"Biggs Darklighter: Bohater rebelii" - recenzja
Dodane: 16-10-2009 21:02 ()
Nie da się ukryć, że Biggs Darklighter to tragiczna postać — tak w literalnym, jak i figuratywnym znaczeniu. W pierwotnej wersji „Nowej nadziei” miał odegrać dużą rolę i pojawić się w kilku scenach, jednak te w ostateczności zostały z filmu wycięte. Tym samym w 1977 roku Biggs był zaledwie jednym z wielu anonimowych rebelianckich pilotów, którzy stracili życie w ataku na Gwiazdę Śmierci. Dwie dekady później Edycja Specjalna Klasycznej Trylogii niewiele w tej materii zmieniła – Darklighter „dostał” jedną scenę więcej, w hangarze na Yavinie 4. Nie oddało to sprawiedliwości temu bohaterowi, praktycznie ograniczonemu do stereotypowej roli „starego przyjaciela głównego protagonisty, który ginie w decydującej bitwie”. Ale, jak przekonaliśmy się niedawno na przykładzie Janka „Tanka” Sunbera, innego kumpla Skywalkera, w uniwersum George’a Lucasa stan zapomnienia nie jest stanem wiecznym. Tak oto powstał komiks „Biggs Darklighter: Bohater Rebelii”, który został u nas opublikowany w ramach drugiego wydania specjalnego magazynu „Star Wars Komiks”, na podstawie czterech zeszytów serii Empire (#8, #9, #12, #15) z 2003 roku, tworzących wówczas miniserię Darklighter.
Niestety, pamięć o danej postaci to jedno, a stworzenie dla niej stosownej historii to drugie. Paul Chadwick, scenarzysta komiksu, wyprowadził, choć tylko po części, Biggsa z jednego stereotypu, by następnie wplątać go w kolejny: tytułowego bohatera Sojuszu Rebeliantów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby bohater ów nie został sportretowany – niezamierzenie, dodam – jako ktoś o wątpliwej inteligencji i dziwnym podejściu do ideałów, w które podobno wierzy. Chociaż sprzyja Rebelii i doskonale wie, czym jest Imperium, wstępuje do Imperialnej Akademii i... nie, nie dezerteruje, nie szuka kontaktu z bojownikami o wolność, nic z tych rzeczy. Biggs biernie czeka kilka długich miesięcy, aż każą mu zrobić coś bardzo złego, co włączyłoby mu sumienie. Żeby było śmieszniej, na okręcie, na którym służy, jest podobno co najmniej kilka komórek zbuntowanych Imperialnych. Jeśli Darklighter naprawdę był zainteresowany Rebelią i miał odrobinę rozumu, by je odnaleźć, szybko stałby się członkiem jednej z nich. Do tego dochodzą jego poronione pomysły w stylu szukania Rebeliantów w pierwszym lepszym pasie asteroidów pośrodku gwiezdnej pustki...
Zaczynam się wyzłośliwiać, ale niedociągnięcia w konstrukcji głównego bohatera wynikają w zdecydowanej większości z licznych mielizn chaotycznej fabuły oraz masy niewytłumaczalnych absurdów. Opowieść, w którym jedyny odstający od schematu bohater to znany z książkowej serii X-wingi Derek „Hobbie” Klivian, jest wypełniona wydumanymi, nierealnymi wydarzeniami. Wszystkie zdają się być stworzone wyłącznie po to, by Biggs mógł stanąć przed jakimiś ciekawymi wyzwaniami. Nie da się sensownie wytłumaczyć szeregu zdarzeń, jakie mają miejsce w jego obecności i zadecydowały o jego być albo nie być – np. udanego buntu dokonanego przez garstkę ludzi na pokładzie liczącego 20 tysięcy załogi gwiezdnego okrętu lub zniszczenia za pomocą paru strzałów ogromnego transportera. Na podobne głupoty zdarzało mi się natykać chyba tylko w opowiadaniach nastoletnich fanfikowców.
Co jeszcze można zarzucić temu komiksowi? Przeraźliwy patos, drętwe dialogi, nadęte postaci (po stronie Sojuszu i Imperium), nachalną rebeliancką propagandę i... jeszcze więcej głupoty, którą Corran Horn swego czasu nazwał drugą po wodorze najpowszechniejszą rzeczą w galaktyce. Wspominałem może, że według „Biggsa...” można zostać pierwszym oficerem potężnego okrętu wojennego po zaledwie roku nauki w akademii? Albo, że nawet najbardziej zieloni i odcięci od świata oficerowie wiedzieli o supertajnej wówczas Gwieździe Śmierci? Albo, że da się zniszczyć pędzącego z oszałamiającą prędkością TIE Fightera ciężkim karabinem blasterowym? Albo, że... Można tak wymieniać w nieskończoność.
Bardzo trudno znaleźć w tym komiksie coś z wyjątkiem szaty graficznej (o czym trochę później), co byłoby w stanie zniwelować choćby część jego niezliczonych wad. Początek jest całkiem niezły, taki trochę melancholijny i obrazowo przedstawiający, czym się różni życie Biggsa w akademii, od życia pozostającego na Tatooine Luke’a. Później ogromnym plusem jest pojawienie się dwóch rzeczonych wyciętych scen, które nigdy nie zagościły w żadnej wersji „Nowej nadziei”, a które można teraz upolować gdzieś w odmętach Internetu. Szkoda tylko, że pojawienie się tych „zaginionych fragmentów” kompletnie demoluje chronologię komiksu. Od spotkania Luke’a i Biggsa na Tatooine do Bitwy o Yavin mijają mniej więcej dwa dni. W tym czasie pan Darklighter i spółka wykonują dwie piekielnie ciężkie misje w dwóch zupełnie różnych zakątkach galaktyki. Sam lot z Tatooine na Yavin 4 zająłby co najmniej dzień... Argh, znowu zacząłem narzekać. Szukamy dalszych pozytywów. Hmm, klimat? Gdyby nie był tak bardzo rujnowany kolejnymi bzdurami w pojmowaniu tzw. „gwiezdnowojenności”, prezentowałby się całkiem przyzwoicie. Nietypowe, retrospektywne pokazywanie niektórych wydarzeń z udziałem Biggsa? Skoro fabuła jest jaka jest, dobrze przynajmniej, że pokazują ją w interesujący sposób.
Za rysunki „Biggsa...” w głównej mierze (kawałeczek komiksu wykonał Tomás Giorello) odpowiada Douglas Wheatley, znany obecnie dzięki fantastycznym pracom w cyklu „Mroczne czasy”. Choć rysownik ten zdawał się w 2003 roku jeszcze nie mieć dobrze wyrobionego stylu, jego grafiki to najjaśniejszy punkt całej publikacji. Imponują bogactwem szczegółów (pierwszy plan, tło, maszyny, budynki – wszystko jest przecudnie zilustrowane), świetnie sportretowanymi bohaterami, dobrym doborem kadrów i realizmem. Mam właściwie tylko dwa zastrzeżenia. Wheatley nie do końca radzi sobie z scenami akcji, które generalnie są pozbawione i dynamiki, i pewnej przejrzystości. Drugi zarzut dotyczy nieco chybionej mimiki. Emocje wypisane na twarzach bohaterów, same w sobie wykonane wyjątkowo ekspresywnie, często nie pasują do gestykulacji i nadają paru poważnym scenom odrobinę groteskowego charakteru. Trochę mniejszy entuzjazm wywołują kolory, tu i ówdzie mocno kontrastujące ze sobą i zdecydowanie zbyt żywe, niemniej jednak całość jest zdecydowanie przyjemna dla oka.
„Biggs Darklighter: Bohater Rebelii” to jeden z tych komiksów, które w założeniu mają wywoływać uczucia i emocje czytelników, a do tego najlepiej prowokować swoim przesłaniem do jakichś rozmyślań. Niestety, temu dziełku zdecydowanie nie udało się osiągnąć swojego celu. Fabuła jest nijaka, sklecona na zasadzie „niech Biggs ma coś do roboty”, zupełnie nieprzemyślana, zrujnowana niekończącymi się głupotami i, co gorsza, zamiast godnie potraktować postać Darklightera, wręcz ośmiesza ją. Jeśli miałbym komukolwiek polecić drugie „Wydanie Specjalne Star Wars Komiks”, to jedynie ze względu na jego niską cenę oraz znakomite rysunki Douglasa Wheatleya. Pozostałe elementy tej historyjki, by nie doznać fatalnego w skutkach rozczarowania, lepiej poznać za pomocą streszczenia.
- Ogólna ocena: 4/10
- Fabuła: 2/10
- Klimat: 5/10
- Rysunki: 8,5/10
- Kolory: 7/10
Tytuł: "Biggs Darklighter: Bohater rebelii"
- Scenariusz: Paul Chadwick
- Rysunki: Douglas Wheatley, Tomás Giorello
- Wydawnictwo: Egmont
- Data wydania: 28 wrzesień 2009 r.
- Liczba stron: 96
- Format: 170x260 mm
- Oprawa: miękka
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Cena: 9,99 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...