„Obcy: Przymierze” - recenzja

Autor: Damian Drabik Redaktor: Motyl

Dodane: 16-05-2017 15:04 ()


Nie ma w kinie nic gorszego, niż wykorzystywanie nadziei oraz sentymentu widza, żeby bezczelnie obedrzeć go z kasy. Rozumiem, że rynek rządzi się swoimi prawami i w dobie nieustannego odświeżania klasyków (które wcale się o to nie proszą), powierzenie takiej legendy jak „Terminator” komuś, kto nazywa się MCG, ma tylko jeden cel. Jednak co innego, gdy sam Ridley Scott sięga po swoje dziecko, z obietnicą oddania widzowi kolejnego, fascynującego rozdziału wielkiej historii. A później robi z tegoż widza idiotę.

Tak właśnie sytuacja wygląda w przypadku „Obcego: Przymierze”, który miał niejako stanowić wprowadzenie do kultowego „Ósmego pasażera Nostromo”. Już sam w sobie film stanowi prawdziwe kuriozum, pamiętamy bowiem, że kilka lat temu Scott zaserwował nam „Prometeusza”. Pomijając już bzdurny scenariusz i kiepską reżyserię tamtego filmu, można z czystym sumieniem przyznać, że faktycznie był to nowy rozdział w uniwersum Aliena. Reżyser wprowadził do tej historii rasę Inżynierów i zadawał pytania o pochodzenie człowieka. Wysłał w kosmos dwóch intrygujących bohaterów: doktor Shaw i androida Davida, którzy mieli przemierzać przestrzeń w poszukiwaniu odpowiedzi na zadane pytania.

W tym momencie do gry weszły pieniądze. Zapowiadany „Prometeusz 2” w międzyczasie przerodził się w „Obcego: Przymierze”, podróż naszych bohaterów została sprowadzona do kilkuminutowego wyjaśnienia, a kwestia Inżynierów rozwiązana. Pozostaje jedynie żal, że w taki sposób zamknięto jedyny fascynujący wątek. Tymczasem załoga statku kolonizacyjnego Przymierze, zmierzającego na planetę Origae-6, zbacza z kursu po odebraniu tajemniczego sygnału. Po wylądowaniu na nieznanym dotąd ciele niebieskim rozpoczyna się festiwal głupot, absurdów i żenady.

Tym razem Scott nie zadbał nawet o swoich bohaterów. W każdej dotychczasowej odsłonie serii było przynajmniej dwie – trzy charyzmatyczne postacie, które napędzały akcję. W tym przypadku cała załoga składa się z pozbawionego wyrazu mięsa armatniego. Nieważne, że marnuje się przy tym takich aktorów, jak Waterston, Crudup czy Bichir. Dość powiedzieć, że jedyną umotywowaną psychologicznie postacią jest android. Ale nawet Fassbender bywa cokolwiek skonsternowany podczas scen, które zamyślili mu scenarzyści.

W filmie Scotta nie obowiązują żadne zasady logiki. Nawet dziecko wie, że po pobycie na obcej planecie i – co gorsza – spotkaniu z obcą formą życia, należałoby się poddać kwarantannie, szczególnie jeśli istnieje możliwość zarażenia dwóch tysięcy kolonizatorów. Nie wie o tym jednak wyspecjalizowana załoga Przymierza, która prawdopodobnie została dobrana z ulicy. Pomijam już fakt, że na misję kolonizacyjną wysyła się małżeństwa homoseksualne.

„Obcy: Przymierze” to film równie głupi, co decyzje podejmowane przez jego bohaterów. Jeżeli na misję o takim ciężarze zabiera się bandę idiotów, którzy – jak gdyby nigdy nic – uprawiają seks przy głośnej muzyce zaledwie chwilę po tym, jak obca forma życia zdziesiątkowała załogę, to strach pomyśleć, co Ridley Scott szykuje dalej. Prequel kultowego „Aliena” to bezczelny skok na kasę, w którym pseudointelektualny bełkot ma przysłonić scenariuszowe bzdury. Po seansie pozostaje we mnie tylko jedno uczucie: niepokój. O nowego „Blade Runnera”.

 

Tytuł: „Obcy: Przymierze”

Reżyseria: Ridley Scott

Scenariusz: John Logan, Dante Harper

Obsada:

  • Michael Fassbender        
  • Katherine Waterston
  • Billy Crudup    
  • Danny McBride    
  • Demián Bichir
  • Carmen Ejogo
  • Jussie Smollett        
  • Callie Hernandez    
  • Amy Seimetz

Muzyka: Jed Kurzel

Zdjęcia: Dariusz Wolski

Montaż: Pietro Scalia

Scenografia: Chris Seagers

Kostiumy: Janty Yates

Czas trwania: 122 minuty

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus