„High-Rise” - recenzja

Autor: Damian Drabik Redaktor: Motyl

Dodane: 23-04-2016 20:02 ()


„High-Rise” w reżyserii Bena Wheatleya to film wyjątkowo trudny do zrecenzowania i poddania jednoznacznej ocenie. Luźna ekranizacja powieści „Wieżowiec” J.G. Ballarda to kino o olbrzymim potencjale, który reżyser zaprzepaścił w natłoku treści, taniej symboliki oraz aluzji. Łatwiej też powiedzieć o czym jest ten film, niż streścić jego fabułę, ale spróbuję.

Bohaterem produkcji jest grany przez Toma Hiddlestona dr Laing, który wprowadza się do luksusowego wieżowca, gdzie królują bogactwo, przepych i niekończąca się dobra zabawa. Zamiast znaleźć oczekiwany spokój, Laing zostaje wmieszany w niezdrową rywalizację pomiędzy mieszkańcami. Poszczególne piętra zamieszkane są bowiem przez przedstawicieli różnych warstw społecznych: biedniejsi niżej, bogatsi wyżej. Podczas gdy ci ostatni spędzają czas na nieustającej zabawie, w tych pierwszych narasta niepokój, wrogość i niechęć.

Wieżowiec jest tutaj metaforą, z tym że Wheatley, korzystając z dość prostych, a czasami nawet nachalnych aluzji, czyni go metaforą zbyt wielu odniesień. W rezultacie te treści przestają się w wieżowcu mieścić i powstaje chaos, dokładnie taki, jaki rodzi się wśród mieszkańców. Fabularnie więc dochodzi do bitwy pomiędzy przedstawicielami różnych warstw, a życie w wieżowcu zamienia się w koszmar. Królują przemoc i bezprawie. A Wheatley tym samym próbuje opowiedzieć o degeneracji człowieka, krytykuje podziały społeczne, ale też politykę lewicową, odnosi się do rewolucji, komunizmu, kapitalizmu. Założenie iście ambitne i godne podziwu, ale rezultat niestety jest niezadowalający. Trudno miejscami oprzeć się wrażeniu, że ma się do czynienia z przeintelektualizowanym bełkotem.

Tymczasem pierwsze pół godziny filmu to taki mały majstersztyk pozwalający mieć nadzieję na rozrywkę z najwyższej półki. I za to mam największy żal do reżysera, że skutecznie mami widza zachwycającą stroną audio-wizualną. Swoje treści ubiera w obrazy tak pięknie, że przez długi czas dajemy się nabrać na to, że mamy do czynienia z ambitnym kinem poruszającym ważne tematy. Przesyt jednak szybko daje o sobie znać, wystarczy przetrzeć oczy, by zdać sobie sprawę, że za „pięknymi słowami” nic (lub niewiele) się kryje.

Trzeba jednak oddać twórcom, że nierzadko ogląda się „High-Rise” z zapartym tchem. Poszczególne kadry są dopieszczone do granic możliwości, co w połączeniu z hipnotyzującą muzyką daje często zjawiskowy efekt. Całości dopełniają świetne występy aktorów. Nie tylko Hiddleston gra tutaj jak z nut (czego akurat można było się spodziewać), ale również pozostali. Luke Evans, tłamszony w „Hobbicie” czy „Draculi”, ma tutaj wreszcie miejsce do szarżowania. Jego występ zapadnie w pamięci, podobnie jak rola Sienny Miller, która w ostatnim czasie (żeby wspomnieć „Snajpera” czy „Foxcatcher”) nie miała okazji udowodnić, jak utalentowaną jest aktorką.

Pozostając przy metaforach, „High-Rise” to taka Wieża Babel. Wheatley mówi tutaj zbyt wieloma językami, by całość mogła trzymać się kupy. Trudno określić, czy ważniejsza była dla niego treść, czy forma. Przede wszystkim zabrakło mi tutaj konsekwencji, być może kogoś, kto na planie popatrzyłby na wszystko z dystansem i podpowiedział reżyserowi jak zachować umiar. A szkoda, bo już w samych aktorach tkwił wystarczający potencjał, by wycisnąć z tej historii więcej, widać bowiem, że poświęcili się tej produkcji. „High-Rise” to ambitne, ale nieudane kino.

 

Tytuł: „High-Rise" 

Reżyseria: Ben Wheatley

Scenariusz: Amy Jump

Obsada:

  • Tom Hiddleston    
  • Jeremy Irons
  • Sienna Miller        
  • Luke Evans
  • Elisabeth Moss
  • James Purefoy
  • Keeley Hawes
  • Dan Renton     
  • Sienna Guillory

Muzyka: Clint Mansell

Zdjęcia: Laurie Rose

Montaż: Ben Wheatley, Amy Jump

Scenografia: Mark Tildesley

Kostiumy: Odile Dicks-Mireaux

Czas trwania: 119 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus