Wywiad z Agnieszką Hałas, autorką premierowej powieści "Dwie karty"
Dodane: 14-04-2011 12:39 ()
Właśnie ukazała się w sprzedaży Twoja powieść „Dwie karty” z Krzyczącym w Ciemności w roli głównej. Powracasz z drugą książką dopiero po 7 latach od pierwszej. Skąd przyczyna tak dużej zwłoki?
W pewnym sensie zbiór „Między otchłanią a morzem” ukazał się za wcześnie. Zaczynałam od pisania opowiadań i przez kilka lat w ogóle nie myślałam o tym, żeby próbować wydać książkę. Moje utwory ukazywały się w czasopismach i to mnie zupełnie satysfakcjonowało. Zbiorek wyszedł drukiem dlatego, że ówczesny redaktor naczelny magazynu „Science Fiction” i redaktor tzw. Żółtej Serii, Robert Szmidt, intensywnie mnie namawiał, żeby zebrać opublikowane już teksty, dorzucić parę premierowych i wydać. Recenzenci podsumowali potem to, co sama czułam – że opowiadania intrygują klimatem, ale widać, że ich poziom jest nierówny. To mi dało do myślenia, poza tym po ukończeniu zbiorku przez jakiś czas brakowało mi pomysłów. Próbowałam stworzyć prequelową powieść o tym, w jaki sposób Krzyczący został żmijem, ale zniechęciłam się i porzuciłam na wpół ukończony tekst. Po latach wykroiłam z niego opowiadanie „Koriana”, o zupełnie innych bohaterach.
W 2006 r. w internetowym magazynie „Esensja” ukazały się jeszcze dwa opowiadania o żmiju – „Kto się śmieje ostatni” i „Sen o lilii”. Później na jakiś czas zniknęłam ze sceny fantastycznej, bo przebywałam wtedy za granicą na studiach doktoranckich i nie miałam na pisanie ani czasu, ani siły. Ta przerwa trwała od roku 2006 do października 2008, kiedy to zaczęły powstawać „Dwie karty”. Powieść została ukończona w lutym 2009, a to, że ukazuje się dopiero w roku 2011, wynika z perypetii wydawniczych, przez jakie przeszła – wydawnictwo, które początkowo przyjęło ją do druku, po półtora roku zmieniło plany i zrezygnowało z niej. Natomiast na łamy „Science Fiction”, teraz już noszącego nazwę „Science Fiction, Fantasy i Horror”, powróciłam w lutym 2010 roku, wspomnianym wyżej opowiadaniem „Koriana”.
Opowieści o Krzyczącym w Ciemności to Twój znak firmowy. Skąd pomysł na takiego bohatera?
Ta postać powstawała i ewoluowała przez naprawdę długi czas. Wszystko zaczęło się od wizyty w Strasburgu szesnaście lat temu. W mojej głowie utkwił obraz bulwaru: zapadający zmierzch, płynąca leniwie rzeka, po jednej stronie eleganckie kamieniczki, po drugiej most pokryty graffiti, bezdomni pod tym mostem...
Dwa czy trzy lata później przeczytałam powieść „Neuromancer”, obejrzałam kilka filmów, w tym kultowego „Kruka”, i w mojej głowie zaczęły się krystalizować historie osadzone w mrocznym, brudnym świecie oraz bohater – outsider, wyrzutek, a zarazem ktoś inteligentny, profesjonalista w swojej dziedzinie i wcale nie taki czarny, jak go malują. Okazało się, że intuicyjnie stworzyłam postać, która spodobała się czytelnikom – myślę, że Brune wpisuje się w pewien archetyp, który najwidoczniej przemawia do wielu osób.
Na to, jak Krzyczący w Ciemności wygląda i jaki jest z charakteru, spory wpływ miało dwóch diametralnie różnych bohaterów: Ged Krogulec z twórczości Ursuli Le Guin i Czart Tanner z „Alei Potępienia” Rogera Zelazny’ego. Poza tym, gdy chodzi o inspiracje, kłaniają się: Milczek z „Czarnej Kompanii” Glena Cooka, hackerzy u Williama Gibsona i wspomniany już film „Kruk”. Brune ma też trochę moich cech.
Co znajdziemy w „Dwóch kartach”? Dlaczego warto przeczytać tę książkę?
Osobom, które nigdy wcześniej nie zetknęły się ze światem żmija, z przymrużeniem oka streszczę książkę tak: ponure realia, trochę barokowe, trochę steampunkowe, czary, demony, straszności medyczne, arystokratki rodem z obrazów Victorii Frances oraz wyjęty spod prawa mag, który wygląda jak typowy długowłosy konwentowicz :)
Natomiast osoby, które znają i lubią Krzyczącego, nareszcie dostają rozbudowaną i konsekwentnie prowadzoną opowieść, do której zbiorek był, można powiedzieć, trailerem. Pojawia się kilka sympatycznych postaci drugoplanowych, bardziej szczegółowo przedstawiany jest też świat, w którym rozgrywa się akcja.
„Dwie karty” to pierwszy tom cyklu. Co w nim będzie? Ilu tomów można sie spodziewać?
„Teatr węży”, cykl rozwijający i łączący wątki zarysowane w zbiorku z 2003 r., będzie – to już postanowione – czterotomowy. Nicią spajającą poszczególne tomy jest cyrograf wiążący Krzyczącego z Otchłanią i wszystko, co zeń wynikło.
W dalszej kolejności pojawi się na pewno jeszcze piąta powieść z udziałem Krzyczącego. Wśród koncepcji, które mniej lub bardziej spójnie wymyśliłam i zanotowałam, jest też prequel dziejący się w świecie Zmroczy na długo przed narodzinami żmija. Pomysłów mam dużo, jeszcze nie wiem, w jakiej kolejności będę je realizować.
A opowiadania o Krzyczącym? Czy planujesz jakiś zbiór?
Następne opowiadanie o Krzyczącym ma się ukazać w lipcowym numerze SFFiH i tak, to więcej niż pewne, że prędzej czy później zmontuję drugi zbiór opowiadań o żmiju.
A co z innymi tematami? Planujesz wyjść poza dark fantasy?
Na moim dysku od dłuższego czasu leży nieukończony zbiór opowiadań o piekle, z których dwa ukazały się drukiem w czasopismach, jedno w „Esensji”, a trzy dalsze cierpliwie oczekują na dzień, kiedy dane im będzie ujrzeć światło dzienne. Czekają tak i doczekać się nie mogą, aż dopiszę jeszcze dwa czy trzy opowiadania zamykające zbiorek.
Poza tym wśród tysiąca i jeden pomysłów, które mam zapisane w katalogu z notatkami, są dwa dłuższe teksty podpadające pod sf – jeden to cyberpunkowa dystopia, a drugi opowieść o kolonistach na odległej planecie – i niewykluczone, że zechcę je rozwinąć w pierwszej kolejności, kiedy przyjdzie mi ochota odetchnąć od świata Zmroczy.
Przejdźmy do początków. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z fantastyką. Jak doszło do tego, że zaczęłaś pisać?
Przygoda z fantastyką ogólnie? Zaczęła się, kiedy jeszcze nosiłam śpioszki, od słuchowiska „Piotruś Pan” na czarnej winylowej płycie :) Nieco później były baśnie Andersena i „Opowieści z Narni”, z którymi zaznajomiłam się również we wczesnym wieku – nie pamiętam, ile miałam lat, ale na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły. Wcześnie nauczyłam się czytać i zaczęłam tak nałogowo pochłaniać książki, że w rodzinie stało się to tematem anegdot. W związku z tym, że łącznie dwa lata swojego dzieciństwa spędziłam w USA i chodziłam tam do szkoły, miałam okazję zapoznać się z amerykańską fantastyką dla młodzieży, m.in. z twórczością zupełnie nieznanej w Polsce Madeleine L’Engle. Co ciekawe, „Władca pierścieni” wpadł mi w ręce dopiero w siódmej klasie podstawówki, „Niekończąca się opowieść” jeszcze później, z „Gwiezdnymi wojnami” zetknęłam się dopiero w liceum.
Natomiast przygoda z pisaniem zaczęła się w szóstej klasie szkoły podstawowej, od dwóch historii: o ogrodniku, który znalazł zaczarowany pierścień, i o wojowniczce imieniem Saia, która podróżowała przez bagna, żeby zabić potwora, który uwięził jej brata… W którymś momencie czytanie książek przestało mi wystarczać i zaczęłam wymyślać własne opowieści, których przeważnie nie kończyłam. Fragmenty niektórych zapisywałam, o czym prawie nikt nie wiedział, bo nikomu nie pokazywałam tych zabazgranych zeszytów. Część z nich zaginęła, inne nadal leżą gdzieś w zaciszu szuflady.
Co zafascynowało Cię w fantastyce? Co najbardziej w niej cenisz?
Bogactwo, różnorodność i łatwość eksplorowania tego, co nieznane. Fantastyka nie zna ograniczeń i cały czas ewoluuje. Co więcej, jej korzenie sięgają daleko wstecz, bo przecież mity i baśnie towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. Potrzeba ucieczki w wyobraźnię jest tak stara, jak nasz gatunek, może jeszcze starsza.
Jakie książki, filmy wpłynęły na Ciebie najbardziej?
Książka, którą wymieniłabym jako kamień milowy kształtujący mój gust, ale której wpływu raczej nie widać w tym, co piszę, to oczywiście „Władca pierścieni” Tolkiena. Z kolei pisarzem, którego najbardziej cenię za całokształt twórczości, jest – tu niektórych pewnie zaskoczę – Hans Christian Andersen, a na drugim miejscu William Gibson.
Gdybym miała wymienić trzy filmy, które zrobiły na mnie największe wrażenie jako dzieła sztuki reżyserskiej, będą to: „Blade Runner” Ridleya Scotta, „Siedmiu samurajów” Akiry Kurosawy i „12 gniewnych ludzi” Sidneya Lumeta. Natomiast filmy, których wizualne i emocjonalne echa pobrzmiewają w tekstach o Krzyczącym, to obrazy, które pamięta się przede wszystkim ze względu na efektowną scenerię i nastrój. Wymienię kilka: „Kruk” i „Kruk 2: Miasto aniołów”, „Miasto zaginionych dzieci”, „Batman” i „Batman Returns”. Rzadko oglądam filmy, na pewno nie widziałam wielu ciekawych pozycji. Czasami, żeby się zainspirować, przeglądam kadry z filmów kostiumowych, na których widać wnętrza i stroje.
Zawodowo jesteś biotechnologiem, w dodatku z tytułem doktora. Na ile Twoje wykształcenie rzutuje na Twoją twórczość?
Trochę rzutuje. Zawodowo przez kilka lat zajmowałam się nowotworami, ale interesuję się różnymi zagadnieniami związanymi z medycyną i jej historią – leki, trucizny, paskudne choroby, schorzenia genetyczne – i korzystam z tej wiedzy, ilekroć mogę. Czasem sięgam też do inspirujących wspomnień ze studiów, gdy chodzi o dziwne urządzenia i zapachy pracowni :) W „Dwóch kartach” jest trochę opisów, jak od kuchni wygląda praca alchemika, i tam przewijają się smaczki znane każdemu, kto pracował w laboratorium, typu kalibrowanie wagi czy mycie szkła. Brakuje tylko wzmianki o przeliczaniu stężeń :)
W fandomie jesteś od wielu lat. Jak bardzo wpłynął on na Ciebie, na Twoją twórczość?
Główne korzyści, jakie dał mi fandom, to po pierwsze miła świadomość, że jest mnóstwo ludzi, którzy też uwielbiają się zagłębiać w wymyślone historie i nieistniejące światy, po drugie – zastrzyk ambicji, mobilizacja, motywacja, wreszcie – co chyba najważniejsze – umożliwienie kontaktu z osobami, które również piszą i których uwagi oraz konstruktywna krytyka naprawdę dużo mi dały. Cykl o żmiju nie powstałby, gdyby nie kilka przyjaźni nawiązanych właśnie dzięki fandomowi i wielogodzinne dyskusje na tematy twórcze.
Czy opinie fanów mają dla Ciebie znaczenie?
Oczywiście. Z tym że nie przestaje mnie zadziwiać, jak diametralnie różne bywają te opinie. Dlatego staram się raczej brać pod uwagę te powtarzające się, a niekoniecznie te skrajne :)
W jaki sposób przebiega Twoja praca nad tekstem? Ile dziennie pracujesz?
Wiem, że są osoby, które mają bardzo zadaniowe podejście do pisania i systematycznie piszą po kilka, kilkanaście stron każdego dnia. W moim przypadku nie sprawdza się to. Pracuję zrywami i dotyczy to nie tylko pisania. W stanie naprawdę maksymalnego skupienia piszę szybko, szybko kończę teksty, jeśli tylko mam je zaplanowane od początku do końca. Jednak do tego trzeba doliczyć tygodnie, miesiące, często lata, w trakcie których krystalizują się pomysły, oraz – co równie ważne – sporo czasu, kiedy tekst leży i dojrzewa, wracam do niego, coś zmieniam, wycinam, czasem wyłapuję niedociągnięcia logiczne…
Poza tym, jako się rzekło, mam na dysku mnóstwo zanotowanych luźnych pomysłów oraz równie dużo oderwanych fragmentów, które dociągnęłam do pewnego miejsca i porzuciłam, bo pomysł mi się przestał podobać. Podsumowując: mój warsztat (jeśli można tu użyć tego określenia) to dużo pomysłów w głowie, długotrwałe obmyślanie i układanie historii, swobodne „przekładanie klocków” – łatwo mi przychodzi wycięcie sceny z jednego tekstu po to, żeby ją trzy lata później wmontować w inny – dokładne redagowanie tekstów już napisanych, a w sumie mało czasu poświęcanego na samo przelewanie zdań na papier. To dla mnie najmniej przyjemna część pracy.
