"Spirit - Duch miasta" - recenzja druga
Dodane: 24-01-2009 16:53 ()
„Spirit” to bardzo specyficzny film przeznaczony nie dla każdego widza. Porównywanie go z „Sin City” mija się z celem, ponieważ poza techniką realizacji obie produkcje zbyt wiele od siebie dzieli.
Dzieło Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza było w znacznej mierze kalką komiksu, idealnym przeniesieniem kilku epizodów na kinowy ekran. Natomiast w przypadku obrazu Franka Millera mamy do czynienia z techniką zapożyczoną z „Sin City”, ale innym punktem odniesieniem względem albumu Willa Eisnera. Każdy, kto spodziewał się adaptacji na miarę „Miasta Grzechu”, kierując się zwiastunami i plakatami, srodze się zawiódł, ale to było do przewidzenia.
Frank Miller dał się poznać jako wybitny twórca komiksów, ale z filmami nie zawsze szło mu najlepiej. Jego pierwsze scenariusze do dwóch części „Robocopa” nie zachwycały. Przy ekranizacji „Sin City” Miller był obserwatorem i koordynatorem, raczej z grzeczności wpisanym na listę współtwórców. Na swój pełny debiut reżyserski wybrał sobie temat zbyt wymagający. Przedstawił „Spirita” w sposób, jaki robi to najczęściej w swoich dziełach – wybitnie komiksowy, przerysowany, pastiszowy. Mimo, że cała oprawa wizualna filmu przypomina „Sin City”, to pozostała część stanowi wymysł Millera. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nakręcił obraz w identycznym stylu, kopiując kadr za kadrem z albumu Willa Eisnera to czy taki „Spirit” miałby szansę zaistnienia w kinie? Niewielką, śmieszyłby tandetą, infantylnością, a także banałem.
Nieograniczony techniką realizacji Miller postanowił nadać bohaterom bardziej współczesnego, a zarazem groteskowo-ironicznego charakteru, stworzyć z nich herosów z iście boską mocą. Postawił na to, co u Eisnera znajdowało się na porządku dziennym – połączenie stylów i gatunków – kryminału z dramatem, obyczaju z komedią, oczywiście nie mogło zabraknąć klimatu noir czy też horroru. Niestety, w wielu elementach jego zabawa konwencją oraz eksperymenty z formą widocznie go przerosły.
Myślę, że autor największy nacisk położył na wizualną stronę obrazu, uznając fabułę za zbędny detal filmowego rzemiosła. Scenariusz, a raczej jego pourywane skrawki to wyłącznie pretekst do kolejnych starć czołowych protagonistów, którzy nie zważają na nic - obaj są praktycznie niezniszczalni. I tutaj zrodził się problem. Takie przerysowanie postaci byłoby całkiem znośne, gdyby widz był przekonany, że zabieg zastosowany przez twórcę służy konkretnemu celowi, poza niezobowiązującą rozrywką. W „Spiricie” przeplatają się sceny komiczne, widowiskowe, groteskowe z patetycznymi, nudnymi oraz niepotrzebnymi. Taki melanż różności nie idzie w parze z fabułą. Ciąg kolejnych zdarzeń sprawia wrażenie wybrakowanych puzzli. Gdyby poszczególne fragmenty pozamykać w oddzielne epizody opatrzone podtytułami, a w roli łącznika pozostawić postać głównego bohatera - całość nabrałaby innego wymiaru, bardziej przystępnego dla niezorientowanego widza. Należy pamiętać, że albumowy „Spirit” ma swoje lata i nawet Amerykanie nie muszą się orientować, kto jest kim i dlaczego. Tymczasem Miller zdawkowo rzucił słowo nieśmiertelność, dał do zrozumienia, że gdzieś w mieście ukryty jest mityczny skarb Argonautów – aby w fabule znalazło się miejsce dla Sand Saref - i tyle.
Do roli Denny’ego Colta Miller nie potrzebował gwiazdy – wybrał wyrobnika Gabriela Machta, który nie wyróżnił się niczym specjalnym i nie błysnął talentem. Natomiast na antagonistę potrzebował bardziej ekstrawaganckiego i charyzmatycznego aktora – tu wybór padł na Samuela L. Jacksona. Magia nazwiska wciąż działa, operacja „Spirit” musiała mieć znaną twarz, która ściągnęłaby widzów do kin. Pozostałą część obsady Miller uzupełnił o grono pięknych kobiet, czemu się akurat nie dziwię. W tym przypadku na myśl przychodzą żeńskie postacie z „Miasta Grzechu”. Z całej plejady gwiazd obronną ręką wychodzi wyłącznie Jackson, który w swojej roli czuje się swobodnie, idealnie dopasowując się do klimatu historii i konwencji zaproponowanej przez autora. Piękne aktorki sprawiają wrażenie maskotek bohaterów, szczególnie słabo wypada Scarlett Johansson. Na atencję zasługuje doskonały pomysł z klonami-pachołkami Octopusa – ich napisy na koszulkach to prawdziwy rarytas dla widza – jeden z nielicznych trafionych pomysłów produkcji.
„Spirita” obejrzałem z zamiarem zapoznania się z twórczością Millera, jednak trudno mi polecić ten obraz komukolwiek. Na pewno znajdzie on swoich miłośników, ale będzie to raczej wąska grupka odbiorców. Dla nich Miller pozostanie bogiem kiczu i dynamicznych obrazów przesuwających się w rytmie komiksowych kadrów. Dla pozostałych będzie jedynie niespełnionym reżyserem i genialnym twórcą albumów. I tam jest jego miejsce - w świecie komiksów, a nie za kamerą filmową.
3/10
Korekta: Ania Stańczyk
Zobacz także:
- Pierwsza recenzja filmu "Spirit - Duch miasta"
Tytuł: "Spirit"
Reżyseria: Frank Miller
Scenariusz: Frank Miller
Obsada:
- Gabriel Macht
- Samuel L. Jackson
- Scarlett Johansson
- Eva Mendes
- Paz Vega
- Jaime King
- Dan Lauria
Zdjęcia: Bill Pope
Montaż: Gregory Nussbaum
Muzyka: David Newman
Scenografia: Rosario Provenza, Gabrielle Petrissans
Kostiumy: Michael Dennison
Czas trwania: 103 minuty
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...