"Feniks" - I miejsce w konkursie Mistrz pióra
Dodane: 11-02-2009 22:43 ()
Feniks
Polowanie nigdy się nie kończy.
Zar Bront uważał te słowa za swoje życiowe motto. Polowanie było celem jego życia, sposobem na utrzymanie się przy życiu, a także życiem samym w sobie. W mniemaniu Bronta, postawnego mężczyzny w sile wieku, nic nie symbolizowało życia tak pięknie, wieloznacznie i wyraziście jak Feniks.
Ptak Życia — naturalny cel jego Polowania, ostateczne trofeum, triumf życia nad śmiercią. Koniec Polowania to koniec życia, końcem życia jest zaś śmierć Feniksa. To nierozerwalny łańcuch powiązań.
Zar Bront otworzył oczy, po kolei rozciągnął wszystkie mięśnie rąk, położył wzrok na instrumentach pokładowych swojego statku. Żarzący się na zielono przycisk przykuł jego uwagę. Dotknięcie palcem na chwilę zgasiło blask klawisza.
Kabina eksplodowała feerią barw, pogrążając Bronta w skomplikowanej sferze holograficznych obrazów. Oczy pilota statku z chłodną precyzją przeskakiwały z jednego hologramu na drugi, aż zatrzymały się na trójwymiarowym ekranie komputera taktycznego. Zar zacisnął palce na sterach maszyny i powiedział cicho:
— Naprzód, pełna prędkość.
Feniks nie był li tylko wymysłem ludzkiej wyobraźni. Istniał naprawdę, jak wiele innych mitycznych stworzeń — lecz z nich wszystkich przetrwał jako jedyny. Dlaczego tak się stało? Zar znał setki teorii na ten temat, ale jedna przemawiała do niego w szczególny sposób. Feniks podobno wzleciał w gwiazdy, poznawszy prawdziwą naturę rasy ludzkiej. Jej podłość, małostkowość i ignorancję.
Bront przez moment delektował się mocą przyspieszenia swojego statku. Potem delikatnym ruchem nadgarstka wprowadził go na nowy kurs. Za iluminatorem coraz szybciej i szybciej śmigały masywne sylwety potężnych gwiezdnych frachtowców, gargantuicznych kontenerowców i surowych okrętów sił porządkowych. Powoli przesuwał się ku granicy cienia masywnej planety widocznej u dołu.
Postęp cywilizacyjny ludzkości w końcu dogonił Feniksa. Wspaniały wynalazek dalekosiężnej teleportacji otworzył przed ludźmi całą galaktykę. Gwiazdy przestały być niedostępną kryjówką dla Ognistego Ptaka, jakkolwiek minęło kilka stuleci zanim jego legenda przeistoczyła się w fakt. Fakt, dla którego zdobycia istoty ludzkie były w stanie uczynić wszystko, zapłacić każdą cenę. Także, ironicznie, cenę życia.
Oślepiające promienie światła słonecznego zakłuły Bronta w kąt oka, lecz powłoka iluminatora po chwili automatycznie się przyciemniła. Statek pędził przez pustkę kosmosu z zatrważającą prędkością. Powoli docierał do celu.
Zar Bront pstryknięciem palca odbezpieczył broń.
Ludzie polowali na Feniksa dla pieniędzy, nieśmiertelności lub samej idei. Niekiedy każdy z tych celów wiązał się ze sobą. Intergalaktyczne korporacje marzyły o pochwyceniu Feniksa, by posiąść sekret nieśmiertelności, a co za tym idzie władzę nad największą, paradoksalnie, potęgą życia: śmiercią. Oczywiście niebagatelną rolę odgrywały w tym pieniądze. Feniks był wart pół galaktyki. Niektórzy chcieli zabić Ognistego Ptaka, by tylko dowieść, że jest to możliwe. By zniszczyć ostatnią unikatową istotę, której ludzkość jeszcze nie unicestwiła.
Bronta interesowało tylko Polowanie.
Chmura iskrzących się punkcików zaczęła coraz bardziej odcinać się od upstrzonego gwiazdami kosmosu. Był to zwielokrotniony blask odległego słońca, odbijający się od kadłubów dziesiątek maszyn różnej wielkości i różnego przeznaczenia. Wśród nich był ten jeden jedyny, najbardziej niezwykły, przemierzający przestworza już od setek lat.
Komputer pokładowy w ciągu pół minuty odnalazł w tej gęstwinie pojazdów statek Feniksa, „Odrodzenie”. Bront poświęcił cały majątek swego życia, by zdobyć szczegółowe dane na temat unikatowej konstrukcji antycznego statku, by w tym jednym, niepowtarzalnym momencie jego komputer nie pomylił go z żadnym innym.
Zar wycelował dziób swojego statku w pozycję, którą zajmowało „Odrodzenie”.
Był to pojazd jedyny w swoim rodzaju, elegancka perełka inżynieryjna pierwszego pokolenia konstruktorów, którzy otrzymali do dyspozycji napęd teleportacyjny. Toporne, skrajnie utylitarystyczne kształty maszyn krążących po Układzie Słonecznym w poprzedniej erze, na tych kilka krótkich lat przeszły w łagodne łuki, zaokrąglone kadłuby oraz niepraktyczne, lecz piękne skrzydła, zdobienia i lotki. „Odrodzenie” — długie, opływowe, lekko trójkątne, pomalowane na wyblakłą już czerwień — wyglądało archaicznie, lecz było niewątpliwie dziełem sztuki. Szkoda było patrzeć na jego zagładę.
Ale to musiało się dokonać.
Kiedy Zar Bront znalazł się już w zasięgu celu, zamknął oczy.
— Polowanie wreszcie się kończy — szepnął i nacisnął spust.
Głowica atomowa eksplodowała.
***
Jakiś czas wcześniej.
Natrętny brzęczyk wyrwał Elionę z zamyślenia. Kobieta spojrzała przez świeże jeszcze łzy na antyczny ekran monitorujący okoliczną przestrzeń kosmiczną. W stronę oznaczonego zielonym kolorem „Odrodzenia” z ogromną prędkością zbliżał się żółty punkcik. Wierzchem dłoni otarła policzki i odchrząknęła, by pozbyć się nieprzyjemnej guli zaciskającej jej gardło.
Użyła pokładowego interkomu:
— Chyba mamy intruza w okolicy.
— Jakiego?
— Takiego, który szybko się przybliża — odparła kobieta z nutką sarkazmu, lecz od razu się zreflektowała: — Przepraszam, nie czuję się najlepiej. — Jeszcze raz odchrząknęła. — Wdrożyć standardową procedurę?
— Tak. Nadaj sygnał ewakuacji pozostałym statkom.
Pilotka dotknęła czerwonego klawisza na panelu łączności, nic się jednak nie wydarzyło. Spróbowała ponownie i jeszcze raz. Bez efektu. Poczuła nieprzyjemne mrowienie na karku.
— Panel znowu się zaciął, nie mogę przesłać sygna... — Reszta wypowiedzi utknęła jej w ustach. Kiedy znowu przemówiła, wówczas zrobiła to rozgorączkowanym głosem: — Intruz odbezpieczył broń!
— Spokojnie.
— Ty możesz być spokojny, ale ja nigdy nie będę! — wybuchnęła nagle, nie mogąc powstrzymać emocji. — Nie jestem pilotką wojskową, nie umiem... nie umiem... — Migający na ekranie punkcik ogarnął ją przemożną paniką. — Wykonuję skok!
— A sygnał?
Kobieta zawahała się, ale w tym momencie cała kabina rozwyła się buczeniem alarmu zbliżeniowego. Pilotka odruchowo pociągnęła za dźwignię i nim zdała sobie sprawę z tego, co właśnie uczyniła, było już za późno.
Teleportacja dokonała się natychmiastowo. W jednej chwili byli pośród obcych statków, w drugiej zaś na samej granicy wspaniałej, szmaragdowo-purpurowej mgławicy gwiezdnej. Obraz w iluminatorze na krótki moment oderwał ją od rzeczywistości, olśnił i przytłoczył swym majestatem.
Potem przyszło opamiętanie. I powróciły wszystkie koszmary, które jej się śniły przez ostatnich kilka nocy. Ukryła twarz w dłoniach. Choć próbowała z całych sił, nie potrafiła powstrzymać kolejnych łez.
Ze złością uderzyła w wyłącznik interkomu.
— Gdyby nie ty... — załkała, wyciągnęła chusteczkę i przez dłuższą chwilę bezskutecznie starała się oczyścić nos. W końcu dała sobie spokój, czując, że tylko pogarsza sytuację. Tak jak pogorszyłoby ją dokończenie zdania.
Boże, pomyślała, jaką ja jestem bezduszną osobą. Miała świadomość, że ci ludzie najpewniej zginęli, gdy nastąpił atak tajemniczego intruza. Tak było zawsze. Łowcy nagród nie zważali na inne istoty. Gdy „Odrodzenie” znikało z ich celowników, dostawali krwiożerczego szału. Zabijali kogo popadnie.
Ci wszyscy biedacy, z którymi jeszcze niedawno karmiła się tą samą złudną nadzieją, zginęli — a ona mogła rozmyślać tylko o swoim nieszczęściu. Nieszczęściu, które wcale nim nie było. Nieszczęściu, na które sama się dobrowolnie zgodziła.
— Pani Eliona?
Zaskoczona kobieta wzdrygnęła się i gwałtownie obejrzała za siebie. W grodziach do kabiny stała szczupła, wysoka dziewczyna w błękitnym uniformie typowym dla bizneswoman. Na jej urodziwej twarzy również odmalowało się zaskoczenie. Zauważyła łzy i zaczerwienione oczy pilotki.
— Widzę, że przychodzę w złym momencie...
Dziewczyna zaczęła się pospiesznie cofać, lecz Eliona powstrzymała ją gestem i przykleiła na wargi sztuczny uśmiech. Kolejna cudownie uzdrowiona osóbka, pomyślała z pewną dozą ironii pilotka.
— Nie nie, wcale nie jest zły. — Szybko się pozbierała. — O co chodzi?
— Jestem Vera — rzekła uprzejmie, podchodząc bliżej. Miała urzekające błękitne oczy, lecz dobre wrażenie zaprzepaszczał bijący z nich chłód. — Możemy przejść sobie od razu po imieniu? Tak jest wygodniej. Ile trwa zabieg? A może nie powinnam pytać?
Eliona ściągnęła brwi.
— Myślałam, że już go pa... znaczy, wzięłaś.
— Ja? — Vera pokręciła głową. — Mój narzeczony. Właśnie jest u niego. Po tym wszystkim...
— Znasz cenę? — wtrąciła nagle pilotka, spoglądając prosto w oczy dziewczyny. — Wiesz, co zażąda w zamian?
Vera zmrużyła jedną powiekę.
— Dziwnie to mówisz. — Lekko pokiwała głową. — Wiem, czego zażąda. Ciebie też wyleczył, prawda?
Eliona wbiła spojrzenie w podłogę.
— Prawda. — Minęło kilka sekund nim znalazła w sobie siłę, by odpowiedzieć na pierwsze pytanie: — Wszystko zależy od tego, o jakiej chorobie mówimy i...
— Ciężkie uzależnienie.
— Uzależnienie? — Uniosła brwi. — Nieważne, to i tak nie moja sprawa. No więc myślę, że najwyżej pół godziny. To nie coś w rodzaju zagrożenia natychmiastową śmiercią, bo wtedy byłoby dłużej i...
Przerwała, dostrzegłszy wyraźnie tężejącą twarz swojej rozmówczyni.
— Od kiedy tu jesteście?
— Od ponad trzech godzin — odparła cicho Vera i spytała niepewnie: — Czy to źle?
— Nie mam pojęcia. Rzadko was widuję... Was, to znaczy uzdrawianych.
— Nie lubisz patrzeć na ich radość. Czemu?
Pytanie nie tyle zaskoczyło, co zdenerwowało Elionę. A co ją to wszystko obchodzi? W ogóle, to czuła narastającą irytację. Nieznajoma dziewczyna najpierw bezceremonialnie wchodzi do jej ‘sanktuarium’, a potem jeszcze z butami w jej życie, jakby się znały od kołyski. Miała ochotę jej to wygarnąć ostrymi słowami, ale skończyła tylko na rzuceniu ostrzegawczego spojrzenia i słowach:
— Po prostu nie lubię.
— W porządku, nie chciałam...
Uwagę obu kobiet przykuł metaliczny dźwięk ciężkich kroków stukających o pokład statku. Zza grodzi wychynął młody mężczyzna przypominający upiora. Nim wpadł w ramiona Very, Eliona z grozą odnotowała, że ma straszliwie bladą skórę, przekrwione oczy, a półdługie włosy są utrzymane w całkowitym nieładzie. Wrażenia nie poprawiał pognieciony garnitur, wiszący na nim jak na niedopasowanym wieszaku.
— Co się stało? — szepnęła Vera zatroskanym głosem. — Adnenn, co się stało?
Mężczyzna puścił ją i opadł ciężko na pusty fotel przeznaczony w dawnych latach dla łącznościowca.
— Feniks... — Spojrzał bezsilnie na swoją narzeczoną, która przy nim kucnęła. — Feniks zawiódł, Ve. Nic nie mógł zrobić, zupełnie nic.
— Nic? Ale... ale... — Dziewczyna najwyraźniej miała trudności z przyjęciem tej informacji. Eliona poczuła ukłucie litości dla niej, po czym przewróciła oczami. Właśnie dlatego nie lubiła patrzeć na odratowanych. Ponownie przeżywała wszystkie emocje, jakich sama doświadczyła. Zarówno te dobre, jak i te złe. — Musi być coś, co możemy zrobić. Na pewno... na pewno to nasza wina. Feniks jeszcze nigdy nie zawiódł. Nigdy...
— Ve, posłuchaj. — Schwycił ją za ramiona. Chociaż nadal miał ten sam, straszny wyraz twarzy pogodzonego ze swoim losem człowieka, w jego oczach widać było zrozumienie. — Każdy ma swoją granicę możliwości, nawet Feniks, nawet on nie może... nie może wszystkiego.
Eliona niespodziewanie odniosła wrażenie, że nie powinna się przysłuchiwać tej rozmowie. Ale mimo tego nie była w stanie się poruszyć.
— On może wszystko — rzekła twardym tonem Vera. Wzięła Adnenna za rękę i ty samym zmusiła go, by wstał razem z nią. — Pójdziemy do niego razem i spróbujesz ponownie.
— Ve...
— Przepraszam. — Pilotka postanowiła w końcu zainterweniować, choć to, co chciała powiedzieć, było niesamowicie bezduszne, urzędniczo bezduszne. — To się jeszcze nie zdarzyło, ale... reguły nadal obowiązują. On musi odpocząć i nie wolno mu przerywać...
— Tu chodzi o jego życie! — wyrzuciła z siebie po pierwszym szoku Vera, wskazując na Adnenna. — To go wykańcza, jeszcze jeden dzień, a może dojść do najgorszego!
— W takim razie nie powinien był szprycować się prochami w pierwszym miejscu — odwarknęła Eliona, tracąc znowu nad sobą panowanie. — Marnujecie jego czas i mój czas. Kiedy ja tu przychodziłam... Nie, kiedy mnie tu wleczono, bo nie miałam nawet siły podnieść powieki, byłam chodzącym trupem! A wy? — prychnęła. — Żyjecie, chodzicie, mówicie i oddychacie w najlepsze.
Vera przez chwilę stała bez ruchu, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w pilotkę. Widząc ją w tym momencie, Eliona mimo woli poczuła wyrzuty sumienia i już otwierała usta, by przeprosić za swój wybuch, ale — znowu — mleko już się rozlało.
— To nie był wybór Adnenna — szepnęła Vera, i podtrzymując narzeczonego, wyszła z nim z kabiny.
Eliona postawiła krok do przodu, ale zatrzymała się w tym miejscu. Uderzyła otwartą ręką w ścianę kabiny, odwróciła się i z powrotem zasiadła na fotelu.
Po chwili dwie strużki łez podążyły śladem swoich poprzedniczek.
***
Adnenn czuł w głowie otępiający ból, ale ze wszystkich rzeczy, które w tej chwili mu doskwierały, ta była na swój sposób miłą odmianą. Gdy się na niej koncentrował, na krótki czas zapominał o potwornym ssaniu w żołądku, suchości w ustach, gardle i przełyku, dojmującym bólu mięśni — i przede wszystkim narkotycznym głodzie, którego nie dało się nigdy zaspokoić.
Teraz, kiedy mógł myśleć tylko o upadku swojej nadziei, miłą odmianą była także zwykła rozmowa.
— Kim ona jest?
— Co? — Vera zdawała się być nadal gdzieś w innym świecie. — Pilotka? Kimś, kto niebywale cierpi i nie jest tu z własnej woli.
— Ciekawe, bo tutaj pierwsze sprawia, że drugie nie zachodzi — stwierdził melancholijnie mężczyzna.
Stali już przed wejściem do komory Feniksa. Dziewczyna położyła wolną dłoń na panelu kontrolnym obok grodzi, lecz w odpowiedzi przywitało ją buczenie i czerwone światło. Kolejne próby przyniosły identyczny efekt. Drzwi były zamknięte na głucho.
— Musimy z tobą porozmawiać — rzekła donośnym tonem Vera, spoglądając, trochę zabobonnie, w metalowy sufit. — Proszę.
— Te istoty zginęły za mnie.
Adnenn poczuł przez zaciśniętą wokół jego pasa rękę Very, że dziewczyna wzdrygnęła się. Głos docierał zewsząd, a zarazem znikąd. Nie miał swojego źródła, co przyprawiało jego samego o zwielokrotnienie sensacji wyczuwanych w brzuchu. Nie rozumiał jednak znaczenia słów Feniksa.
— Jakie istoty? — zapytał.
— Takie jak wy, pełne nadziei, a teraz pozbawione jej na zawsze.
Adnennowi w umyśle włączyła się malutka żaróweczka.
— Chodzi o te statki, które otaczały „Odrodzenie”? Co się z nimi stało?
— Unicestwione.
Mężczyzna nagle poczuł się jeszcze gorzej, niby jakiś podły pasożyt. Wrażenie to w okamgnieniu uleciało, ale zostawiło po sobie ślad w postaci gęsiej skórki. Bądź co bądź, Vera mogła być jedną z ofiar.
— Przez kogo?
— Tych, którzy cenią w życiu tylko wartość śmierci. Tych, którzy...
— Czy to nie może poczekać? — wtrąciła się Vera zdenerwowanym tonem. — Oni nie żyją, nie odwrócimy tego, nie każdy potrafi odradzać się z popiołów. I nie każdy potrafi leczyć łzami każdą chorobę, każdą zarazę, jaka w ciągu tysiącleci dotknęła galaktykę. Każdą, z wyjątkiem tej jednej. — Głos jej się załamał tak, że Adnenn musiał zacisnąć mocniej dłoń na jej ramieniu. — Prosimy... Jesteś naszą jedyną nadzieją.
Odpowiedź przyszła po długiej i nieprzyjemnej ciszy:
— Obawiam się, że nadzieja to była płonna.
— Nie! — Mięśnie na twarzy Very zadrgały w gniewnej desperacji. — Nie, poświęć więcej czasu na zbadanie go, skoncentruj się bardziej na jego chorobie, a na pewno... na pewno znajdziesz sposób. Zrobimy wszystko, co sobie zażyczysz!
— To nie jest kwestia ceny.
— A kwestia czego? — spytała Vera ze łzami w oczach. — Chcę to zrozumieć.
— To kwestia niemożności wykonania zadania.
— Ale...
— Ve. — Adnenn wolną ręką zwrócił twarz narzeczonej w swoją stronę. — Wystarczy. Widać taki jest już mój los, że...
— Żaden los nie jest nigdy z góry ustalony.
Tych słów nie wypowiedziała bynajmniej Vera. Przyszły z ust Eliony, która stała za nimi z niewyraźną miną, pełna rezerwy i wahania. Ta niewysoka kobieta, jak dopiero teraz z zaciekawieniem zauważył, miała opuchnięte oczy i rozbiegany wzrok.
— Dlaczego nie możesz wykonać zadania? — spytała Feniksa.
— Ponieważ nie potrafię wyeliminować przyczyny choroby.
— Możesz to sprecyzować?
— Moje łzy albo nie docierają do źródła choroby albo choroba ich unika.
— Czy to możliwe? — zdziwiła się pilotka.
— Dlaczego o tym nie pomyślałam? — powiedziała nagle do siebie Vera, łapiąc się za głowę. — Dlaczego o tym nie pomyślałam? Jak mogłam myśleć, że to głupi przypadek?
— Ve, o czym ty mówisz?
— To jest możliwe — odparła z mocą, z roztańczonym wzrokiem, ignorując pytanie narzeczonego. — Jeśli odpowiednio zaprogramuje się chorobę lub wirusa! Wtedy wszystko jest możliwe. A już szczególnie, gdy ktoś dokładnie wie, co konkretnie ma być unikane.
Uśmiechnęła się szeroko, objęła Adnenna i powiedziała entuzjastycznie:
— Już wiem, co trzeba zrobić, Ad, już wszystko wiem!
Zamrugał oczami. Trudno mu było uwierzyć w tak niezwykłą przemianę ukochanej, dlatego przyjął niespodziewaną wiadomość z mocnym zwątpieniem. Naprawdę chciał poczuć ten żar, który ona odczuła, ale na tym etapie już nie był w stanie.
Ból w brzuchu nasilił się. Coś niedobrego zaczynało się z nim dziać. Nabrał wymuszonej ochoty na zwymiotowanie, a żeby się jej przeciwstawić, zgiął się wpół. Czy to może ona spowodowała, że zgiął się wpół? Kręciło mu się w głowie. Nic już nie wiedział.
— Cieszę...
— Ad! — krzyknęła Vera. Potem zapadła ciemność.
***
— ...narkotyk?
— Nikt nie wie, ale gdybym mu go nie podała, zmarłby na atak serca albo z powodu niewydolności organów.
— To... takie...
— Straszne? Strasznie zabrzmi to, co ci powiem, ale... przyzwyczaiłam się.
Adnenn nie miał pojęcia gdzie jest i czemu ktoś zgasił światło w tym pomieszczeniu, lecz z jakiegoś powodu słyszał klarownie te dwa głosy. Po paru chwilach wytężonej pracy jego umysł doszedł do wniosku, że dwie kobiety, Eliona i Vera, rozmawiają o nim, a on leży obok, półprzytomny, nadal pod wpływem odurzającego narkotyku. Poczuł się mile połechtany, że dwie tak ładne dziewczyny tak się nim interesują.
Ale na haju, przypomniał sobie, człowiek myśli, że jest bogiem. Zwłaszcza, że może wszystko słyszeć. Jak zawsze. Dlatego skupił się na dwóch głosach, patrząc na tą konwersację oczami „podkręconej” wyobraźni. On to żartobliwie nazywał punktem widzenia ślepego ducha, co niezmiennie irytowało Verę.
— Przepraszam za tamto, w kabinie z...
— Jak mogłaś wiedzieć, prawda? Pozwól, że cię o coś zapytam. Jak długo tu jesteś?
— Za długo — odparła gorzko Eliona. — Siedem miesięcy.
— To by wyjaśniało, skąd wiesz, jakie pytania należy mu zadać.
Pilotka mruknęła coś niewyraźnego — czy może prychnęła? To był dziwny odgłos.
— Teraz ja o coś zapytam. Czym jest to, o czym już „wszystko wiesz”?
— Nie spodoba ci się, co powiem.
— Próbuj, zobaczymy.
Adnenn jeszcze bardziej wysilił zmysł słuchu.
— Zajmuję się zarządzaniem finansami pewnego syndykatu. Jestem obrzydliwie bogata, stąd też nie płakałam za swoim statkiem, kiedy skoczyliśmy w tą całą mgławicę. Teraz dopiero przejrzałam na oczy, co się naprawdę stało w ciągu ostatnich kilku tygodni. Mój syndykat, MediCor, to firma farmaceutyczna. Jedna z tysięcy, które wydaje krocie na łowców nagród poszukujących Feniksa. Szczerze mówiąc nie obchodziła mnie ta sprawa... do czasu, aż stało się jasne, że Ognisty Ptak jest jedyną nadzieją Adnenna, oczywiście.
— Chyba nie do końca rozumiem...
— To oni otruli go narkotykiem. Co więcej, stworzyli i zaprojektowali ten narkotyk.
Adnenn, gdyby mógł, zachłysnął by się z wrażenia. I nagle, jak jego narzeczona, doznał olśnienia.
— Wykorzystali to, że moja determinacja należy do najsilniejszych w galaktyce i nie spocznę, dopóki nie zdobędę tego, co zapragnę — kontynuowała Vera. — Wykorzystali, żeby dotrzeć do Feniksa, Nie wiem jak i kiedy, nie jestem badaczką ani naukowcem, ale czuję to całą sobą. Oni gdzieś są w pobliżu i tylko czekają na dogodny moment, by złapać ten statek w sidła. Być może potrzebują czasu, by nas zlokalizować. A co da więcej czasu, jak nie genetyczny cud nauki, superwirus zdolny uciec każdemu lekarstwu? — Prychnęła. — To genialny plan.
— Ale...?
— Ale my ich przechytrzymy. Zdobędziemy kwantowy skaner medyczny, nawiasem mówiąc kolejny cud nauki. Jest jednak pewien problem z tym urządzeniem. To jest ta część, która ci się nie spodoba.
— Jeszcze raz: zobaczymy. Jaki to problem?
— W tej chwili jedyny możliwy do wykradzenia egzemplarz znajduje się na stacji MedCoru w Gardzieli Uronthy, do którego musimy polecieć. Natychmiast.
Reakcja pilotki była tak gwałtowna, że na dłuższy moment Adnenn stracił słuch. Będąc na haju, zmysły miało się wyostrzone tak bardzo, że nadmiar hałasu był dla uszu niczym bomba atomowa.
***
— Wybacz, ale najwyraźniej coś ci się pomyliło... Vera, tak? W porządku, przeprosiłam cię, pomogłam ci dojść do tego twojego błyskotliwego wniosku, ale to... to, o co mnie teraz prosisz... to już jest przesada. Nie, to jest coś, jak proszenie mnie o popełnienie samobójstwa.
Słuch powoli wracał pod kontrolę Adnenna. Mimo to, dźwięczne kroki zdenerwowanej pilotki krążącej po pomieszczeniu raz za razem dźgały go boleśnie w uszy.
— Nie bardzo rozumiem — odrzekła Vera wolnym i zmieszanym głosem. — Gardziel Uronthy ma złą sławę, ale zawsze myślałam, że stają za tym tylko podkoloryzowane opowieści paru pilotów...
— Taki jest właśnie problem z wami, nie traktujecie nas poważnie — stwierdziła z wyrzutem Eliona, zatrzymując się. — To nie są jakieś tanie bujdy dla laików, żeby tamtędy przelecieć, trzeba mieć przewodnika, lata doświadczeń za sterami różnych maszyn i przede wszystkim statek, który wytrzyma kolejne fale mikrometeorytów, zabójczego promieniowania, burz elektromagnetycznych i dziesiątek innych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. Musisz zrozumieć, ja nie umiałabym dotrzeć tą kupą złomu do celu.