Jakich rad możesz udzielić młodym twórcom, którzy chcą zadebiutować?
Biorę udział w ocenianiu utworów nadsyłanych do działu literackiego „Esensji”, widziałam wiele prac początkujących autorów i zaryzykuję stwierdzenie, że dwa najczęstsze powody odrzucania tekstów, często idące ze sobą w parze, to albo problemy z fabułą – akcja pełna błędów logicznych, pretekstowa, nieciekawa, czasem zupełny jej brak – albo styl tak niezgrabny, że zniechęca do czytania.
Komuś, kto chce debiutować na poletku fantastycznym, radziłabym, żeby raczej zaczynał od pisania opowiadań, bo tak jest z różnych względów łatwiej. Łatwiej napisać opowiadanie niż powieść, łatwiej znaleźć gościnne łamy dla opowiadania niż wydawcę dla powieści, a – co też nie jest bez znaczenia – trzy opublikowane i skomentowane przez czytelników opowiadania nauczą cię więcej, niż jedna nieukończona czy nieudana powieść, która wyląduje w szufladzie i już tam pozostanie. Od tej rady oczywiście są wyjątki, niektórzy zaczynają od powieści i odnoszą sukces, ale im młodszy twórca, tym bardziej polecam zacząć jednak od krótszych form.
Jeśli napisałeś opowiadanie i wahasz się, czy warto je posłać do czasopisma, idealnie byłoby znaleźć kogoś umiejącego życzliwie, ale w miarę obiektywnie ocenić, czy tekst jest publikowalny, i ewentualnie zasugerować poprawki. Mówię tutaj z własnego doświadczenia, bo w 1998 roku starszy kolega z LKF „Syriusz”, Tomasz Winiarczyk, najpierw skrytykował próbki moich opowiadań, wytykając niedociągnięcia, a na nieśmiałe pytanie, czy jest sens to gdziekolwiek wysyłać, odpowiedział ‘oczywiście, wyślij do „Fenixa”’. Kilka miesięcy później trzymałam w ręku swój papierowy debiut...
Poza tym – jeśli redakcja nie odpowiada, nie należy od razu zakładać, że odrzucili tekst i popadać w rozpacz, bo istnieje prawdopodobieństwo, że mogli go po prostu nie przeczytać. Po trzech miesiącach spokojnie można się przypomnieć i spytać, czy już podjęli decyzję.
I zdawałoby się oczywista rada, której niektórzy uparcie nie chcą sobie brać do serca – nie wysyłaj tekstu, który dopiero co ukończyłeś. Najpierw go odłóż, aż ochłoniesz, a po kilku dniach czy tygodniach przeczytaj świeżym okiem, popraw literówki, błędy stylistyczne, sprawdź ortografię. Nie tylko z szacunku dla osób, które go będą oceniać, ale też we własnym dobrze pojętym interesie.
Na koniec rzucę jeszcze słówko adresowane głównie albo wyłącznie do nieśmiałych perfekcjonistów, których łatwo zniechęcić do własnej pracy. Jeśli tekst został opublikowany, to jest już miernik jego jakości. Życzliwa krytyka generalnie jest na wagę złota, choć czasem frustruje, kiedy dwie zaprzyjaźnione osoby mówią nam dokładnie odwrotne rzeczy :) Natomiast na to, że od czasu do czasu ktoś nas skrytykuje gruntownie, złośliwie i przysłowiowej suchej nitki nie zostawi, można się tylko uodpornić i machnąć ręką. Niestety to jeden z uroków tej zabawy, jak ulewa na górskim szlaku :)
Nawiązując do dość popularnego dyskursu: jesteś artystką czy rzemieślniczką?
Te pojęcia to tylko słowa, można je różnie rozumieć. Na ile ja się znam, literatura ma trochę więcej wspólnego z malarstwem albo komponowaniem muzyki niż z szyciem butów ;) Ale żarty żartami – nie da się ukryć, że podstawą sztuki jest zawsze rzemiosło. Moim zdaniem każdy autor, czy to prozy, czy poezji, jest z definicji w jakimś stopniu i artystą, i rzemieślnikiem.
Dzięki za rozmowę.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...