interakcjami bohaterów, świetnym wykonaniem i dobrym wykończeniem ciągnących się od setek stron wątków, ale, już jako tytuł samodzielny, oferuje czytelnikowi mnóstwo zamętu i niejasności. Wcześniej w recenzji zaleciłem, by nie zabierać się za ten komiks bez zapoznania się z poprzednimi częściami tej opowieści – ale nie dlatego, że jako ‘standalone’ „Oblężenie Saleucami” byłoby niestrawne, bo tak nie jest, ale dlatego, że szkoda poznawać tak niezwykle ciekawą i bogatą historię w oderwaniu od wszystkiego, co było wcześniej. Wracając do filmowych porównań, to tak, jak obejrzeć „Powrót Jedi” bez „Imperium kontratakuje” – można, nikt tego nie zabroni, lecz cała przyjemność z takiego seansu znika, zostaje tylko irytujące wrażenie, że czegoś nie wiemy, że coś ważnego nam umyka. A chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.

  • Ogólna ocena: 6/10 (jako samodzielny twór) i 9/10 (jako część „Republic”)
  • Fabuła: 5/10 i 9/10
  • Klimat: 8/10
  • Rysunki: 9/10
  • Kolory: 10/10

 

Tytuł: "Oblężenie Saleucami”

  • Scenariusz: John Ostrander
  • Rysunki: Jan Duursema
  • Wydawnictwo: Egmont
  • Data wydania: 2 czerwca 2010 r.
  • Liczba stron: 96
  • Format: 170x260 mm
  • Oprawa: miękka
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Cena: 9,99 zł

Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...