"Nienawistna ósemka" - recenzja
Dodane: 11-01-2016 22:22 ()
Po ogromnym sukcesie „Django” Quentin Tarantino pozostał filmowo w obrębie szeroko pojętego westernu. Szeroko pojętego, bowiem „Nienawistnej ósemce” równie blisko do kryminału czy nawet thrillera z elementami gore. Za tło robi tutaj śnieżna zamieć, miejscem akcji jest gospoda, a bohaterami – siedmiu twardych drani i jedna wyjątkowo nawiedzona kobieta. Łowca głów John Ruth wiezie przestępczynię przed oblicze sprawiedliwości. Jednak w tej gospodzie, gdzie grupa obcych sobie ludzi zatrzymała się, by przeczekać zamieć, ktoś spróbuje odbić kobietę.
Rozpoczyna się od wspaniałego panoramicznego ujęcia, gdy kamera oddala się od potężnego krzyża, a w tle rozpędzony dyliżans przemierza śnieżne połacie. Dodajcie do tego muzykę mistrza Ennio Morricone i ciarki na plecach gwarantowane. Warto też nacieszyć się tym wyjątkowym otwarciem, bo podobne plenerowe zdjęcia nie pojawiają się tu często. Przez większość filmu kamera dusi się z bohaterami we wnętrzu zajazdu, przechodząc od wrednej twarzy jednego mężczyzny do drugiego. Ten klaustrofobiczny klimat podsycany jeszcze dźwiękiem zawodzącego za drzwiami wiatru nie pozostawia złudzeń. Poleje się tutaj krew.
Gospoda, w której spotkali się bohaterowie pełni tutaj rolę kotła, w którym aż kipi od nieustannie budowanego napięcia. Mieszają się w nim te czarne charaktery (próżno tu bowiem szukać pozytywnej postaci), plujące jadem i wzajemną nienawiścią. Nie mamy wątpliwości, że każdy z bohaterów bez mrugnięcia okiem poderżnąłby gardła pozostałym. Znajdziemy tu weteranów wojny secesyjnej, stojących wówczas po przeciwnych stronach barykady, a teraz zmuszonych przebywać w jednym miejscu. Są tutaj łowcy głów, kulturalny kat, kowboj, Meksykanin i członkini niebezpiecznego gangu. Tarantino przedstawia Amerykę „w pigułce” poskładaną z niepasujących do siebie elementów, z które jedne potrafią zazębić się i współpracować w obliczu zagrożenia, a inne nigdy nie znajdą porozumienia.
Napięcie rośnie, lecz przez bardzo długi czas nie znajduje ujścia. „Nienawistna ósemka” jest kinem przegadanym, co w przypadku Tarantino może brzmieć paradoksalnie. A jednak, dialogi napisane są bez polotu znamiennego dla innych filmów Amerykanina. Poszczególne teksty mogą się podobać, ale w natłoku kilkugodzinnej gadaniny trudno jest wyłapać perełki. Jeżeli pamiętacie rozprawę o Madonnie lub dawaniu napiwków ze „Wściekłych psów” czy chociażby popisy Samuela L. Jacksona w „Pulp Fiction” to tutaj tego nie znajdziecie. Nawet otwierająca „Bękarty wojny” scena rozgrywająca się pomiędzy Hansem Landą a francuskim chłopem miała w sobie więcej literackiego kunsztu, niż cały scenariusz „Nienawistnej ósemki”.
Największą zaletą filmu jest jednocześnie jego tajemnica – nie sposób odgadnąć, w którą stronę podąży scenariusz, jakie będą kolejne posunięcia Tarantino i na dobrą sprawę – jak to się wszystko skończy. Przyjemnie patrzy się też na świetne role. Kurt Russell, Samuel L. Jackson, Tim Roth, Jennifer Jason Leigh, a nawet Walton Goggins, grają jak z nut. Każdy dostaje swoje pięć minut i wykorzystuje je jak należy. Po jakimś czasie jednak związana z nimi tajemnica przestaje budzić zainteresowanie. Przestaje być ważne, kto z nich zginie, a kto przeżyje – bo z żadnym z tych bohaterów nie sposób się identyfikować. Liczy się tylko, by Tarantino koncertowo to zakończył.
Trudno jednoznacznie ocenić „Nienawistną ósemkę”. Scenariusz trąca sztucznością, bo – jak wspomniałem – napięcie wzmagane jest nieustannie, lecz wywoływane jest w nienaturalny sposób. Gdy emocje sięgają zenitu, jeden z bohaterów mdleje na kilka minut, by przedłużyć jeszcze oczekiwanie na to, co nieuniknione. Ten jeden fragment idealnie oddaje charakter całego filmu, w którym półtora godzinna historia zostaje wydłużona niemal dwukrotnie. Trzeba jednak podkreślić, że kluczowe dla fabuły momenty rozegrane są perfekcyjnie. Dodatkowym atutem są wspaniale przerysowane, znakomicie zagrane postaci. Ale nawet tak świetni aktorzy mizernieją niekiedy w obliczu – sporadycznych, ale jednak – scenariuszowych bzdur, takich jak moment, w którym grany przez Samuela L. Jacksona major opowiada, jak zmusił przeciwnika do seksu oralnego. Scena, która pasowałaby jak ulał do komedii Setha Rogena, tutaj budzi jedynie zniesmaczenie.
„Nienawistna ósemka” to w pewien sposób narcystyczne kino. Tarantino zdaje się być tak bardzo pewien swoich umiejętności, że rozciąga film do trzech godzin, aby móc się nimi pochwalić. O Stephenie Kingu mówi się, że mógłby opublikować nawet swój rachunek za pizzę, a i tak by się sprzedał. Nie ujmując nic Tarantino, dla którego scenariusz do „Nienawistnej ósemki” z pewnością rachunkiem nie był (widać jak wiele pracy i czystej filmowej radości włożono w jego napisanie), to trudno oprzeć się wrażeniu, że to sztuka dla sztuki, z której niewiele ostatecznie wynika.
Tytuł: "Nienawistna ósemka"
Reżyseria: Quentin Tarantino
Scenariusz: Quentin Tarantino
Obsada:
- Kurt Russell
- Jennifer Jason Leigh
- Tim Roth
- Demián Bichir
- Samuel L. Jackson
- Walton Goggins
- Michael Madsen
- Bruce Dern
- James Parks
- Zoë Bell
- Channing Tatum
- Quentin Tarantino
Zdjęcia: Robert Richardson
Muzyka: Ennio Morricone
Montaż: Fred Raskin
Scenografia: Yohei Taneda, Richard L. Johnson
Kostiumy: Courtney Hoffman
Czas trwania: 167 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus