„Hawkeye” tom 2: „Lekkie trafienia” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 14-11-2017 12:39 ()


Wydawać się mogło, że łuk, garść strzał oraz pokaźny ładunek brawury to zdecydowanie za mało, by na dłużej zaskarbić sobie sympatie czytelników. Przykład Olivera „Green Arrow” Queena pokazuje jednak, że takowa opcja nie jest niewykonalna, a ów bohater od blisko ośmiu dekad wciąż daje o sobie znać na stronicach publikacji DC Comics. Jego odpowiednik z konkurencyjnego Marvela nie może co prawda poszczycić się porównywalną popularnością, niemniej także Clint Burton alias Hawkeye zdaje się mieć ostatnimi czasy jakby nieco lepiej.

Z niemałym prawdopodobieństwem przyczyniło się ku temu włączenie „Sokolego Oka” w obsadę kinowych produkcji z udziałem Avengers, a do pewnego stopnia również gościnne występy w wysoko ocenianych fabułach komiksowych takich jak m.in. „Wolverine: Staruszek Logan” („Wielka Kolekcja Komiksów Marvela” t. 54). W ów pozytywny trend wpisuje się czwarta solowa realizacja z udziałem tej postaci (przypomnijmy, że pierwsza nie tak dawno doczekała się polskiej edycji, tym razem w ramach kolekcji „Superbohaterowie Marvela”), powstała za sprawą zaangażowania scenarzysty Matta Fractiona oraz wspierającego go zespołu plastyków. Także z tego względu, że ów tytuł został pomyślany jako propozycja kierowana do nieco innej grupy czytelników niż, nazwijmy to umownie, typowi odbiorcy oferty Domu Pomysłów. Świadczy o tym nie tylko „oskrobanie” tytułowej postaci z „trykocianego” pokostu, ale też nieco odmienna od standardów przypisanych tej konwencji (a przynajmniej na etapie powstawania tej serii) oprawa plastyczna, z charakterystycznymi rysunkami Davida Aji.

Biorąc pod uwagę entuzjastyczne opinie tej części czytelników, którzy na ogół nie stronią od kąśliwych uwag pod adresem superbohaterszczyzny jako takiej, można zaryzykować twierdzenie, że przynajmniej na tym polu ów zespół twórców spełnił pokładane w nim nadzieje. Korzyść z tego stanu rzeczy była co najmniej potrójna: dla udziałowców Marvela, dla tzw. zwykłych czytelników sięgających chętnie także po wyróżniające się tytuły oraz dla wszystkich tych, którzy co prawda komiksy superbohaterskie chcieliby czytywać, ale z różnych względów (nierzadko towarzyskich) obawiali się do tego przyznać. Za sprawą serii „Hawkeye vol.4” ci ostatni mogli zatem poczuć się, ujmując rzecz kolokwialnie, kryci, a być może nawet wspomnieć o lekturze tego właśnie tytułu podczas pierożanych biesiad z wysublimowanymi pod każdym względem znajomkami. Sam zresztą główny protagonista, w ogólnym modus vivendi zdaje się bliski wzorcowi współczesnego prekariusza. Nie wnikając głębiej w owo zjawisko, przyznać trzeba, że jako wielkomiejski bohater uwikłany w typowe dla tego typu postaci intrygi, Clint Barton sprawdza się jeszcze lepiej niż jako nie zawsze w pełni doceniany Avenger. Tym bardziej że wyzwania ze strony miejscowej bandyterki (w ich rolach odnajdujemy przede wszystkim stereotypowo ukazanych Rosjan), a także ekstremalne (choć zarazem w pełni naturalne) zjawiska atmosferyczne okazują się tylko w niewielkim stopniu mniej problematyczne niż megalomańskie zakusy Kanga Zdobywcy, Ultrona tudzież wszędobylskich siepaczy A.I.M. Jeśli komuś tego mało to o więcej wrażeń stosownie zadbają kobiety życia Hawkeye’a, wśród których nie mogło zabraknąć m.in. Nataszy Romanowej, a zwłaszcza Barbary Morse, nieodżałowanej przez Clinta jego byłej żony. Ponadto znowuż daje o sobie znać rudowłosa znajoma z poprzedniego tomu, co jest równoznaczne z mnóstwem kolejnych kłopotów.

Wbrew pozorom, podobnie jak miało to miejsce na kartach „Moje życie to walka”, także i tym razem Fraction nie silił się na izolowanie powierzonego mu bohatera od reszty uniwersum Marvela. Miast tego zmodyfikował optykę spojrzenia na ów fikcyjny konglomerat światów, czyniąc serię „Hawkeye vol.4” zdecydowanie wyróżniającą się w ofercie tego wydawcy, a zarazem pełną gościnnych występów takich postaci jak wzmiankowana chwilę temu Czarna Wdowa i Mockingbird. Mało? Dodajmy zatem m.in. Wilsona „Kingpina” Fiska czy jego borykającą się z rozdwojeniem jaźni pomagierką w osobie Typhoid Mary. O ile tego typu mariaż względnego realizmu z trykocianą konwencją nie zawsze wypada udanie, o tyle w tym akurat przypadku potencjalni czytelnicy tej serii raczej nie powinni doznać zawodu.

Przy tej okazji można zaryzykować przypuszczenie, że swoistym znakiem rozpoznawczym tegoż przedsięwzięcia stała się charakterystyczna stylistyka prac wzmiankowanego Davida Aji. Trudno bowiem odmówić temuż autorowi unikalności stylu przy równoczesnym nawiązywaniu do taktyki graficznej znanej choćby z prac Cliffa Chianga („Paper Girls”, „Wonder Woman vol.4”) Stąd wyrazisty kontur przy równoczesnym zminimalizowaniu użycia światłocienia oraz perspektywicznej głębi. Istotną rolę w przyjętym modelu narracji odgrywa natomiast kadrowanie, często koncentrujące uwagę czytelnika na szczególnie ważnym w kontekście danej sceny elemencie. Pod tym względem wyjątkowo udanie prezentuje się ostatnia z zebranych tu opowieści przybliżająca bieg wydarzeń z perspektywy… psa. Nie wyjawiając więcej szczegółów, wypada dodać, że w wymiarze narracyjnym realizatorzy tej treściwej fabuły ocierają się wręcz o nowatorstwo. Gwoli ścisłości niecały niniejszy album zilustrował David Aja, jako że w roli jego chwilowego dublera odnalazł się przede wszystkim włoski rysownik Francesco Francavilla. Ten zaś, przynajmniej część polskich czytelników (w tym piszącego te słowa) olśnił swymi pracami przy okazji publikacji albumu „Batman: Mroczne odbicie”. Oszałamia (przy czym w tym słowie nie ma choćby grama przesady) już tylko sam dobór barw oraz metoda osiągania za ich pomocą specyficznej nastrojowości. Mimo stylistycznej odmienności od warsztatowych rozwiązań Aji zaangażowanie w ten projekt jego włoskiego kolegi po fachu okazało się bardzo trafną decyzją.

O ile „Moje życie to walka” pozostawiać mogło odbiorców w poczuciu częściowego niedosytu, o tyle „Lekkie trafienia” to już zdecydowanie bardziej udana odsłona przypadków najbieglejszego łucznika uniwersum Marvela. Znać, że tym razem Fraction zdołał uchwycić właściwy rytm dla swej interpretacji tytułowej postaci, dzięki czemu album czyta się niemal jednym tchem. Toteż zarówno dystansująca się od superbohaterskich produkcji komiksowa hipsterka, jak i mniej skłonni do egzaltacji odbiorcy komiksowych produkcji, nie powinni mieć powodów do narzekań.

 

Tytuł: „Hawkeye” tom 2: „Lekkie trafienia”

  • Tytuł oryginału: „Hawkeye: Little Hits”
  • Scenariusz: Matt “Fraction” Fritchman
  • Szkic: David Aja, Francesco Francavilla, Steve Lieber
  • Tusz: David Aja, Francesco Francavilla, Jesse Hamm
  • Kolory: Matt Hollingworth, Francesco Francavilla
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Marceli Szpak
  • Wydawca wersji oryginalnej: Marvel Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery wersji oryginalnej: 30 lipca 2013 r.
  • Data premiery wersji polskiej: 25 października 2017 r.
  • Oprawa: miękka „ze skrzydełkami”
  • Format: 16,5 x 25,5 cm
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 132
  • Cena: 39,99 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Hawkeye vol. 4” nr 6-11 (luty-sierpień 2013).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus