"Slavia" - I miejsce w konkursie Słowiańszczyzna

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Elanor

Dodane: 18-09-2008 22:38 ()


{obrazek top10_09_maly}

 

 

Slavia

 

 

...i dzisiejszy dzień przejdzie do historii — nie tylko nas, Słowian, lecz całej ludzkości. Niewielu sądziło, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Nuklearny kataklizm, który objął nasz glob przeszło trzy dekady temu, spopielił pierwszych pionierów podboju kosmosu i przemienił w pustkowia dawne mocarstwa tego świata, miał być gwoździem do trumny projektu międzygwiezdnych podróży. To, o co toczyła się ta bezsensowna wojna, było na wyciągnięcie ręki — wystarczyło ją wyprostować, aby wpadły w nią bezkresne bogactwa kosmosu. Teraz znajdują się one w naszych rękach, a dzięki nim, gwiezdne przestworza stanęły przed nami otworem. Możemy wreszcie spełnić odwieczne marzenia ludzkości — marzenia uosabiane przez „Slavię”.

Kilka minut temu ten wspaniały statek kolonizacyjny opuścił Układ Słoneczny. Czterdzieści tysięcy ludzi reprezentujących liczne narody naszej Unii wyruszyło w niewyobrażalnie długą drogę ku gwieździe Gamma Leporis i krążącej wokół niej Nowej Ziemi, planecie niezwykle podobnej do naszego świata sprzed nuklearnego kataklizmu. Napędzana przez silniki zasilane antymaterią, „Slavia” dotrze do swego celu za sześćdziesiąt lat. Chociaż nikt z nas zapewne nie dożyje tego momentu i nigdy nie pozna losów dzielnych kolonistów, żywimy nadzieję, że nasze prawnuki będą z niecierpliwością czekać na ich powrót i przywitają ich jak swoich dawno niewidzianych krewnych. Dlatego z całego serca życzę im szczęścia i bezproblemowej podróży. Niech świadectwo ich odwagi będzie dla nas przykładem.

 

Sekretarz Generalny Unii Pansłowiańskiej Primož Karanj, 28 czerwca 2089 roku

 

 

 

Ilia Pengrović westchnęła ciężko.

— Wszystkie gatunki roślin umieszczonych we wszystkich pięciu sekcjach ogrodów botanicznych „Slavii” zostały starannie dobrane pod wszystkie możliwe konfiguracje klimatyczne, jakich możemy się spodziewać na Nowej Ziemi. Ponadto wszystkie zostały genetycznie zmodyfikowane, aby błyskawicznie zaadaptować się do atmosfery zawierającej dwadzieścia procent tlenu. Ponieważ tempo luzowania generatora inercyjnego ma nas w ciągu paru dekad podróży dostosować do grawitacji liczącej 0,88 ziemskiego poziomu, taką samą przemianę przejdą także wszystkie rośliny. Czy teraz wyraziłam się dostatecznie jasno?

Filigranowa kobieta odnosiła wrażenie, jakby rozmawiała z bandą idiotów, a nie grupką osób, które dobrano nawet bardziej staranniej niż flora. Zaakcentowanie wielokrotnie użytego słowa „wszystkie” na szczęście przyniosło pożądany skutek i już nikt nie zapytał się, czy „ten czerwony kwiatek też się nadaje na Nową Ziemię”.

Pani doktor była ubrana w wygodny, ciemnozielony uniform z naszywką Pansłowiańskiej Agencji Kosmicznej, PAK. Trzy czerwone gwiazdki wytłoczone na plakietce identyfikacyjnej z jej nazwiskiem, świadczyły o tym, że pochodząca z Kragujevaca Ilia Pengrović miała dostęp do prawie każdej sekcji statku kolonizacyjnego.

— Proszę tego nie dotykać! — rzuciła ostrym tonem do pryszczatego młodzieńca, którego naszła ochota pogłaskania bośniackiej piwonii, jednego z tysięcy okazów zebranych w Sekcji E ogrodów, poświęconej najpiękniejszym roślinom środkowo- i południowoeuropejskiej flory. Ilia nie cierpiała osób zachowujących się jak dzieci, ale wprost do szału doprowadzali ją ludzie nie przestrzegający regulaminów, których perfekcyjna znajomość, niestety, była jej obsesją. — Powróćmy do tematu. Być może wyda wam się to nieprawdopodobne, lecz...

— Pani doktor!

Krzyk dobiegł do niej od strony ścieżki wytyczonej między rzędami zminiaturyzowanych drzew owocowych. Po chwili na najprawdziwszych czarnogórskich kamieniach stanął zdyszany, korpulentny mężczyzna w uniformie z dwiema gwiazdkami. Był to dobrze jej znany doktor Kosta Petrov, irytująco wesoły Bułgar przypisany na stałe do Sekcji D. Gdy się zbliżył, zauważyła na jego twarzy mnóstwo niepokojących cieni — i zero nieodstępującej go na krok radości.

— Co się stało? — spytała Serbka, machnięciem ręki odprawiwszy grupkę „turystów”.

— Coś bardzo, bardzo niedobre — bąknął Petrov w łamanym serbsko-chorwackim. — Musieć pani sama zobaczyć. Proszę za mnie.

Kobieta naprawdę zaczęła się martwić mniej więcej w połowie drogi, na usytuowanej pod sufitem galerii, skąd można było spojrzeć na cały ogród. Kosta Petrov milczał jak grób, co przy jego wrodzonej gadatliwości, która nie pozwalała mu zamknąć ust na dłużej niż dziesięć sekund, mogło sugerować boski cud, porażenie strun głosowych albo wielką katastrofę. Wolała się nawet nie zastanawiać, co znowu zmalował ten nadpobudliwy dureń.

Petrov poprowadził ją przez całą Sekcję D, do niewielkiej przybudówki służącej za sterownię i generalnie miejsce, gdzie różni specjaliści nadzorowali proces rozwoju każdej rośliny. Kiedy Bułgar otwierał drzwi, jego twarz była cała sperlona potem.

Ilia wkroczyła do środka. Najpierw zatrzymała się wpół kroku i zbladła, potem oparła się o ścianę, a następnie całkowicie wypróżniła żołądek, czując jak suche torsje wstrząsają jej ciałem. Petrov przyglądał się jej z autentycznym współczuciem, ale milczał i tylko zamknął za sobą grodzie.

Sterownia przypominała pokój, w którym ktoś spróbował dla żartu wygenerować małe tornado. Wszędzie walały się drobinki szkła z porozbijanych probówek i ekranów, kawałki papieru i szczątki mniej wytrzymałych urządzeń. Komputery i graficzne interfejsy iskrzyły się, smużąc lekko dymem, nienadające się już do niczego. Ale najgorszy był widok dwóch ciał. I krwi. Oblepiała wszystko, czerwone rozbryzgi znaczyły podłogę, ściany, a nawet sufit.

— Weź parę głębszych oddechów, Ilia. — Poczuła na ramieniu rękę, która nie pozwoliła jej osunąć się na ziemię. — Nie chciałem cię tu przyprowadzać, ale ten kretyn... Mniejsza z tym. Przykro mi, że musisz to oglądać.

Głos Andrzeja Wieczyńskiego, mówiącego w zrozumiałym dla niej języku polskim, chociaż nerwowy i zupełnie nieuspakajający, dodał jej nieco otuchy. Przemogła się, otworzyła powieki i unikając spoglądania na podłogę, skupiła uwagę na wysokim brunecie w granatowym mundurze GSu, liczącej kilkuset funkcjonariuszy porządku Gwardii „Slavii”.

— Kto...? Czemu...? — tylko tyle wydusiła z gardła, walcząc o oddech czystszego powietrza. Sterownię zasnuwał odrażający smród. Na dodatek myśli biegały jak szalone po jej głowie. Nie wiedziała, czy jest bardziej przerażona, czy skołowana.

— Nie mam zielonego pojęcia, jestem tu ledwo od paru minut — odparł jej przyjaciel. — Jakiś technik nie mógł się połączyć ze sterownią, zajrzał tu... No i resztę możesz sobie sama dopowiedzieć. Dziwię się, że już cały statek o tym nie wie.

— Procedury wymagają... — Kobieta urwała, zdumiona i zła na siebie. Jakim cudem w takim momencie myślała o protokołach i procedurach?

— Taa — mruknął Andrzej, kątem oka łypnął na stojącego obok Bułgara. — Petrov, po kiego diabła od razu poleciałeś po Il... panią doktor?

— Bo...

— Regulamin każe w nagłych wypadkach natychmiast wzywać przełożonego, a ja jestem cholerną pedantką — wyjaśniła, siłując się z emocjami, które gotowały się w niej do erupcji. Zwyciężała tylko dlatego, że nie wiedziała, czy bardziej się śmiać, czy płakać. — Zabierz mnie stąd, dobrze?

— Jasne.

Wieczyński wyprowadził ją z pomieszczenia. Chyba jako jedyna osoba na całym statku lubił ją za to kim była, mimo denerwujących cech charakteru, które Ilia nienawidziła, ale z którymi rzadko wygrywała jakiekolwiek boje. Czasem tylko, jak teraz, udawało jej się nie powiedzieć czegoś, co brzmiało absurdalnie i zupełnie nie na miejscu.

— Znasz jakieś zasady, co robić w przypadku morderstwa na „Slavii”?

Tym razem nie mogła nie parsknąć ironicznym śmiechem. Szybko się jednak opanowała.

— Wybacz, to przez...

— Rozumiem. Zapominam, że jesteś wszechwiedząca jeśli chodzi o regulaminy.

— Mówisz to tak, jakby to był mój atut — rzekła cierpko. — Każde przestępstwo na „Slavii” wymaga przeprowadzenia śledztwa przez Gwardię, z użyciem wszystkich dostępnych środków, w celu zatrzymania sprawców i wymierzenia im kary. Brzmi to mniej więcej tak, czyli dość mgliście w porównaniu do wielu innych protokołów postępowania.

— Wierzę na słowo — uśmiechnął się blado. — Komandor powinien wiedzieć więcej...

— Komandor wie więcej — rzekł z oddali postawny, szpakowaty mężczyzna w mundurze Gwardii, który wraz z paroma młodszymi stopniem funkcjonariuszami wyłonił się spomiędzy drzew rosnących w sadzie za sterownią. Komandor Silajdžić podszedł do Ilii z nietęgą miną i przeszedł z pierwszego lingua franca Unii Pansłowiańskiej na drugie, czyli serbsko-chorwacki:

— Wiem, że jest pani kierowniczką sekcji ogrodowej „Slavii”, ale muszę panią prosić o oddalenie się stąd. Nie chciałbym, żeby pod nogami plątało mi się zbyt dużo ludzi.

— Oczywiście. — Wprawdzie Ilia nie należała do popleczników gburowatego i aroganckiego, a z rzadka tylko porządnego komandora, dowódcy GSu, tym razem przyznała mu rację. Była przysłowiową kulą u nogi. — Jeśli będzie pan potrzebował mojej pomocy, proszę się do mnie zgłosić przez interkom.

Pengrović skinęła głową Andrzejowi, po czym odwróciła się. Przed powrotem do Sekcji E zdała sobie sprawę z tego, że po tym, co zobaczyła, zachowywała się wyjątkowo spokojnie. Niczym zimna ryba, jak ktoś kiedyś ją emfatycznie nazwał, sądząc że tego nie słyszy. Wtedy ją to zabolało. Teraz okazało się być prawdą, mimo iż jeszcze przez długi czas nie mogła wyrzucić z umysłu wizji dwóch zakrwawionych ciał.

 

***

 

Ilia Pengrović była mniej więcej w środku przeprowadzania doświadczeń na sadzonce sosny alepskiej, kiedy do laboratorium znów zawitał temat będący przez ostatnie pół tygodnia jedynym, o którym się w ogóle rozmawiało. Dyskusję zaczął Hercegowińczyk Zlatko Tihić.

— Słyszałem, że godzinę temu komandor przyskrzynił jakiegoś chłopaka z Czech, bo ten odmówił otworzenia mu swojej szafki. Jak dla mnie to jest jakieś chore.

— Dlaczego? — spytała się rudowłosa dziewczyna, nie odejmując oczu od okularów mikroskopu holograficznego. — GS ma prawo przeszukać każdy skrawek statku. Zresztą, jak sobie wyobrażasz, że znajdą mordercę? Prosząc go uprzejmie, żeby się zgłosił na najbliższy posterunek?

Ktoś się roześmiał. Ilia westchnęła, zirytowana. Regulamin w końcu nie zabraniał rozmów w laboratorium.

— Nie bądź śmieszna, Nadia. Oni nie powinni szukać mordercy, tylko stuhacia.

— Jezu, ty znowu z tym stuhaciem? — W głosie Białorusinki pojawiła się nutka politowania. — Teraz ty robisz się śmieszny. Stuhać to bajeczka dla dzieci, mityczny stwór z okolic twojej Bośni... Jak ci w ogóle nie wstyd mówić o czymś takim, tobie, poważnemu naukowcowi?

— Demolka w sterowni, rozszarpane trupy, ślady we krwi... Stuhać. Połowa ludzi na „Slavii” ci powie, że to jego robota. A to też poważni ludzie, prawda?

Nadia odwróciła się od stołu, by zmierzyć Tihicia sceptycznym wzrokiem.

— Jak to się mówi w serbsko-chorwackim? O: ciemnogród.

— Dokładnie — wtrąciła się Pengrović, bez większej nadziei, że jej krótka uwaga utnie dyskusję. I słusznie, bo Hercegowińczyk oderwał się od pracy i z bezczelnym uśmiechem zapytał:

— Pani widziała ciała. Były ślady ukąszeń albo pazurów, prawda? Każdy kto widział, tak mówił.

Serbce z trudem udało się zachować spokój przy łobuzerskiej, strasznie jątrzącej ją, minie Thicia.

— Nie będę rozmawiać na ten temat. Wracajcie do pracy.

— Widziałem dziwne ślady w zagajniku z dębami ostrolistnymi.

Wszyscy obejrzeli się na Czecha Karela Nováka. Przeraźliwie chudy mężczyzna zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na nagłe zainteresowanie jego osobą.

— Mógłbyś powtórzyć?

— Przecież wyraźnie słyszeliście — zdenerwował się. — Rozmawiacie o rzekomym stuhaciu, więc pomyślałem, że z łaski swojej powiem wam o tych śladach. Tyle i tylko tyle, a wy od razu naskakujecie na mnie.

Drażliwy Czech łatwo wpadał w złość, a obrażał się na cały wszechświat średnio dwa razy dziennie, dlatego też Ilia przewróciła oczami, jęknęła i dała sobie spokój ze swoimi badaniami. Dopóki nie sprawdzi, o co chodzi, Zlatko pewnie nie przestanie mielić jęzorem.

— Pokaż mi na planie gdzie dokładnie widziałeś te ślady.

— Niemożliwe! Czyżby pani doktor uwierzyła? Niebywałe! — krzyknął piskliwie Tihić, strojąc sobie z niej żarty. Jej próg tolerancji właśnie został przekroczony, ale dała sobie chwilkę na wstrzymanie.

— Nie. Ale jeśli ktoś łaził po zagajniku, a wnioskując ze słów Karela, że nie był to nikt z nas, mógł coś uszkodzić albo zniszczyć. Nie chcę za parę dni dowiedzieć się, że właśnie straciliśmy jeden z naszych młodziutkich dębów.

— Jasne.

— Dość tego, Tihić! — wybuchła Ilia. — Przestać kłapać tą pieprzoną jadaczką i wracaj do roboty! Nie chce już więcej słyszeć nic o żadnym stuhaciu, dotarło to do ciebie? A do was? Tak? To dobrze.

Po uzyskaniu informacji od Nováka, Pengrović wypadła z laboratorium niby burza gradowa, gotowa spuścić na każdą napotkaną osobę kilka ton kulek lodu. Im bardziej zbliżała się do zagajnika, tym szybciej jej emocje studziły się, i będąc już na miejscu, z niemałym lękiem odnotowała, że trochę się zbyt rozpędziła. Być może nie posiadała podświadomego lęku przed potworami z legend, lecz te „dziwne ślady” rzeczywiście mogły należeć do zabójcy techników ze sterowni — niezależnie od tego kim on był. A to oznaczało, że w tej chwili głupio się narażała na niebezpieczeństwo.

Zatrzymała się, przejechała koniuszkiem języka po dolnej wardze. Iść dalej i sprawdzić samej, czy wezwać jakiegoś Gwardzistę, by potem spalić się ze wstydu? W tej chwili najchętniej dorwałaby tego kretyna, który konstruował „Slavię” i zrobiła mu burdę za to, że nie zainstalował monitoringu na połowie pokładów — sęk w tym, że ten siedział sobie wygodnie na Ziemi, zbierając peany na swoją cześć.

Co mówił regulamin? Najlepiej odwołać się do niego, pomyślała i prawie się uśmiechnęła.

Nie czekała na Andrzeja Wieczyńskiego długo; musiał być w pobliżu, bo po chwili usłyszała jego ciche kroki na sztucznej ścieżce prowadzącej do zminiaturyzowanych dębów.

— O co chodzi, Ilia? — spytał na powitanie, nie zapominając o lekkim uśmiechu.

Oddała mu uśmiech i skrótowo odpowiedziała.

— W porządku, przyjrzymy się temu razem — rzekł, odpinając kaburę pistoletu ogłuszającego. Pengrović posłała mu zaniepokojone spojrzenie. — To na wszelki wypadek.

— Twój, czy mój?

Polak parsknął przyduszonym śmiechem.

— Zażartowałaś, Ilia, to ci się nie zdarza.

— Dzięki. Chodźmy.

Powoli minęli rząd tulipanów i ostrożnie weszli między zasadzone w równych odstępach drzewa, odgarniając co bardziej rozwinięte gałęzie. Kobieta poczuła się niczym bohaterka jakiegoś kiczowatego horroru, które swego czasu były tak popularne na Ziemi. To było trochę surrealistyczne. Nie tylko to, co w tym momencie robili — również samo polowanie na mordercę. Taka zbrodnia nie miała prawda zaistnieć w ściśle kontrolowanym środowisku, jakim była „Slavia”. Zrozumiałaby: w afekcie, ale tak, bez żadnego powodu?

Wzdrygnęła się, gdy Andrzej dotknął jej ramienia.

— Mam tu coś. — Wskazał na niewyraźne ślady odciśnięte w lekko rozmiękczonej glebie. Oboje przez dłuższą chwilę przyglądali się im, ale żadne nie miało pojęcia, na co właściwie patrzy.

— Czy ten twój kolega, Zlatko, nie robi sobie z ciebie jaj?

— Cały czas — prychnęła Pengrović — ale to nie on mi o tym powiedział, tylko nasz etatowy milczek... Czekaj.

Zmarszczyła czoło, objęła wzrokiem najbliższą okolicę.

— Ślady idą od tamtej ściany, od tego zacienionego kąta pokładu, o tam, widzisz? — Wycelowała palec w niezbyt odległy róg Sekcji D.

— Aha.

— Tam znajduje się węzeł kanalików i węży, które doprowadzają wszystkie sole mineralne, stymulanty i inne takie roślinom. Jest tam też studzienka dla techników.

Złapała się na tym, że rozmyśla o czymś, o czym nie powinna rozmyślać: o stuhaciu. Natychmiast wyprała umysł z tej myśli. Odniosła wrażenie, że nieco trzęsła jej się ręka. Ale przecież aż tak się nie bała — przynajmniej do momentu, gdy oboje stanęli nad otwartą klapą wspomnianej studzienki. Wtedy wrażenie zamieniło się w pewność.

— To nie powinno być otwarte — poinformowała, bez potrzeby, Andrzeja.

Gwardzista wyjął broń z kabury i zaświecił sobie zamontowaną pod lufą latarką taktyczną. Potem ostrożnie zszedł po drabince.

— O żesz kur... — wypsnęło mu się po polsku. Serce stanęło kobiecie w gardle.

— Co się stało?

— Nic... to znaczy jeszcze nic — poprawił się; w jego głosie pobrzmiewał strach. — Muszę natychmiast wezwać Luboša.

— Kogo?

— Luboša jakiegoś tam, nie pamiętam. To saper.

— Saper?

 

***

 

— Chodź, teraz jest czysto.

Ilia czuła się trochę niepewnie pośród funkcjonariuszy Gwardii, którzy kręcili się wokół zagajnika, dokumentnie przepytując, jeden po drugim, wszystkich techników. A że przy okazji co chwila wdeptywali w ziemię kolejną roślinę, konsekwentnie przekuwając jej frustrację w furię, nawet się ucieszyła „zaproszeniem” Andrzeja.

Drabinki były śliskie od dziesiątek par rąk, które dotykały ich w przeciągu ostatniej półgodziny.

— Ładunki wybuchowe były ustawione tu, tu i jeszcze tu.

Przez chwilę kobieta nie wiedziała, co wskazuje jej mężczyzna. Potem, gdy oczy dostosowały się do półmroku, zorientowała się, że pierwszą rzeczą był dozownik substancji, drugą panel kontrolny, natomiast trzecią główny węzeł energetyczny dla całej Sekcji D.

— Oni, on... — zająknęła się, próbując dojść do siebie po pierwszym szoku. — Gdyby to wybuchło...

— ...ogród szlag by trafił — dokończył za nią eufemistycznie, lecz ponuro. — Ale to nie wszystko. Wiedziałaś o tym, że wychodzi stąd tunel serwisowy, który łączy się z Kręgosłupem?

— Nie... tego nie było na schematach. — Ściągnęła brwi. Kręgosłupem nazywano obszerny korytarz przechodzący przez calutki rdzeń statku, od dziobu, aż do rufy. Ponieważ „Slavia” bardziej przypominała olbrzymi wieżowiec, w którym każde „piętro” było pokładem, oznaczało to, że z Kręgosłupa można było uzyskać dostęp do wszystkich części statku.

Nie była to pokrzepiająca myśl.

— Komandor wysłał większość ludzi na przeszukiwania tuneli, ale wątpię, by coś znaleziono. — Wieczyński przygryzł wargę, baczniej przyjrzał się kobiecie. — Pilnuj się, dobrze? Stuhać, czy nie-stuhać, czymkolwiek to ma być, jest cholernie niebezpieczne.

— Boisz się o mnie? — Sama nie wiedziała, czemu zadała to pytanie. Poczuła jednak ciepło w okolicy mostka, kiedy dostała uspokajający uśmiech i odpowiedź:

— Chyba tak... przewrażliwiony widać jestem. — Westchnął. — Zobaczymy się później? Mam trochę roboty i, sama wiesz.

— Oczywiście, regulamin regulaminem.

Zupełnie nie wiedziała, po co to palnęła.

 

***

 

Większość pokładów „Slavii” miała wygląd wysoko stechnicyzowanych pomieszczeń dla naukowców w białych kitlach. Niektóre sprawiały nawet klaustrofobiczne wrażenie — o Mieście można było jednak powiedzieć wszystko, tylko nie to, że było małe. Jako jedno z niewielu przypominało wszystkim kolonistom, że przebywają na wielkim statku gwiezdnym. Tłoczne, ale niezbyt głośne, było namiastką domu i zarazem wyraźnym znakiem tego, jak daleko się do niego znajdowali. Pierwsze podkreślały rozległe balkony wystylizowane na miejskie uliczki, z rzędami niewysokich drzew oraz dziesiątkami budyneczków typowych dla różnych słowiańskich miasteczek. Drugie natomiast zaznaczał gigantyczny iluminator, za którym ślimaczym tempem przemieszczały się jasne punkciki gwiazd.

Andrzej Wieczyński i Ilia Pengrović wybrali najniższy z pięciu tarasów, które, wygięte łukiem ku rdzeniowi statku, składały się na rubieże Miasta. Pod nimi przelewały się masy ludzi, zmierzających w mniejszym lub większym pośpiechu do innej części „Slavii”.

— ...ale ja naprawdę myślałam, że wszyscy koloniści to stuprocentowi ochotnicy. W rezolucji PAK przecież...

— Rezolucja rezolucją, a realia realiami. — Gwardzista rozciągnął usta w delikatnym uśmiechu, a Ilia poczuła kwitnące na jej policzkach rumieńce. Swobodna rozmowa, a tymczasem ona po raz n-ty nawijała oficjalnym językiem o drętwych, nudnych regulaminach. Na jego miejscu już dawno przestałaby się interesować sobą. — Pasowałem do profilu. Wiesz, żadnej rodziny, brak żony i dzieci... a poza tym boski poziom inteligencji i urody.

Roześmieli się, chociaż żart był słabej próby.

— Postawili przed tobą ultimatum: lecisz, albo wylatujesz z pracy?

— Nie. Jak każdy miałem wybór, różnica w tym, że postawiono go przede mną. Wcześniej nawet raz nie pomyślałem o tym, że mógłbym się tu znaleźć. Ale skoro mi to zaproponowano, powiedziałem „tak”.

— Żałujesz?

— Nie.

Odpowiedź nadeszła tak szybko, że Pengrović lekko uniosła brwi. Szkoda że była słaba z czytania ludziom w oczach — ale mogłaby przysiąc, że tym razem widziała w tych należących do Andrzeja coś bardzo, bardzo miłego.

— Wracając do ochotników — mężczyzna odchrząknął. — GS zrekrutowała kilkudziesięciu „cywili” do pomocy, żeby wzmocnić poszukiwania mordercy. Wystawili warty tam, gdzie nie ma kamer, i teraz robi się nerwowo.

— Słyszałam o tym — zrobiła kwaśną minę, po czym jakby mimochodem zerknęła na wiszący obok sztandar Unii Pansłowiańskiej. Błękit, biel i czerwień, barwy Słowian, a dawno, dawno temu państwa zwanego Jugosławią. — Ludzie nie lubią oglądać się za siebie i porządkowych. Zaczynają coś szemrać... bardzo nieprzyjemne rzeczy.

— Mało powiedziane — prychnął Polak. — Wiesz, że ci dwaj technicy byli twoimi rodakami? Już krążą plotki o tym, że w pobliżu widziano jakiegoś Chorwata albo Bośniaka. Wyobrażasz sobie? Dwudziesty pierwszy wiek niemal za pasem, a niektórzy wciąż są tacy cholernie małostkowi i wyciągają jakieś historyczne brudy... Absurd.

— Taki los wielonarodowych społeczności — skwitowała mało odkrywczo Ilia, ale Wieczyński już jej nie słuchał. Był niezwykle zainteresowany tym, co się działo za półprzezroczystą balustradą. Ludzie zbierali się w grupki i głośno rozmawiali, gorączkowo gestykulując. — Co to za zamieszanie?

— Nie mam...

Nagle zaświergotał komunikator Gwardzisty. Andrzej błyskawicznie wydobył go z kieszeni.

— Tak? Rozumiem. Zaraz będę na miejscu.

Kobieta rzuciła mu pytające spojrzenie. Przewrócił oczami.

— Jacyś idioci pobili się ze sobą przy magazynach, dostało się GSowcom. Muszę lecieć. Miło się z tobą gawędziło. Musimy to powtórzyć jeszcze z parę razy.

Uśmiechnął się promiennie na pożegnanie. Pengrović długo nie mogła pozbyć się tego widoku ze swojej głowy. Zresztą — wcale nie chciała.

 

***

 

Ilia szła przed siebie, wiele rozmyślając, a niewiele uwagi poświęcając drodze. Skończyło się tak, jak zawsze — wpadła na kogoś, przeprosiła tego kogoś, a następnie o wszystkim zapomniała. Wydarzenie nie byłoby warte zapamiętania, gdyby nie to, że tuż obok głośną rozmowę prowadziła dwójka Słoweńców, a ona znała ich język całkiem dobrze.

— ...to na sto procent ten cały stuhać — gorączkował się pierwszy.

— Ty wszędzie byś się dopatrywał bestii — rzekł drugi z ironią. — Zwykły wypadek. Rura nagle pękła, GSowiec zginął. Tydzień temu też pękło coś przy magazynie.

Kobieta w okamgnieniu znieruchomiała.

— Przepraszam panów — wtrąciła się — ale wiecie może jak się nazywał ten Gwardzista?

Pierwszy wzruszył ramionami, drugi pokręcił głową.

— Jakiś Polak. Mają pokręcone imiona, nie zapamiętałem... Nic pani nie jest? Zbladła pani.

— Nie, nic. Dziękuję.

W rzeczywistości Ilia poczuła się tak, jakby jakaś lodowata ręka ścisnęła jej żołądek i usilnie starała się przewrócić go do góry nogami. To było jakieś straszne nieporozumienie. Dopuszczenie do siebie myśli, że osoba z którą jeszcze przed chwilą rozmawiała, którą szanowała i bardzo lubiła, miała nagle bezsensownie zginąć, była dlań nie do przetrawienia.

Zrezygnowała z użycia komunikatora. Jeśli miała poznać złą wiadomość, chciała ją poznać na miejscu. Dotarła do niego po blisko dwóch minutach, przedarłszy się najpierw przez nazbyt ciekawskich kolonistów, a następnie kordon Gwardzistów, którzy na widok jej trzech gwiazdek, usłużnie zrobił w korytarzu wąziutkie przejście. Jeszcze nigdy nie miała okazji tak dobitnie przekonać się o swoich regulaminowych uprawnieniach — tylko czemu tak nie mogło zostać?

Korytarz rozwidlał się, a jego główna odnoga przecinała wielki magazyn żywności. Pod sufitem biegły dziesiątki nieosłoniętych rur. Jedna z nich, ciężka i gruba, kiwała się leciutko, co rusz wypuszczając ze swych trzewi krople niebieskiej cieczy, które spadały na zakrwawionego, nieruchomego mężczyznę z brązowymi włosami.

Obraz ze sterowni nagle uszedł w niepamięć, a Serbka z całych sił zapragnęła, aby nic nigdy go nie zastąpiło. Teraz do końca życia będzie oczami umysłu widzieć tą jedną scenę. I płakać, jak teraz, gdy po policzku zaczęła jej płynąć pierwsza łza. Tym razem jednak nie osunęła się na ścianę, nie zwymiotowała. Mimo wszystko tamten widok zostawił w niej pewien ślad.

— Czemu? — spytała głucho. — Czemu akurat on musiał zginąć?

— Chyba nikt nie zna odpowiedzi na takie pytania.

Ilia Pengrović całkowicie zaprzeczyła swojemu pieczołowicie, acz mimowolnie budowanemu wizerunkowi. Nie tylko poddała się emocjom, ale zrobiła to publicznie, jak nigdy dotąd.

Andrzej Wieczyński nawet w ćwierci nie był tak bardzo zdziwiony jej zachowaniem, jak ona sama tym, że widziała go żywym, mogła go mocno objąć i wyrzucić z siebie całą ulgę, cały gniew, całą rozpacz w jednym, krótkim wybuchu śmiechu, któremu było niezwykle blisko do łkania. Nie mogła uwierzyć, że tak wielce się pomyliła. I gorąco dziękowała sile wyższej, pierwszy raz w życiu, że obdarzyła ją niezdolnością dostrzegania pewnych rzeczy.

— Ilia, chyba nie myślałaś, że ja...

— Tak.

Polak pogłaskał ją po włosach, pozwolił, jakkolwiek oszołomiony i skrępowany, potrwać chwilkę w tym dziwnym stanie zawieszenia. Pozostali Gwardziści „Slavii” w większości zdumiali się, szczególnie ci znający reputację „maniaczki regulaminów”, albo udawali, że patrzą w innym kierunku i wcale nie kręcą głowami.

— Okazuje się, że mamy remis, jeśli chodzi o banie się o siebie — stwierdził z nutką rozbawienia Andrzej, gdy już kobieta odsunęła się nieco, próbując wierzchem dłoni ukradkowo zetrzeć łzy.

— Tak, chyba masz rację. Przepraszam za to, myślałam...

— W porządku, Ilia.

Kobieta kiwnęła głową parę razy, uspokoiła się i zerknęła za siebie.

— To był wypadek?

— Zamach. Ktokolwiek to zrobił, był w pobliżu, bo odpalił ładunek wybuchowy tak, że rura idealnie trafiła GSowca w czoło. Przykry widok. W każdym razie prawie na pewno on był celem i...

— Chcesz powiedzieć, że ta bójka, do której cię wezwano, nie była przypadkowa? — przerwała mu Ilia, zaniepokojona tym, dokąd zmierza.

— Okaże się po przesłuchaniach.

Przez chwilę oboje milczeli.

— Niewesoło to wygląda — mruknęła Pengrović. — I raczej nie będzie lepiej. Za dużo tu ludzi ściśniętych w jednym miejscu...

— ...za dużo różnych narodów? — podchwycił Gwardzista. — Może są tu same tęgie umysły, ale tygiel narodów robi swoje. Jak już przy tym jestem, wiesz o co się pobili ci dwaj? O jakąś głupią waśń z zamierzchłych czasów. Czysty...

— ...absurd. — Tym razem to ona dokończyła za niego, przepuszczając w korytarzu dwóch lekarzy. Wyglądali tak, jakby zobaczyli upiora. — Mówiłeś już. Robi się tu dość tłoczno, a ja nie chcę ci już przeszkadzać.

— Nigdy mi w niczym nie przeszkadzasz. — Uśmiechnął się kącikiem ust, ale błyskawicznie spoważniał. — Wybacz, że przeze mnie najadłaś się tyle strachu.

— Gdybym ci wybaczyła — podjęła, unosząc brew — to byłoby tak, jakbym wybaczyła ci, że żyjesz.

Andrzej ścisnął jej lekko ramię.

— Jakby się coś nowego działo, wiesz gdzie jestem.

— Wiem.

I w tym szkopuł, dodała w myślach Ilia, patrząc z niepokojem na odchodzącego funkcjonariusza Gwardii „Slavii”. Po chwili odwróciła się na pięcie i czym prędzej ruszyła w niezbyt długą drogę do Sekcji E. Chciała jak najszybciej pogrążyć się w wirze pracy — może w ten sposób łatwiej zapomni o emocjach, których nie chciała nigdy czuć?

 

***

 

Łatwiej dostrzec drzazgę w czyimś oku, niż belkę we własnym. Ilia Pengrović przypomniała sobie to przysłowie, kiedy trzy dni po ostatnim morderstwie — oficjalnie wypadku — próbowała przebrnąć przez gromadę zacietrzewionych Bułgarów rzucających inwektywy pod adresem Rosjan pracujących w kinoteatrze, w centrum Miasta. Nie miała bladego pojęcia, o co tym razem poszło, chciała jak najszybciej ich minąć, a następnie dotrzeć do Kręgosłupa, by na rufowych pokładach spotkać się z Andrzejem.

Siedemdziesiąt dwie godziny obfitowały w niespodziewane wybuchy bójek, awantur i burd na tle narodowym. Gwardia „Slavii” nie mogła się z tym uporać, bo często sama była celem ataków, a im mocniej funkcjonariusze kogoś przyciskali, tym bardziej ten ktoś się buntował. To przypominało samonapędzającą się spiralę, bo Słowianie, uciskani przed wojną atomową, najbardziej nie cierpieli spozierającej na nich z góry władzy.

— Trudno uwierzyć, że wystarczyło parę zdarzeń, tu mord, tam sabotaż, gdzie indziej namalowanie jakiegoś obraźliwego hasła, jeden kryzys, żeby cała społeczność kolonistów zaczęła się tak sypać — powiedział gorzkim tonem Andrzej Wieczyński, gdy już wymienili ze sobą pocałunki.

Tak jak dla reszty statku te trzy dni oznaczały natężenie napięć, tak dla nich obojga był to nieoczekiwanie czas zbliżenia się do siebie. Ledwo się spostrzegli, a przyjacielskie spotkania przeistoczyły się w randki. Serbka nie sądziła, że miała w sobie tyle uczuć — i odwagi, by je wyrażać i nie bać się ich, jak wcześniej. Miłość to dziwna rzecz.

— Unia Pansłowiańska zawsze opierała się na ideałach, a to nigdy się nie sprawdza na dłuższą metę. W przeciwieństwie do regulaminów. — Ilia mrugnęła do niego okiem i rozejrzała się po wąskim, przyciemnionym korytarzu, który odchodził bezpośrednio od Kręgosłupa w kierunku parku maszynowego oraz położonej jeszcze niżej maszynowni. — Czemu mnie tu ściągnąłeś? Ciarki mi przechodzą po plecach.

— Może ty mi powiesz, kiedy ci coś pokażę. Wiem, nie lubisz tajemnic, ale ta ci się spodoba, obiecuję.

— Pożyjemy, zobaczymy.

Gwardzista powiódł ją w miejsce, które sprawiało wrażenie rzadko odwiedzanego i, przynajmniej z jej punktu widzenia, zupełnie niepotrzebnego: w wąski, ślepy zaułek. To rzeczywiście było niespotykane na statku, gdzie każda droga dokądś prowadziła — ale dlaczego miało jej się spodobać?

Jakby słysząc tą myśl, Andrzej przywołał ją gestem.

— Popatrz na to.

Jego palec osunął się na coś, co rzeczywiście było ogromną niespodzianką: na prawie niewidoczną strużkę wody, która ściekała na ciemnozielony mech. Kobieta zamrugała oczami.

— To niemożliwe. — Opuszkami palców delikatnie przejechała po roślinie. — W tej części statku nie ma prawa być żadnej flory, właściwie niczego większego od bakterii, nie licząc ludzi. Jeśli ktoś to tu przywlókł, złamał tyle przepisów i regulaminów, że... moment.

Kucnęła i z najmniejszej możliwej odległości przyjrzała się porostowi. Cienie na jej twarzy pogłębiły się.

— Ta roślina nie figuruje w naszych zbiorach. To rodzaj mchu, który rośnie wyłącznie na metalu, a my, co zrozumiałe, uczyniliśmy dosłownie wszystko, by nie zawlec czegoś takiego na pokład „Slavii”. Gdyby to się rozprzestrzeniło... — Pokręciła głową. Nawet jej wyobraźnia czasem płatała figle.

— Zaczynam mieć bardzo złe przeczucia, że ktoś chce, aby ten statek nigdy nie doleciał do Gammy Leporis — oświadczył Wieczyński. — I jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by stał za tym jakiś mityczny stwór.

Coś niespodziewanie zgrzytnęło, kobieta momentalnie odskoczyła od ściany, zaś Gwardzista złapał za kaburę pistoletu.

— Co zrobiłaś?

— Nic, tylko mocniej nacisnęłam na...

Metaliczne chrobotanie na moment zagłuszyło wszystkie inne dźwięki i ściana nagle zaczęła się przesuwać w bok. Ilia Pengrović patrzyła z półotwartymi ustami, jak stalowa płyta z mchem powoli odsłania przejście do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Zgrzytanie ucichło, a po paru sekundach zupełnie ustało.

— Albo jestem wariatem, albo wydaje mi się, że nie jesteśmy w żadnym tajemniczym, średniowiecznym zamczysku — powiedział z sarkazmem Andrzej. — Wiedziałaś o tym... przejściu?

— Nic a nic — wymamrotała Ilia. Włoski na karku stanęły jej dęba. — Co tu się właściwie do jasnej cholery dzieje?

— Może to kolejny tunel serwisowy? — podsunął bez większego przekonania.

— Nie wiem jak ty, ale ja mam mętlik w głowie...

Zaaferowana rozmyśleniami, nawet nie spostrzegła kiedy w jego dłoni pojawił się pistolet ogłuszający. Dlatego niemal podskoczyła, nagle ujrzawszy strumień światła, który wpadł do środka pomieszczenia i zatrzymał się na czymś po kilku metrach.

— Sprawdzę to, dobrze? — powiedział Gwardzista. — Zostań tu, a najlepiej powiadom kogoś o tym.

Spiorunowała go wzrokiem.

— Nie pozwolę ci odgrywać bohatera. A przynajmniej nie samemu. Regulamin... — ugryzła się w język. Znowu jej się wymsknęło.

— Zostań tu, Ilia — rzekł twardszym tonem. — Zajrzę tam na chwilkę i zaraz będę z powrotem.

Dotknął jej ramienia i uśmiechnął się uspokajająco. To wystarczyło, z rezerwą skinęła głową. Kiedy jednak plecy Andrzeja pochłonęła ciemność, a on sam zniknął w jakiejś odnodze korytarza, kobieta pożałowała swojej decyzji. Jeszcze parę dni temu nie podjęła by jej tak prędko, nie po czymś tak głupim, jak czyjś uśmieszek.

Ale nie tylko to się zmieniło. Nie chciała czekać. Dlaczego miałaby to robić? Nie bała się — jeśli już, to tylko o Andrzeja. Skoro już wykrzesała z siebie tyle uczuć, uczyniła jeden nierozważny krok, teraz miało jej zbywać na odwadze?

Nie wiedziała, co ją ciągnie do tego tunelu, ale po chwili zanurzyła się w jego trzewiach.

Trzymała się prawej ściany, palcami ostrożnie przebiegając po jej chłodnej powierzchni. Sufit był parę centymetrów nad czubkiem jej głowy, podłoga natomiast nie wydawała się chować w zanadrzu żadnych niespodzianek. Jedynie ściana co chwila zaskakiwała ją jakąś chropowatością, kablem lub — co zaniepokoiło ją najbardziej — czymś mchowatym. Gdyby tylko mogła jakimś magicznym zaklęciem zapalić światło... Nie ta bajka.

Pomyślała, że tkwi w tym wszystkim jakiś dziwaczny paradoks. Chociaż „Slavia” była supernowoczesnym tworem, nie uniknęła losów każdej ludzkiej konstrukcji; z pozoru idealna, kryła w sobie mroczne zakamarki, nikomu nieznane tunele.

— Najsilniejsze światło rzuca najmroczniejszy cień — mruknęła sama do siebie.

Gdzieś w głębi rozległo się głuche stąpnięcie. Ilia zamarła. Momentalnie obleciał ją strach. Błyskawicznie uzmysłowiła sobie, jak głupio się zachowała — także to, że dotąd bardzo sprytnie się oszukiwała: była piekielnie przerażona. Nie słyszała kroków Andrzeja, praktycznie nic nie widziała, światło „cywilizowanej” części statku zostało gdzieś za jej plecami. A najgorsze było to, że najwyraźniej zgubiła się w tym labiryncie.

O czym myślała, wchodząc tu? Co ją tu przyciągnęło? Jakie licho?

Licho? Morderca... stuhać?

Głos, który w tym momencie usłyszała obok lewego ucha zmroził jej krew w żyłach.

— Pani doktor Pengrović, co za miła niespodzianka. Już jakiś czas próbowałem się do pani dostać... Wybaczy pani, mój serbski jest niedoszlifowany. „Skontaktować się z” jest bardziej na miejscu. Poza tym zarzucę tą „panią”, jakoś tak niewygodnie się mówi.

— Kim jesteś? — spytała słabym głosem. W końcu przemogła bezwład ciała i rzuciła się w bok, jak najdalej źródła chrapliwych, źle wyartykułowanych słów. Wyrżnęła barkiem w ścianę, supernowa bólu na moment wyssała jej z płuc cały tlen.

— Dziwne pytanie. Kto może się kryć w takich kazamatach, jak nie wielki złoczyńca, który zabił dwóch techników i nie raz już próbował narobić tu sporego zamieszania? Wiesz czemu się tobą zainteresowałem? Byłaś w każdym z miejsc, które „nawiedziłem”.

— Kim jesteś do cholery?! —Ilia nie utrzymała nerwów na wodzy. Ręce zaczęły jej telepać, jak gdyby wpadła nagle do zamrażarki. Wołanie o pomoc nie mogło przejść jej przez krtań. Ale Andrzej przecież musiał być tuż obok... Jej krzyk by go zdradził.

— Waszym przeuroczym stuhaciem... ale i czymś więcej. Wtajemniczę cię.

Drugą część zdania obcy wypowiedział, zmieniwszy pozycję. Bez najmniejszego szelestu. Pengrović z całej siły przywarła do zimnej, stalowej ściany. Chłód był jednak niczym przy świadomości, że w każdej chwili mogła zginąć. Nawet nie ujrzałaby ciosu — ani oprawcy. Cicha, szybka, niespodziewana śmierć...

— Co się stało z Chinami, USA, Rosją i innymi potęgami? — spytał niespodziewanie stuhać, jak teraz zaczęła go nazywać w myślach. To było takie sugestywne, że nawet nie zastanowiła się głębiej nad pytaniem.

— Zostały zniszczone w wojnie atomowej.

— Prawidłowa odpowiedź. Co się stało z „Orionem”?

— „Orionem”? — Na moment strach Ilii przygasł, a na jego miejsce wślizgnęła się niepostrzeżenie ciekawość. — Tym statkiem kolonizacyjnym Narodów Zjednoczonych? Został zniszczony w czasie wojny, a jego resztki spłonęły w atmosferze ziemskiej.

— Nieprawda. — Stuhać znowu stanął gdzieś indziej. — Właśnie znajdujesz się na jego pokładzie. To jest „Orion”.

— Że co?

Ilia była bardziej oburzona, niż zdumiona. Supozycja, jakoby „Slavia” miała być dawno zniszczonym statkiem wydała jej się absurdalna. Statek UP nawet częściowo nie przypominał wspomnianego „Oriona”. Ale dlaczego morderca próbował jej wcisnąć tą brednię? I znowu: czemu jeszcze jej nie zabił?

— Pod szkieletem tego, co zwiecie „Slavią”, znajduje się oryginalna konstrukcja ONZ. Nikt jej nie zniszczył, bo któż miał, i czym? Taka była idea „podboju kosmosu”: żadnej broni. Wy ją złamaliście — to rzekł z wyraźną złością, oskarżycielsko. — Dwadzieścia pięć lat temu wymordowaliście załogę „Oriona”, wymyśliliście historyjkę o jego zniszczeniu, po czym podczepiliście pod stary statek swoje, pardon: zrabowane nam, jak i wszystkie pozostałe kosmiczne technologie, elementy, a także przemodelowaliście jego sylwetkę. Mistyfikacja pełną gębą, a do tego idealna. Prawie idealna, czego dowodem niech będzie ta sieć tuneli.

Pengrović słuchała wypowiedzi stuhacia z rosnącym niepokojem. Nie dlatego, że mu wierzyła — dlatego, że on wierzył w swoje słowa, a ona powoli zaczęła rozumieć jego tok myślenia.

— Mścisz się za jakieś wydumane zbrodnie Słowian, czy tak? — spytała chłodnym, ale drżącym głosem. — I kim ty w ogóle naprawdę jesteś? Z pochodzenia, z narodowości, z...

Nim dokończyła, mdłe światło przestarzałych lamp diodowych rozlało się na całe pomieszczenie.

— Z wyglądu? — podsunął potwornie okaleczony, łysy mężczyzna, który stał przed nią, ubrany w roboczy strój technika pokładowego. Jego twarz pokrywał szereg guzów, czerwonych szram, nienaturalnych zgrubień lub bąbli. W żadnym miejscu poparzonej skóry nie pokrywał zarost; brwi i rzęs w zasadzie nawet nie było. Nie potrzeba było specjalisty, by orzec, co spowodowało te zniekształcenia. Żołądek Ilii ścisnął się w maleńką kulkę. Odruchowo odwróciła wzrok — ale to wcale nie pomogło, gdyż już po chwili wyobraziła sobie, jak wyglądała reszta ciała tego mężczyzny, urodzonego zapewne w strefie promieniowania po uderzeniu głowic atomowych.

— Ludzie mają tendencję do kreowania wokół siebie bestii, wyimaginowanych zagrożeń, fantastycznych stworzeń tylko po to, by, gdy spojrzą w lustro, nie bali się zobaczyć ich w sobie samych — powiedział. — Dla was jestem stuhaciem, demonem z mitów, bo dzięki temu łatwiej wam myśleć o mnie, jako czymś, co musi być natychmiast unicestwione. I wiesz co ci powiem? Cieszę się z tego niezmiernie. Niesamowicie mi to ułatwia zdanie.

— Zadanie... — powtórzyła machinalnie kobieta.

— Nie udawaj, że już się nie domyśliłaś. To mnie obraża. — Spierzchnięte wargi wygięły się w uśmiechu, ukazując powykręcane i pożółkłe zęby. — Sianie zamętu pośród was, skłóconych, małostkowych Słowian, jest tak łatwe, że jedyną moją rozrywką jest ukrywanie się przed wami... oprócz omawiania planów siania zamętu z innymi, podobnymi mi „stuhaciami” — dodał z błyskiem w zimnych, ludzkich oczach.

Ilia z wysiłkiem przełknęła ślinę, starając się utrzymać jasność myśli.

— Jeden mutant, czy czymkolwiek jesteś, miał szansę się zakraść na pokład... ale dwóch, trzech? Nigdy.

— A kto mówi, że wszyscy oni są mutantami?

Kolejna czarna myśl zaległa w głowie Serbki. Istniała jednak pewna kwestia, która ją raziła — i zarazem wprawiała niemalże w paraliż wszystkich mięśni.

— Dlaczego mi to mówisz? — spytała.

— Bo cokolwiek zrobisz z wiedzą, którą ci dałem, zwyciężę — odparł stuhać z ledwo dostrzegalną satysfakcją. — Jeśli zachowasz to dla siebie, już nikomu nie zaufasz, będziesz bała się każdego cienia. Jeśli wykrzyczysz to każdemu po drodze, nikt ci nie uwierzy, wszyscy wyklną i pozbawią stanowisk. Jeśli powiesz to garstce najważniejszych ludzi, ci zaprzeczą i wzmogą terror. Zauważ, że to też ci ładnie wytłumaczyłem... wiedza o tym też ma znaczenie.

— A co jeśli cię schwytamy? — zaryzykowała. — Wyciągniemy z ciebie wszystko, a każdy mi wtedy uwierzy.

— Nic nie wyciągniecie — zapewnił z kolejnym koszmarnym uśmiechem.

— Trup w zupełności wystarczy — bąknęła.

— Obawiam się, że będziecie mieli problemy z jego zdobyciem.

Stuhać rozpiął ognioodporną kurtkę.

Ilii zakręciło się w głowie. Mężczyzna był wprost nafaszerowany ładunkami wybuchowymi — elastycznymi i cienkimi, połączonymi pękami srebrzystych drucików. Tuż nad jego brzuchem wisiało niewielkie czarne pudełko z mrugającą diodą.

— Wystarczy, że stracę przytomność, a zobaczysz tu miniaturowy krater. Obezwładnienie również nie wchodzi w grę, jedna moja komenda i efekt będzie dokładnie ten sam. — Stuhać zapiął kurtkę. — Nie chciałbym jednak zmarnować tych paru minut naszej pogawędki, dlatego zegar jest ustawiony na... pewien okres czasu, dość, by się stąd wydostać.

Zeszpecony człowiek nagle zmrużył powieki, jakby nasłuchując, po czym rzekł:

— Najwyższy czas.

Ilia rozwarła szeroko oczy, zrozumiawszy jego zamiary, ale nie zdążyła zareagować. Stuhać doskoczył do niej w pół uderzenia serca, jego rozcapierzona dłoń uchwyciła gardło kobiety tak mocno, że zamiast krzyku, wydobył się z jej tchawicy jedynie cichy jęk. W tym momencie wysepka silnego światła, która liznęła stalowy pokład pomieszczenia, zatańczyła i oblała głowę poparzonego mężczyzny upiorną aureolą.

Rozległ się syczący dźwięk promienia ogłuszającego. Palce stuhacia rozluźniły się, a on sam po chwili wylądował ciężko na plecach, przez sekundę czy dwie wijąc się w spazmach, by następnie zastygnąć w bezruchu. Serbka ledwo zachowała równowagę, ale głosu nie odzyskała aż do momentu, w którym Andrzej otoczył ją ramionami, szepcząc: „Już wszystko w porządku”.

Tyle tylko, że nic nie było w porządku.

— Uciekajmy! — Szarpnęła się w jego uścisku. — Zaraz wszystko wyleci w powietrze!

— Ilia, co...

— Nie ma czasu! — wrzasnęła mu prosto w twarz, po czym chwyciła go za rękaw i pociągnęła za sobą. — Musimy uciekać!

Gwardzista nie mógł — lub nie potrafił — zaprotestować. Zaufał jej, pobiegł za nią, chociaż ona sama nie ufała sobie. Zaufała jednak intuicji i jakimś cudem, klucząc w ciemnych korytarzykach, dotarła do wyjścia.

 

***

 

Pierwsze pięć minut przypominało koszmar. Kolejne pięć składało się ze wstrzymywanych, płytkich oddechów i napiętych do oporu mięśni. Następne dziesięć powoli zaczęło nabierać gorzkiego posmaku. Gdy minęło pół godziny, wszyscy pluli sobie w brodę. Po godzinie spojrzenia kierowane na Ilię Pengrović raniły ją niczym promienie lasera.

Do eksplozji nigdy nie doszło. Stuhać zwiódł ją, jak pierwszą lepszą idiotkę — a potem zniknął, i to tak, że nie pozostał po nim nawet ślad.

Serbka zacisnęła mocno usta. Wszystko co wyjawił jej stuhać zachowała dla siebie, częścią podzieliła się jednak z Andrzejem. Dowództwo „Slavii” wiedziało tylko tyle, że oboje nieopatrznie weszli do tajemniczych tuneli, a tam zaatakował ich morderca-terrorysta, który potem już ani razu nie zaatakował nikogo — nikt nie miał jednak wątpliwości, że uderzy ponownie.

To była kwestia czasu.

 

***

 

— Wiesz co mi powiedziano?

Ilia milczała, podziwiając blask dziesiątek gwiazdozbiorów lśniących za potężnym iluminatorem pokładu obserwacyjnego. Andrzej obejmował ją ramieniem, zapatrzony, jak ona, w świat zawieszony w próżni za bezpiecznym — jak mogło się zdawać naiwnym — kadłubem statku.

— Tunele, które znaleźliśmy, były pozostałością po budowie statku. Zabawne jest to, że kiedy spytałem dlaczego z nich nie skorzystano, choćby w charakterze magazynów, zbyto mnie gadką o „przeoczeniu inżynierów”. Wyobrażasz to sobie? Cudo techniki, a jakiś budowniczy z pięcioma doktoratami w kieszeni, który potrafiłby w nocy o północy wyrecytować sto podręczników, „przeocza” istny labirynt korytarzy? Ilia, czy ty mnie słuchasz?

— Hmm? — Kobieta zmarszczyła czoło, spojrzała na niego nieco nieprzytomnym wzrokiem.

— Co się stało?

— On, stuhać, terrorysta, morderca... zwij go jak chcesz... powiedział mi coś — zaczęła nieswoim głosem. — Coś, co nie jest prawdą. Wiesz, przez chwilę przypominał mi trochę mnie samą, chłodną i szorstką. I w tych swoich zimnych kalkulacjach pomylił się, bo nie wziął pod uwagę jednej rzeczy, tego że mam ciebie.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale powinienem się z tych słów raczej cieszyć, prawda?

— Jeszcze się pytasz? — uśmiechnęła się i pocałowała go w usta. To jednak nie odegnało ołowianej chmury, która zawisła w jej głowie. — Mimo wszystko powiedział mi coś innego, co dla odmiany jest w stu procentach prawdą. Odniósł zwycięstwo. Cokolwiek nie zrobię, przejdę do porządku dziennego, wyjawię całą prawdę albo będę drążyć sprawę, on ciągle będzie odnosił psychologiczne zwycięstwo.

— Dlaczego?

— Bo straciłam wiarę, zaufanie i... nadzieję.

— Nadzieję? — W kąciku warg Polaka zabłąkał się sceptyczny półuśmieszek. — Myślisz, że nie dolecimy do Gammy Leporis?

— Nie, o to się nie martwię. — Popatrzyła mu w oczy. — Obawiam się tego, czym będziemy, gdy już tam dolecimy. A właściwie: czym przestaniemy być.

Andrzej nie odezwał się, a Ilia postanowiła ulecieć temu pytaniu w bezkres kosmosu. To nie było coś, co leżało w jej gestii. I nigdy nie będzie.

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...