"Harry Potter i Książę Półkrwi" - recenzja
Dodane: 26-07-2009 22:28 ()
Jak złym filmem był „Zakon Feniksa” pokazał „Książę Półkrwi”, który prezentuje się lepiej od swojego poprzednika, mimo że jest nudnym, ciągnącym się jak flaki z olejem obrazem, o rozczarowującym, bo znacznie odbiegającym od książkowego pierwowzoru finałem.
Wojna o Hogwart właśnie się rozpoczęła. Zamek strzeżony jest niczym forteca przez aurorów i potężne zaklęcia. Harry Potter jak zwykle wszędzie węszy spisek, tym razem pilnie obserwując Draco Malfoya, który według niego knuje za plecami Dumbledore’a. Do szkoły przybywa nowy nauczyciel eliksirów – Horacy Slughorn. Kiedy uczniowie padają ofiarą uroków i zaklęć, Harry jest przekonany, że maczał w tym palce jego odwieczny wróg.
Make love, not War!
Akcja obrazu niemrawo snuje się w kierunku finału, oferując nam wyłącznie komediowe gagi oraz widowisko generowanych komputerowo efektów. Ogromne zamczyska z przepastnymi korytarzami i ukrytymi komnatami, wielkimi salami to jak znalazł scenografia dla desperacko poszukującej miłości młodzieży – w każdym dostępnym zakamarku. Yates ponownie obiera niewłaściwą drogę. Okres dojrzewania czy burza hormonów to ważne tematy, ale nie powinny przysłaniać głównego wątku - walki dobra ze złem, czyli Pottera z Voldemortem. „Książę Półkrwi” wkracza w mroczny świat magii z uwagi na nieuniknioną konfrontację bohaterów z Czarnym Panem. Niestety poza zdjęciami sugerującymi klimat grozy, nie wynika to z fabuły w żaden sposób. Panoszący się sporadycznie Śmierciożercy, których znakiem rozpoznawczym jest szczerzenie uzębienia (jak mawiał pewien osioł: „zainwestuj w tic-taki bo ci jedzie”) i co chwila pojawiający się z zamyśloną, posępną miną Draco Malfoy („Być, albo nie być, oto jest pytanie”) to zdecydowanie za mało, aby w pełni zilustrować intencje przyświecające autorce powieści. Yates dryfuje w kierunku komedii, a nawet parodii kina fantasy.
W kogo jeszcze nie strzeliłem?
Strzały Kupidyna, a chyba musiał wystrzelać ich cały kołczan, dosięgły prawie wszystkich (nie zapominajmy o niewzruszonym niczym skała albo styropian Draco) uczniów Hogwartu. Zabieg fajny i dowcipny, tylko czemu stanowiący centralny wątek filmu? Widz może powiedzieć, że Dumbledore i Harry cały czas starają się odkryć tajemnicę Sami-Wiecie-Kogo. Właśnie, starają się w przerwach na kolejne wzdychania, umizgi czy komiczne wpadki uczniów. Szósta odsłona serii, z uwagi na powagę sytuacji, miała być utrzymana w mrocznej konwencji. Twórcom nie udało się dorównać Cuaronowi, który ten element pokazał w „Więźniu Azkabanu” perfekcyjnie. Całe szczęście, że Yates po swojej stronie miał solidnych aktorów oraz młodzież, która przez tyle lat na planie miała doskonałych nauczycieli w postaci starszych kolegów po fachu. W innym przypadku produkcja zakończyłaby się katastrofą. Zastosowana kompozycja fabularna pozwala wierzyć, że powstrzymanie Voldemorta to misja z „doskoku”. Załatwić drania, a potem paść w ramiona ukochanej, obojętnie kto to będzie. Śmiertelne zagrożenie nie jest wyczuwalne. Film nie musi być napakowany akcją, ale gra aktorska i relacje interpersonalne powinny decydować o jego atrakcyjności. Nie zastąpią jej ani tandetne dialogi, ani morze dowcipów. W sumie mamy do czynienia z kinem rozrywkowym spod znaku fantasy, a nie komedią romantyczną.
Harry Potter R.I.P.
Seria o małym czarodzieju umarła wraz z objęciem fotela reżysera przez Davida Yatesa. Odpowiedzialny za najsłabszą część cyklu – „Zakon Feniksa”, w „Księciu Półkrwi” udowodnił, że nadal nie ma pomysłu na składne pokazanie niezwykle bogatego świata wykreowanego przez J. K. Rowling. Brakuje atmosfery tajemnicy unoszącej się w powietrzu. Rozwiązywanie zagadki przychodzi bohaterom bez entuzjazmu, jakby całą przygodą byli już bardzo zmęczeni. Nawet mecz quidditcha prezentuje się… tylko normalnie. Yates braki w warsztacie umiejętnie tuszuje rewią efektów specjalnych, cudną scenografią, niezwykle plastycznymi scenami, dodając na okrasę sporo przyzwoitego humoru. Stara się tym kupić widza, co mu się niestety udaje. Otrzymał wszystko co niezbędne do stworzenia udanego dzieła – świetny pierwowzór książkowy, sławnych aktorów, budżet, a ponownie zademonstrował tylko efekty, czasami wyłącznie dla podkreślenia przepychu produkcji. Świat Harry’ego Pottera jest pełny magii, ale brakuje w nim prawdziwego czaru kina.
Czego zabrakło
Trzeba uczciwie przyznać, że obraz padł ofiarą przesytu panującego w dziele Rowling. Kolejne wątki, istotne dla fabuły postacie przewijają się przez chwilkę na kartach powieści. W książce łatwo je ująć, natomiast w filmie nie sposób wszystkim zapewnić odpowiedniej ilości czasu na ekranie. W tym wypadku należało dokonać skrupulatnej selekcji. Oglądając „Księcia Półkrwi” odnosi się wrażenie, że mniej znaczące sceny zostały, ponieważ były śmieszne, a te istotne wyleciały. Zamiast mdłych romansów wolałbym zobaczyć lekcję zaklęć niewerbalnych prowadzoną przez Snape’a, rozmowy Harry’ego ze Scrimgeourem, więcej akcji z udziałem członków Zakonu Feniksa i Śmierciożerców, więcej fragmentów z przeszłości Voldemorta, i co najważniejsze, walkę w Hogwarcie. Tymczasem mamy show jednego aktora, Jima Broadbenta, wcielającego się w Horacego Slughorna, a pozostali stoją daleko za nim. Nawet Snape, którego rola w powieści jest znacząca. Jak wyglądałaby szósta część znacznie pozbawiona komizmu słownego i sytuacyjnego? Raczej kiepsko, co tylko świadczy o ułomności scenariusza.
Niedopatrzeniem było potraktowanie „Księcia Półkrwi” jako przydługiego prologu przed finałową konfrontacją. Konstrukcja dzieła bardzo przypomina wstęp przed nadciągającą burzą - walką. Tym samym umniejszono znaczenie postaci Snape’a, do którego powinien ten film należeć, a kilka wątków potraktowano po macoszemu. To takie typowe, amerykańskie. Naprawdę szkoda, że włodarze studia zrezygnowali z zasady: kolejna część - nowy reżyser. Myślę, że wtedy końcówka serii wyglądałaby diametralnie inaczej.
Gdybym miał wyróżnić kogoś z aktorów, to na pewno trójkę głównych bohaterów, którzy wypadli lepiej niż solidnie. Cieszą oko krótkie, ale soczyste występy Alana Rickmana, demonicznej Heleny Bonham Carter, a mistrzynią drugiego planu jest niezaprzeczalnie Evanna Lynch w roli Luny Lovegood, mimo że w jednej ze scen powinna zamiast niej znaleźć się Tonks.
Celuloidowy Harry Potter, tak jak książka Rowling, to pewniak, na którego zawsze może liczyć dystrybutor. Naiwna bajeczka o nastoletnich adeptach magii zbiera finansowe żniwo na całym świecie. Dobrze, że telenowela powoli dobiega końca, bowiem kolejne odsłony serii są tak puste i wtórne, że po wyjściu z kina od razu o nich zapominamy.
5/10
Korekta: Ania Stańczyk
- Zobacz także drugą recenzję "Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi"
Tytuł: "Harry Potter i Książę Półkrwi"
Reżyseria: David Yates
Scenariusz: Steve Kloves
Obsada:
- Daniel Radcliffe
- Rupert Grint
- Emma Watson
- Tom Felton
- Bonnie Wright
- Alan Rickman
- Jim Broadbent
- Michael Gambon
- Maggie Smith
- Robbie Coltrane
- Evanna Lynch
- Helena Bohnam Carter
Muzyka John Williams, Nicholas Hooper
Zdjęcia: Bruno Delbonnel
Montaż: Mark Day
Kostiumy: Jany Temime
Czas trwania: 153 minuty
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...