"Terminator: Ocalenie" - recenzja druga

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 17-06-2009 16:41 ()


 

Terminator to zadziwiająca maszyna, bezpośrednia, prosta i szczera. Wielokrotnie obiecywał, że jeszcze wróci i danego słowa dotrzymał. Jednakże tym razem zabrakło Arnolda Schwarzeneggera w tytułowej roli. I pomyśleć, że pierwszy film, wyprodukowany dwadzieścia pięć lat temu, został określony mianem produkcji, w którą nie warto inwestować większych pieniędzy.

 

Trzy zasady Hollywood (prawie robotyki):

 

Pierwsza niepisana zasada Hollywood brzmi: jeżeli możesz zarobić kilkanaście milionów dolarów na sprawdzonym patencie, to co ty tutaj jeszcze robisz? Kamera w dłoń i leć kręcić prequel, sequel, triquel albo n-tą część, ku uwielbieniu fanatyków tasiemców i przekleństwu pozostałych.

Druga niepisana zasada Hollywood brzmi: jeżeli nie możesz skorzystać z usług słynnego aktora to zastępujesz go kimkolwiek. Fabuła? Po co nam fabuła? Liczy się kasa, efekty specjalne oraz tona popcornu.

Trzecia niepisana zasada Hollywood brzmi – On (postać, film, itp.) tu jeszcze wróci.

Przytoczone powyżej reguły doskonale ilustrują tryb pracy w Fabryce Snów oraz służą jako wytyczne dla tworzenia następnych epizodów traktujących o uniwersum elektronicznych morderców.

 

Przyszłość zapisana na kartach przeszłości

 

Opowieść o cyborgu wysłanym w przeszłość w celu zabicia Sary Connor, a później Johna Connora zyskała rzesze fanów na całym świecie. Echa zimnej wojny, ewentualny konflikt atomowy czy też błyskawiczny postęp technologiczny w wystarczający sposób uprawdopodobniły wersję wydarzeń przedstawioną w „Terminatorze”, aby ten zyskał ogromną popularność i miano kultowego. Obraz Jamesa Camerona początkowo był traktowany jako niszowe kino s-f  drugiej kategorii nakręcone za marne grosze. Film nie tylko dostarczył jednego z najbardziej rozpoznawalnych protagonistów w dziejach kina, ale także poruszał tematy fantastyki naukowej oscylujące wokół wędrówki w czasie, sztucznej inteligencji oraz skazanej na porażkę konfrontacji człowieka z bezlitosną maszyną. „Terminator”, podejmując szereg problemów oraz kreśląc niezwykle pesymistyczną wizję końca znanego nam świata, był bardziej przestrogą i przepowiednią niż widowiskowym kinem akcji.

W kolejnych odsłonach zmieniła się formuła prezentowanej historii. Druga część konsekwentnie rozwijała zapoczątkowane wątki, poznaliśmy interesujące szczegóły dotyczące naszej zagłady związane z Cyberdyne i Skynetem, a fabuła zaczęła kierować się w stronę rozrywki. Niemniej jednak udało się zachować harmonię, a także pokazać proces uczłowieczania bezdusznej z natury maszyny. Duża w tym zasługa Arniego, który swoją kreacją potrafił wprowadzić do obrazu nieco humoru. W tym miejscu cykl osiągnął apogeum. Później zaczęły się problemy, które dotknęły zarówno trzecią, jak i czwartą odsłonę serii.

 

Apocalypse Now

 

Jak atrakcyjnie przedstawić historię, którą prawie wszyscy znają od podszewki? Trzecia odsłona świadomie podryfowała w kierunku pastiszu kina akcji, dostarczając sporo luk logicznych i czasowych. Karty zostały rozdane, a uciekające wskazówki zegara zwiastowały nadejście nieuchronnej przyszłości. Jonathanowi Mostowowi pozostało zaserwować widzom solidne i efektowne widowisko.

Pierwotnie zapowiadany na 1997 rok Dzień Sądu opóźnił się o kilka lat, z uwagi na palącą potrzebę zarobienia kilkunastu milionów dolarów na sprawdzonym pomyśle. Skynet nie dał jednak za wygraną, ukrócił mocarstwowe zapędy producentów i doprowadził do nuklearnej zagłady. Idea wysyłania terminatorów w przeszłość straciła rację bytu. Twórcy, korzystając z dobrodziejstw obecnej techniki, postanowili pokazać konfrontację ruchu oporu ze Skynetem rozgrywającą się w 2018 roku...

 

John Connor zbawicielem ludzkości?

 

„Terminator: Ocalenie” to ciąg dalszy zmagań Johna Connora z własnymi demonami – zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Postać rozdarta pomiędzy swoim dotychczasowym życiem oraz niepewnym, a znanym przez niego jutrem, musi stanąć na czele ruchu oporu, aby poprowadzić go do zwycięstwa nad maszynami. To niezwykle odpowiedzialne oraz wymagające zadanie, utożsamiać się ze zbawcą i przemawiać do nielicznych ocalałych. Posiadanie wiedzy o przyszłości nie zawsze przekłada się na konkretne czyny. Przyszłość nie jest z góry zapisana, o tym, jaki kształt ostatecznie przybierze, decydujemy sami. Ten wyświechtany slogan pozostawiał twórcom duże pole do popisu, wystarczyło tylko umiejętnie go wykorzystać.

Obok wspomnianego wątku scenarzyści wprowadzili postać Marcusa Wrighta, przestępcy z początku XXI stulecia. Naturalną koleją rzeczy stało się również dołączenie do obsady młodego Kyle’a Reese’a. Ktoś może powiedzieć: wiele atrakcji jak na taki film. Szkopuł w tym, że początek obrazu jest o niczym, a potem przeradza się w typową misję ratunkową, czyli nic odkrywczego w kinie.

Fabularnie jest to najsłabsza część cyklu, natomiast wizualnie dopracowano ją w najdrobniejszych elementach. Jednakże na tym polu można twórcom zarzucić brak oryginalności. Świat przyszłości za bardzo przypomina melanż „Mad Maxa” z transformującymi się robotami Baya i ma niewiele wspólnego z przerażającą wizją pokazaną przez Jamesa Camerona. Słowo „terminator” powinno budzić grozę, stać się symbolem zagłady, synonimem śmierci milionów. Przecież Skynet dopuścił się holocaustu na miarę XXI wieku – praktycznie eksterminował ludzkość. W „Ocaleniu” śmierć została doszczętnie zmarginalizowana, a ponura rzeczywistość sprowadzona do jak najbardziej uproszczonej, a co za tym idzie, przystosowanej do współczesnego odbiorcy wizji.

 

Postapokaliptyczny świat, czyli nie jest tak źle jak zapowiadano

 

McG stworzył wizualnie zbyt wysublimowany obraz świata po nuklearnej zagładzie, gdzie ludzie odważnym krokiem stąpają po ziemi, spożywają dary matki natury, a skażenie terenu wyparowało w ciągu tych kilku lat albo zostało zneutralizowane przez przyjaznych nam kosmitów. Oznak nuklearnej zimy nie widać. Bohaterowie w dużej mierze działają za dnia, co w konfrontacji ze słowami Reese’a, który wspominał Sarze o świecie pod rządami maszyn, mija się z prawdą. Mroki przyszłości zostały nieco rozjaśnione na potrzeby młodszej widowni. Zawsze istnieje możliwość usprawiedliwienia tych zmian twierdzeniem, że to jedna z nieskończenie wielu alternatywnych przyszłości. Tylko czy takie kombinowanie nie zabija odrobinę ducha filmu? Nie ulega również żadnej wątpliwości, że terminatory Skynetu mogłyby zniszczyć ruch oporu w ciągu chwili, nie bawiąc się z nim w ciuciubabkę. Więcej obrażeń na swoim ciele posiadał odporny T-800 w konfrontacji z T-1000 niż Connor w walce z cyborgiem w mało przejmującym finale. Wspomniane powyżej mankamenty plasują najnowszą część gdzieś pomiędzy wydumaną i przereklamowaną wizją decydentów firmy Halcyon, a zwykłą profanacją legendarnej serii. Widowisko s-f nie musi na każdym kroku dostarczać logicznych czy wiarygodnych rozwiązań, ale też nie powinno wciskać widzowi przesadnych głupot. McG najwyraźniej zapomniał, iż Connor i jego kompani to jeszcze ludzie, których cyborgi mogą złamać niczym zapałki.

 

Kto jeszcze nie grał w „Terminatorze” z szeregu wystąp

 

Moim zdaniem „Terminator Ocalenie” to zbędny, nie wnoszący zbyt wiele do serii film. Krótkie retrospekcje Reese’a odsłaniające mroki przyszłości mocniej zapadają w pamięć niż cały T4, którego w skrócie można nazwać rewią efektów specjalnych połączoną z krzykami i energiczną gestykulacją Christiana Bale’a. Dodajmy do tego nieudolne aktorstwo pozostałej części obsady - Michael Ironside, raper Common czy całkowicie bezbarwna Bryce Dallas Howard, i otrzymujemy kiepski obraz całości. Claire Danes w roli Kate Brewster nie wywołała u mnie zachwytu, ale w porównaniu z młodszą koleżanką po fachu zagrała wręcz koncertowo. Sam Bale jest słabym ogniwem produkcji, miota się w skórze postaci, której emocji nie potrafi rzetelnie oddać. Jego interpretacja Johna Connora to bohater ostatniej akcji, który szczęśliwym trafem tudzież zdumiewającym zbiegiem okoliczności ma przynieść ludzkości wolność. Tylko jak to uczyni? Magicznej różdżki scenarzyści w filmie nie przewidzieli mimo piętrzących się niedorzeczności. Trudno uwierzyć w Bale’a jako wybawcę świata, skoro aktor nie uprawdopodobnił tego faktu, przesadnie gloryfikując kreowaną przez siebie postać. Nie znalazł pomysłu na zagranie Connora, a jego styl można nazwać kompilacją Batmana i kilku innych, poprzednich ról. Ogólnie, wielkie rozczarowanie.

Dokładnie trzy występy są warte uwagi. Gwiazda i odkrycie tego filmu - Marcus Wright, czyli Sam Worthington, godnie zastępuje Arnolda. Zapewne miałby więcej do powiedzenia, gdyby nie zdradzająca zbyt wiele scena otwierającą obraz. Ten wątek należało z korzyścią wkomponować w późniejszą fazę produkcji. Z tej sceny wynika, że „Terminator: Ocalenie” to dzieło skierowane do widowni mającej problemy z kojarzeniem najprostszych faktów. Młody Kyle Reese został sympatycznie i z charyzmą sportretowany przez Antona Yelchina, dokładnie tak jak wyobrażałbym sobie przyszłego obrońcę Sary Connor. I na końcu sentymentalny moment, pojawienie się Arnolda (no prawie). Ułamek sekundy, kiedy widzimy postać gubernatora Kalifornii ku uciesze fanów, pokazuje dobitnie, że żadne podróbki generowane komputerowo czy nawet najbardziej wymyślne terminatory nie zastąpią oryginalnego, wysłużonego T-800. Seria zawsze będzie kojarzona z austriackim aktorem i jego prawie nienagannym, amerykańskim akcentem.  

McG nie należy do wybitnych reżyserów, daleko mu do kunsztu Camerona, nawet Mostow jest od niego lepszym wyrobnikiem. Brakuje mu instynktu i wyczucia w tworzeniu scen i sekwencji, które mogłyby wpisać się do kanonu kina. Twórca „Aniołków Charliego” nie poradził sobie z prowadzeniem narracji. Kiedy akcja ustaje, z ekranu wieje nudą. W warstwie fabularnej oraz dialogowej T4 to niezwykle ubogi film, w którym niezłe pomysły przeplatają się z mniej trafnymi, dominującymi w całej produkcji. Winę za taki stan rzeczy ponosi scenariusz, który jest prawdziwym oceanem idei kilku osób. Nie dziwi więc ekranowy chaos oraz zróżnicowanie pomysłów. Finałowa walka oraz zakończenie są wtórne, przerysowane i przesłodzone, odbiegają klimatem od poprzednich obrazów. Wizualnie powstał najlepszy epizod, ale to małe pocieszenie, bowiem to również najgorsza część pod każdym innym względem.

 

PG-13

 

Nawet niższa kategoria wiekowa niż dotychczas nie uchroniła „Ocalenia” od finansowej klapy. Obraz kosztujący 200 milionów dolarów zarobi w Ameryce około 130 – spory zawód i dotkliwa porażka dla kieszeni producentów. Czy niezadowalający wynik może mieć wpływ na buńczucznie zapowiadaną nową trylogię? Pewnie nie, ale nie widzę sensu brnięcia dalej w świat przyszłości. Każdy kolejny obraz będzie przedstawiał ponawiane ataki na Skynet z pomniejszą historią rozgrywającą się w tle, nowymi robotami-gadżetami oraz sentymentalnymi aluzjami do wcześniejszych epizodów. Zapowiada się mało atrakcyjnie. Obawa Hollywood przed zainwestowaniem pieniędzy w oryginalne pomysły i projekty, dodatkowo spotęgowana nagłaśnianym kryzysem, jest tak znacząca, że najbliższe lata upłyną nam pod znakiem sequelowej tandety. Terminatorowi nie pomogą żadne nowe części, powinien odejść, wszak jest dwudziestopięcioletnim reliktem przeszłości.

Kosztowny sen o elektronicznych mordercach skończył się wraz z odejściem Camerona. Podejmowanie prób jego reaktywacji to tylko desperackie kroki zmierzające do wyciśnięcia pieniędzy z portfeli widzów. Każdy aktor wcielający się w Johna Connora powinien zdać sobie sprawę, że to nie on gra główne skrzypce. Bohater jest jeden, przybywający w negliżu z przyszłości. I nic tego nie zmieni - ani kolejne wersje, alternatywne rzeczywistości czy też wybitni aktorzy w tej roli. Nazwiska nie grają. On już nie wróci. He won't be back...

4/10

                                                                                     Korekta: Ania Stańczyk

 

Tytuł: „Terminator: Ocalenie”

Reżyseria: McG

Scenariusz: David C. Wilson, John D. Brancato, Michael Ferris, Jonathan Nolan,

Paul Haggis, Shawn Ryan, Anthony E. Zuiker

Obsada:

  • Christian Bale
  • Sam Worthington
  • Moon Bloodgood
  • Helena Bonham Carter
  • Anton Yelchin
  • Jadagrace
  • Bryce Dallas Howard
  • Common
  • Jane Alexander
  • Michael Ironside

Zdjęcia: Shane Hurlbut

Kostiumy: Michael Wilkinson

Muzyka: Brad Fiedel, Danny Elfman

Montaż: Conrad Buff

Czas trwania: 114 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...