Mass Effect - recenzja
Dodane: 25-08-2008 17:36 ()
Korekta: Raven
Zabierałem się do napisania poniższej recenzji już kilka razy. Za każdym razem miałem już gotową część artykułu tylko po to, aby po jej przeczytaniu użyć przycisku „delete". Nie znajduję odpowiednich słów aby opisać to, co przeżyłem grając w „Mass Effect" - to jest po prostu coś niesamowitego.
Nie od dziś wiadomo, iż BioWare jest mistrzem w swoim fachu - dowiedli tego takimi tytułami jak „Baldur's Gate", „Neverwinter Nights", „Star Wars: Knights of the Old Republic" czy choćby „MDK2". Toteż wiadome było, iż ich najnowsze dzieło również będzie wyjątkowe. Wersja na konsole już to udowodniła - wersja na komputery stacjonarne dobiła ostatni, przysłowiowy gwóźdź. Zdecydowanie „Mass Effect" należy się tytuł eRPeGa roku.
Kosmiczna epopeja
Tym razem panowie z BioWare postanowili porzucić świat fantasy (śmiem stwierdzić, że jest to gatunek już wyświechtany i dość nużący) i przenieść całą akcję w ramy science fiction. Jak dla mnie, jest to strzał w dziesiątkę. Już od dawna miałem dość wszelakich elfów, krasnoludów i innych cudacznych stworzeń - marzyła mi się prawdziwa kosmiczna epopeja i to właśnie dostałem.
Na początku od razu zaznaczę, że jeżeli ktoś nie ma dość mocnego sprzętu, za bardzo sobie nie pogra. Gra ma spore wymagania i nawet na dość silnych konfiguracjach może przyprawić komputer o zadyszkę (nie raz przegrzewała mi się karta i cały komputer się zawieszał - co np. w przypadku Crysisa nigdy nie miało miejsca). Jest to gra, która z Waszego komputera wyciśnie ostatnie soki, a resztę schrupie bez popijania.
Oprócz dość dużych wymagań sprzętowych, w oczy kłuje również inteligencja przeciwników. Ponieważ całość wydarzeń przedstawiona jest zza pleców bohatera, wymagało to innego niż do tej pory rozwiązania sposobu walk. W ogólnych założeniach miało to być taktyczne strzelanie, krycie się za przeszkodami i używanie mocy biotycznych (coś jak moce Jedi). Prawda jest taka, że całość można przejść cały czas idąc do przodu i strzelając przed siebie - tylko od czasu do czasu kryjąc się za przeszkodami. Większość przeciwników będzie się pchać wprost pod lufy naszych pistoletów, z rzadka stosując jakieś bardziej wymyślne taktyki. Wrogowie opierają się głównie na liczebności, choć ta i tak nigdy nie jest przerażająca (oprócz jednego momentu, ale to tylko pozory). Podobno podczas drugiego przechodzenia gry tą samą postacią jest dużo trudniej - nie miałem okazji jeszcze tego zweryfikować, ale jeżeli tak jest, zapiszę to na plus.
Skoro już przy schematach rozgrywki jesteśmy, warto by napisać co nieco o klasach postaci i korzyściach jakie z nich wynikają. Do wyboru mamy:
- - Żołnierza - posiada możliwość korzystania z każdej broni i noszenia ciężkiego pancerza
- - Inżyniera - specjalizuje się w technologii, jego taktyką walki jest niszczenie wrogich tarcz i przegrzewanie broni
- - Adepta - jest mistrzem w wykorzystywaniu biotyki
- - Szpiega - skupia się na szybkim wykończeniu wroga z dogodnej pozycji
- - Szturmowca - jest to połączenie części umiejętności Żołnierza i Adepta
- - Strażnika - łączy w sobie umiejętności biotyczne i technologiczne.
Podczas mojej przygody z „Mass Effect" miałem okazję grać Szturmowcem. Już gdzieś tak na początku okazało się, że był to raczej średni wybór. Z mocy biotycznych skorzystałem może ze dwa razy, a jeżeli chodzi o broń, to sam pistolet i strzelba raczej nie są pokaźnym arsenałem (oczywiście można nosić wszystkie rodzaje broni, ale efektywność w strzelaniu uzyskuje się tylko z tej, która jest wyszkolona). Na szczęście odpowiednio dobrane modyfikacje rozwiązały cały problem - podczas swojej gry nie miałem większych problemów z przeciwnikami.
Jeżeli chodzi o biotykę, to jest sześć różnych mocy: rzut (sprawia, że przeciwnik ląduje na przeciwległej ścianie), podniesienie (przydaje się, aby wyciągnąć przeciwnika zza osłony), odkształcenie (swoista tarcza, która zamiast chronić, zadaje obrażenie wszystkim, którzy się z nią zetkną), osobliwość (pole, które podnosi wszystkie przedmioty dookoła i rzuca je o siebie), bariera (typowa tarcza ochronna) oraz zastój (zamraża pobliskich wrogów). Tylko podczas dwóch misji (w tym jednej głównej) wziąłem do drużyny biotyka - wtedy też przekonałem się, jakie spustoszenie może wyrządzić, jeżeli dostanie odpowiednie wsparcie ogniowe.
Jeżeli chodzi o drużynę, to zawsze składa się ona z trzech osób - głównego bohatera i dwóch dodatkowych postaci. Przed każdym opuszczeniem statku odpowiednio dobieramy drużynę, co sprawia, że w zależności od charakteru zadania (lub spodziewanych przeciwników) możemy dobrać taktykę walki. Wszyscy bohaterowie niezależni, którzy nawiązali z nami współpracę awansują na wyższy poziom wtedy, gdy i my, więc nie ma sytuacji, że ktoś jest słabszy. Oprócz tego możemy również ustalać ekwipunek całej drużyny - jedyny problem to taki, że trzeba co chwilę biegać na dół statku do ładowni i klikać po szafkach naszych towarzyszy, aby przekazać im odpowiednie przedmioty. Dość to uciążliwe, męczące i pochłania kupę czasu.
Warto także pamiętać, że nasi sojusznicy to nie tylko „krzemowe" kukły - po każdej misji warto z nimi porozmawiać, aby poznać ich poglądy na pewne tematy i dowiedzieć się różnych rzeczy o ich przeszłości. Nagrodzone zostanie to nie tylko punktami doświadczenia, ale także np. ekhm... bliższą znajomością z jedną z dwóch podwładnych - o ile oczywiście gracz odpowiednio to rozegra.
Twórcy stworzyli naprawdę ogromny świat, pełen barwnych postaci i zależności często tak głęboko skrytych, że przeciętny zjadacz chleba nie jest w stanie na początku ich zauważyć.
Skoro mówimy o świecie to trzeba przyznać, że jest on naprawdę stworzony z dużym rozmachem. Liczne planety, na których możemy wylądować urzekają widokami, a Cytadela powala swoimi rozmiarami. Jedyny żal mam tylko o to, że kolejne bazy, które zwiedzamy podczas wykonywania zadań pobocznych wyglądają tak samo - zmienia się tylko ustawienie wszelakich skrzynek, ale układ kompleksów jest zawsze taki sam. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
Kosmiczna opera
Skoro już omówiłem podstawy mechaniki, warto by przejść do najważniejszej części - fabuły. Od samego początku już widać, jak duży wkład gracz ma w jej kształtowanie. Podczas tworzenia własnego bohatera wybieramy także historię, która co prawda nie ma ostatecznego wpływu na zakończenie, ale jest wykorzystywana przez postacie niezależne podczas całej rozgrywki. W wielu miejscach mamy również możliwość różnorakiego rozwiązania problemów, często nawet bez rozlewu krwi. Każda nasza decyzja ma swoje konsekwencje i jest to bardzo dobrze widoczne - dlatego przed każdym większym problemem dobrze jest się trochę zastanowić.
Najlepsze w tej grze jest to, że nieważne co takiego robimy, w każdym możliwym miejscu poznajemy historię świata, wykreowanego przez twórców. W dodatku nasz bohater posiada leksykon, w którym są zapisywane wszystkie najważniejsze rzeczy - co jeszcze bardziej sprawia, że chce się ten świat odkrywać. Uwierzcie - z pozoru błahe historie, posiadają tutaj naprawdę niesamowite smaczki.
„Mass Effect" to jedna z tych gier, które przechodzi się dla fabuły - wszystkie zwroty akcji, z pozoru nic nieznaczące rzeczy i dynamika z jaką cała historia jest opowiedziana przywodzą na myśl najlepsze filmy - i jeżeli kiedyś dojdzie do ekranizacji, pójdę na taki film w ciemno.
Niestety nie mogę z czystym sumieniem wystawić oceny 10/10, choćbym bardzo chciał. Mam jednak nadzieję, że dwie kolejne części będą jeszcze lepsze od poprzedniczki i wtedy nic nie stanie na przeszkodzie, aby zdobyły najwyższą notę. Mimo wszystko, z tą grą powinien się zapoznać każdy - to niesamowita przygoda, którą chętnie przeżyję jeszcze niejeden raz.
Moja ocena: 9,5/10
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...