„Hawkeye” tom 4: „Rio Bravo” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 07-09-2018 23:13 ()


W przekonaniu piszącego te słowa poprzednie wydanie zbiorcze niniejszej serii okazało się jej najsłabszą odsłoną i jedną z najsłabszych propozycji spośród polskich edycji Marvel Now! w ogóle. Trącące banałem solowe perypetie nudnej niczym porcja zleżałych klusków śląskich Kate Bishop fortunnie ograniczyły się do jednego tomu. W niniejszym uwaga czytelników cyklu ponownie zostaje skierowana na Clinta Bartona, oryginalnego Hawkeye’a. O tyle ma to dobre strony, że trudno o gorzej sprofilowaną osobowość niż wspomniana następczyni tytułowego bohatera.

Równocześnie nie zmienia to faktu, że także postać czołowego łucznika uniwersum Marvela należy do grona bohaterów, na których wciąż brakuje sensowego pomysłu. Pomimo kilkukrotnych prób uruchomienia solowego tytułu z jego udziałem Hawkeye wciąż czeka na swojego Boba Haneya, Denny’ego O’Neila, Mike’a Grella i Kevina Smitha (przypomnijmy, że to w dużej mierze tym właśnie twórcom zawdzięcza swoją popularność znany z kart tytułów DC Comics Oliver „Green Arrow” Queen). Pomimo niekiedy ocierających się o histerię entuzjastycznych ocen co poniektórych czytelników oraz kilku branżowych nagród przełomem nie okazało się dlań także powierzenie roli scenarzysty jego przygód Mattowi Fractionowi. Gdyby bowiem nie asysta wprawnych plastyków takich jak David Aja („Nieśmiertelny Iron Fist”) i Francesco Francavilla („Batman: Mroczne odbicie”) serię „Hawkeye vol.4” bez wahania można byłoby uznać za co najwyżej jeszcze jeden średniej klasy produkcyjniak. Okazjonalne „przebłyski” lepszej formy scenarzysty (zob. „Lekkie trafienia”) nie odmieniły tego stanu rzeczy. Owszem, dla części odbiorców postrzegających samych siebie jako zbyt zaawansowanych koneserów gatunku, aby trwonić swój cenny czas na lekturę superbohaterskich produkcji, tego typu realizacja – nazwijmy to wprost – usiłująca odseparować Hawkeye’a od jego trykocianych korzeni, mogła stanowić osobliwe alibi na rzecz sięgnięcia po tytuł przynajmniej teoretycznie superbohaterski. Do tego bez konieczności tłumaczenia się przed znajomymi z tzw. Starbunia. Wszak „Hawkeye vol.4” został stosownie obcmokany przez te same gremia znanych znawców, które zwykły piać z zachwytu wobec „Sagi” oraz innych tytułów „równościowych”. Natomiast dla zdecydowanie mniej krzykliwej reszty komiksiarzy przybliżone w tej serii perypetie Clinta Bartona i jego wyzbytej choćby grama charyzmy żeńskiej podróbki z dużym prawdopodobieństwem okazały się lekturą przeciętną, wyróżniającą się co najwyżej sprawnie wykonaną (i to też nie zawsze) warstwą plastyczną.

Nie inaczej sprawy mają się także na stronicach „Rio Bravo”. Być może najmniej użyteczny Avengers w osobie tytułowego bohatera konfrontuje się z drabami wynajętymi przez korporacje dążącą do przejęcia gruntu, na którym znajduje się zamieszkiwania m.in. przezeń kamienica. Jak zapewne pamiętają czytelnicy poprzednich tomów, Clint borykał się z tym kłopotem już od początku serii. Jakby tego było mało, daje o sobie znać jego dawno nie widziany brat, a traktujące go niczym śmiecia dawne miłości (w tym także jego była żona Mockingbird, która w braku osobowościowej ikry mogłaby pokusić się o konkurowanie z Kate Bishop) nic nie tracą ze swej niczym nieuzasadnionej bufonady. Teoretycznie sporo się dzieje, ale uczciwie trzeba przyznać, że nie za wiele z tego wynika. Nieco przaśnej imitacji humoru, nic nie wnoszących retrospekcji oraz zgranych „chwytów” zaczerpniętych z niskobudżetowych produkcyjniaków kina akcji to zdecydowanie za mało, by uznać tę opowieść za godną uwagi. Jak już chwilę temu zasygnalizowano sytuacje ratują ilustracje w wykonaniu wspomnianych plastyków. Znać bowiem, że zarówno Francavilla (oszałamiający kolor!), jak i jego hiszpański kolega z powodzeniem znaleźli sposób na wyróżnienie się spośród tabunu speców od kreski i plamy zatrudnianych przez Dom Pomysłów. Mimo że reprezentują oni skrajnie odmienne kierunki stylistyczne, to jednak fachowość i konsekwencja w podjętych przezeń strategiach plastycznych są godne pochwały. Tym samym aż żal, że nie było im dane uzyskać dla tej inicjatywy godnego ich talentów scenarzysty.

„Hawkeye” o kolejny dowód na szkodliwość tzw. hype’u, przesadnego entuzjazmu wobec produktu w gruncie rzeczy przeciętnego, a który doczekał się wysokich ocen tylko z powodu stylizowania tej inicjatywy według standardów przejściowo modnych trendów. Tym samym Clint Barton nadal nie doczekał się swojego odpowiednika „The Brave and the Bold vol.1” nr 85 (epizod, w którym zaprezentowano trafnie zmodernizowaną wersję Green Arrow). Wedle opinii części anglojęzycznych recenzentów także kontynuująca niniejszy cykl seria „All-New Hawkeye” nie okazała się dla tej postaci istotnym przełomem, a Kate Bishop pozostała równie miałką osobowością jak do tej pory. Czy polska filia Egmontu znowu nam to zrobi, prezentując więcej solowych przygód „Sokolego Oka”? Przekonamy się – podobnie jak w przypadku m.in. perypetii „Torzycy” – zapewne niebawem po publikacji „Tajnych Wojen.”

 

Tytuł: „Hawkeye” tom 4: „Rio Bravo”                                             

  • Tytuł oryginału: „Hawkeye: Rio Bravo”
  • Scenariusz: Matt Fraction
  • Szkic: Chris Eliopoulos, David Aja, Francesco Francavilla
  • Kolory: Jordie Bellaire, Francesco Francavilla, Matt Hollingsworth
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Marceli Szpak
  • Konsultacja merytoryczna i posłowie: Kamil Śmiałkowski
  • Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 18 sierpnia 2015
  • Data publikacji wersji polskiej: 22 sierpnia 2018
  • Oprawa: miękka ze „skrzydełkami”
  • Format: 16,8 x 25,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron:
  • Cena: 39,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Hawkeye vol.4” nr 12-13, 15, 17, 19, 21-22 (wrzesień 2013-wrzesień 2015).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie tytułu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus