"Głową w mur" - fragment
Dodane: 26-02-2009 11:22 ()
Mów, dziwko, bo tracę nerwa!
Kułak bandyty okazał się twardy niczym głaz; Aksa upadła na klepisko. Z jej rozkwaszonych ust wydobył się krwawy bulgot westchnienia, który zaraz przerodził się w niemal bezgłośny szloch.
– Gadaj. No, co jest z tobą? Nie chcesz ty żyć?
Aksa spojrzała spod opuchniętych powiek na swych oprawców. Para największych chyba osiłków, jakich w życiu widziała. Przypominali odarte z futra człekokształtne bestie o spłaszczonych, nieludzkich pyskach i małych oczkach.
Skąd mogli się dowiedzieć? – pomyślała i zaraz otrzymała potężne kopnięcie w brzuch. Przed oczami eksplodowała jej ciemność i Aksa poczuła, jak mocarne ramię ujmuje ją za warkocz, po czym z ogromną siłą podnosi do chwiejnego pionu. Zatoczyła się, lecz trzymający ją mężczyzna nie pozwolił na ponowny upadek.
– Mój kamrat – usłyszała za sobą niski szept i poczuła gorący oddech na karku – opogadał, że straszna z ciebie pepla, jak wychylisz. Czasem jak człek pochleje, to umie wygadywać najgłupsze dyrdymały. Na przykład chwali się, że ma jeden taki kamyk. Drogi kamyczek.
Aksa rozpłakała się na dobre. Nie potrafiła już dłużej powstrzymywać łez napierających na obrzmiałe powieki. Trzymający ją za włosy osiłek z twarzą czerwoną jak miąższ arbuza pchnął bezwładne ciało na ścianę i splunął. Cuchnąca flegma zawisła zielonkawym soplem u nasady jej warkocza, leniwie ściekając za ucho.
– Płacą ci za obciąganie, a nie za gadanie. Widzisz tera jak to jest, kiedy gębą robisz nie to, co trza? Jesteś kokotą, obmierzłą bladzią. A myślałaś ty, żeś jaka gawędziara? Zrypałaś sprawę i tera musisz nam całe wygadać albo ci te długie kulaski poobrywamy.
Bandyci „szczekali” pyskówką – uliczną gwarą Psiego Dołka. Ten, który dotąd ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do Aksy, kopnięciem przewrócił krzesło i, ułamawszy jedną z drewnianych nóg, zbliżył się do dziewczyny. Na półzwierzęcej twarzy wykwitł paskudny grymas.
– Wetknę ci to w dupsko, jak nic nie piśniesz. I będę gmerał tak długo, aż zrobię ci marmoladę w brzuszysku.
– Ja jej zara połamię grzbiet – powiedział pierwszy. – I tak nam nic nie wygada. Ani chybi pękłem jej buźkę. Popatrzmy po chałupie jeszcze raz, a nuż sami zniuchamy tego kamyka...
Aksa osunęła się po spękanej ścianie niczym żaba rzucona o kamień. Czuła, że koniec jest bliski i przez moment naszła ją zbrodnicza myśl, żeby jednak wydać kochanka, wyznając całą prawdę. Wiedziała jednak, że w tej chwili nie miało to już znaczenia. Oprawcy i tak ją zabiją, choćby dla zabawy. Właściwie już nie żyła.
Wtedy usłyszała cichutki płacz.
– Grevo – wyrwało się jej z opuchniętych warg.
– Co ona gada? – Czerwonogęby bandyta szturchnął kolegę, po czym zwrócił się do Aksy. – A więc buźka jeszcze cała, co?
– Czekaj, Torkeh – uciszył go towarzysz. – Słyszysz?
Obaj zamilkli. Skamlący szloch dobywał się spod podłogi, od strony łóżka. Torkeh kopnął leżącą pod ścianą kobietę i, rozjuszony, odsunął skrzypiący mebel, po czym zabrał się za zrywanie obluzowanych desek w podłodze.
Aksa zaś legła na plecach i nie mogąc znieść myśli o tym, co się za chwilę wydarzy, zapadła w czarną jak smoła otchłań rozpaczy.
– Tuś mi, chłystku! – zakrzyknął mężczyzna i z niewielkiej wnęki wyciągnął za koszulę drobnego, kilkuletniego chłopca.
– Tera mały wygada nam, gdzie mamunia schowała kamyczek.
Chłopiec trząsł się ze strachu. Łzy malowały mu brudne szlaczki na policzkach. Malec siąkał nosem, drżał, i wydawało się, że zaraz wyskoczy mu serce.
– No, gadajże, maleńki. Widziałeś ty, gdzie mamunia kładła kamyk? Bo jak nie wygadasz, to będzie cię przemocno bolało. Tak przemocno, że umrzesz i wrzucą cię do Krematorium.
– Czekaj – przerwał mu drugi. – Tak nic z niego nie wykręcisz.
Odsunął towarzysza od malca, przyklęknął na jednym kolanie i spojrzał dziecku głęboko w oczy.
– Opogadaj nam, mały, gdzie jest kamyk, który chowa mamunia, a damy tobie worek słodkości i małego kundla i... i nic złego nie zrobimy mamuni.
– On nic wam nie powie – wykrztusiła z trudem Aksa. – Jest niemy.
Uniosła się z trudem na łokciach i niezdarnie poczołgała w stronę mężczyzn. Przypominało to niezręczny chód okaleczonej gąsienicy z trudem pełznącej w paszczę drapieżnika. W zdegenerowanym umyśle jednego z oprawców powstała myśl, by wykorzystać chłopca jako kartę przetargową. Pochwycił więc głowę malca w kleszcze swych potężnych dłoni i wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu.
– No, mamuniu, gadaj, co trza, albo tobie bachora ubezgłowimy.
– Nie jestem jego matką – bardziej wykasłała, niż powiedziała Aksa.
Wściekły Torkeh puścił malca i zbliżył się do pełznącej klepiskiem kobiety, by przygnieść ją brutalnie ciężkim buciorem. Aksa opadła twarzą w pył. Opuszczały ją resztki sił. Czuła to. Wiedziała, że nie zostało jej wiele czasu.
– Nastaw słuchy, złotko – wysapał mężczyzna charkotliwym pomrukiem dobywającym się z głębi potężnej gardzieli – nie rusza mnie to ani trochę. Mam w dupsku waszą pokrewność. Możesz być siostrą, córką tego szczyla albo nawet hodowaną przez niego świnią. Nic to dla mnie nie znaczy, bo ja chcę kamyk. I dostanę go, choćbym miał rozpruć i wywlec na drugą stronę ciebie i tego bachora. Bardziej mnie obchodzą szczyny, którem zostawił wczoraj na ścianie bajzlu, gdzieżeś rozkraczała giry. Więc – ściszył nieco głos – kochanieńka... dawaj... pierdolony... kamyk! – Ostatnie słowo wykrzyczał jej wprost do ucha.
Aksa przestała płakać. Zabrakło łez; zdawało się jej, że już wszystkie wyciekły ze zmaltretowanego ciała.
Wycieńczona ciągłymi szarpnięciami szlochu przepona padła niczym zatłuczony pies. Kobieta zdołała jedynie unieść dłoń i wysunąć środkowy palec w górę.
– Wsadź to sobie... w dupę.
Zirytowany Torkeh uniósł stopę, którą przygniatał Aksę do podłogi, przymierzając się do potężnego ciosu w kręgosłup. – Jesteś tylko suchą gałązką – powiedział, lecz zanim zdążył kopnąć, zawiasy w drzwiach skrzypnęły i w izbie stanął osobliwie odziany młody mężczyzna.
– A co to? – powiedział z uśmiechem. – Ktoś zabawia się z tą niewiastą przede mną? To zdecydowanie koliduje z moimi planami.
Aksa, przydeptana przez wielkoluda, nie mogła dostrzec jasnej, pozbawionej zmarszczek twarzy nieznajomego.
Przybysz odziany był w modną skórzaną kurtkę zdobioną czerwonymi aplikacjami udającymi rybią łuskę. Spod płaskiego kapelusika spływały blond włosy ujęte w drobne warkoczyki zakończone srebrnymi skuwkami.
Wesołe oblicze zdawało się aż tryskać beztroską i fałszywą życzliwością.
– Panowie już kończą, jak mniemam? Mam tu do załatwienia sprawę wielkiej wagi – oznajmił, wydobywając spod kurtki złoconą strzykawkę. Z końca igły wypłynęła samotna kropla jakiejś cieczy i mężczyzna raźnym krokiem zbliżył się do powalonej Aksy. – Panowie pozwolą... To nie może czekać. Pragnąłbym zostać z tą panią sam na sam.
Potężnie zbudowani bandyci, pod względem postury rażąco przewyższający nowo przybyłego, spojrzeli po sobie w zdumieniu.
– Patrzaj no, Torkeh – powiedział jeden – ten fircyk to jakiś pomyleniec.
– Ani chybi, Dyrdo, ani chybi...
– Co z nim zrobimy? Łamanko?
– Za pozwoleniem – przerwał nieznajomy. – Zależy mi na czasie i na prywatności. Więc gdyby mogli panowie pokonwersować sobie na klatce schodowej, moja wdzięczność nie miałaby granic.
Bandyci szeroko rozwarli półzwierzęce pyski, wpatrując się w dziwacznego gościa i zastanawiając, czy jest on na tyle głupi lub szalony, by bez strachu wchodzić im w paradę, czy może ma w zanadrzu jakąś niezwykłą broń, dzięki której był tak dalece pewny siebie. On sam zaś sprawiał wrażenie osoby zupełnie ślepej na groteskę zaistniałej sytuacji.
I tylko Aksa, spoglądając na zapłakanego, skulonego w rogu pokoju przerażonego chłopca, dysponowała niezłomną pewnością co do własnej przyszłości. Wiedziała, że jej niegdyś piękne, a teraz doszczętnie zgruchotane ciało umiera.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...