Ostatni crossover kończący crossoverową trylogię o Qi’rze i Szkarłatnym Świcie był, technicznie rzecz ujmując, crossoverem (wybaczcie powtórzenie) serii „Łowcy nagród” i „Doktor Aphry”.
Po dwóch masywnych crossoverach - „Wojnie łowców nagród” i „Szkarłatnych rządach” - obu liczących po ponad trzydzieści zeszytów, nadszedł czas na trzeci.
Wydawałoby się, że nie może być nic nudniejszego, niż przyglądanie się temu, jak Ben Kenobi siedzi na wygnaniu na Tatooine, i czeka na to, aż Luke wyrośnie na zbawcę galaktyki.
Nie mam nic przeciwko temu, by serialowe lub filmowe adaptacje książek różniły się od materiału źródłowego (szczególnie jeśli materiał ten powstał dawno temu).
Chaos. To jest to, czego Darth Vader najwyraźniej nie cierpi ponad wszystko – przynajmniej jeśli wierzyć scenarzyście crossoverowego komiksu „Darth Vader: Szkarłatne rządy”.
Wydawane dotychczas crossovery uniwersum Star Wars rządziły się dość klasyczną formułą: zbieramy głównych bohaterów każdej serii, wrzucamy ich do jednego worka i mieszamy, tworząc potencjalnie wybuchową mieszankę.
Daisy Ridley ponownie wcieli się w Rey w nowej trylogii filmów osadzonych w uniwersum Gwiezdnych Wojen, za którą odpowiada grono fantastycznych reżyserów.
Dawno, dawno temu, w erze, gdy prequele były na ustach wszystkich, część fanów ekscytowała się nie tylko nowymi filmami Star Wars, ale także książkami z serii „Nowa era Jedi”.
Rycerze Jedi mają ten sam problem, co klasyczni komiksowi superbohaterowie: jeśli mamy oglądać ich przygody z wypiekami na twarzy, potrzebują naprawdę solidnych przeciwników.
W zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że Jon Watts przeniesie się z Marvel Cinematic Universe do świata Gwiezdnych Wojen z nową serią skupiającą się na grupie dzieci w okresie po Powrocie Jedi.
Kim jest Darth Vader (prawie), nikomu mówić nie trzeba – to nie tylko prawdopodobnie najbardziej znana postać ze Star Wars, ale także jedna z największych ikon globalnej popkultury, można by rzec: marka sama w sobie.