— A czy nie można...
— Nie można — uprzedziła pytanie Eliona. — Teleportacja nie działa w rejonie zakłóceń elektromagnetycznych. Gdybyśmy skoczyli, to na miejsce wpadlibyśmy, nie wiem, w kawałkach, albo z rękami na miejscu nóg.
— Musi być coś, co... Ad? Adnenn?!
Usłyszał szuranie nóg, poczuł nieznośny ból w piersi — i kolejny raz odpłynął, tym razem na dobre.
***
Vera Glastonovia nigdy nie płakała. Pewnie słowo „nigdy” jest trochę na wyrost, niemniej nie pamiętała, aby kiedykolwiek, czy to będąc dzieckiem, nastolatką, czy dorosłym, z jej oczu uleciały łzy. Ojciec zmarł — stała niewzruszona. Matka zmarła — była niczym kamienna figura. Między innymi dlatego w oczach innych uchodziła za chłodną i wyrachowaną, chociaż każdy znający ją bliżej, powiedziałby o niej coś zgoła odwrotnego.
Teraz jednak, gdy siedziała na pryczy przy cierpiącym katusze narzeczonym, zapragnęła być przynajmniej na chwilę jak Eliona, zdolna do płaczu i rozbeczenia się niby kilkuletnie dziecko. Lecz ciągle coś ją wiązało, nie dawało wyjść z dawno narzuconej roli.
Dziewczyna czekała na wynik rozmowy między Feniksem, a pilotką jego antycznego statku. Kiedy Adnenn dostał kolejnej zapaści i należało go uśpić, Eliona zniknęła za grodziami komnaty właściciela „Odrodzenia”. Nie wracała już od dobrych kilkunastu minut.
Vera nie wiedziała, czy to zły, czy też może dobry znak.
Pilotka w końcu pojawiła się w drzwiach mesy, z miną znamionującą negatywne emocje.
— Wygrałaś. Lecimy do Gardzieli — powiedziała zachrypniętym głosem, po czym odwróciła się, by odejść.
— Tu wcale nie chodziło o żadne zwycięstwo, Eliono. Ja... — Poczuła, jak jakaś siła chwyta ją za gardło. — Ja go kocham.
— Wiem — szepnęła kobieta i wyszła z mesy.
***
Eliona zrobiła pytającą minę, gdy Vera położyła dłoń na jej ręce i tym samym powstrzymała ją od pociągnięcia manetki napędu teleportacyjnego.
— Chciałam tylko powiedzieć, że... doceniam to, co robisz — powiedziała Glastonovia, uśmiechając się lekko. — Szkoda, że nie poznaliśmy się w lepszych okolicznościach. Szkoda, że nie znam cię lepiej. Ale wierzę w ciebie.
— Gdyby to ode mnie zależało, nie leciałabym tam — burknęła Eliona, lecz nie strąciła dłoni dziewczyny, pozwoliła, by sama ją zdjęła. — Miło, że chcesz mi dodać otuchy, ale, wybacz, nie ufam ci, ani nie wierzę w twoją szczerość. Każdy umie rzucić gładkie słówko. Nie każdy umie się właściwie zachować, kiedy przychodzi na to moment.
Eliona zgasiła cały zapał Very. Dziewczyna poczuła się głupio, że w ogóle zagadała do pilotki. Ale długo tego nie roztrząsała. Statek wykonał skok.
W niecałą sekundę obraz w iluminatorze przeszedł iście magiczną przemianę. Teraz była to nieziemska mozaika oślepiających pulsarów, różnobarwnych mgławic, gigantycznych pasów asteroid i poczerniałych szczątków wymarłych planet. Vera głośno połknęła ślinę. Doznała wrażenia porażającego zimna, które przemieściło się prędko wzdłuż całego jej ciała.
— Czy teraz rozumiesz, o co poprosiłaś? — spytała pilotka z nutką złości. Vera widziała, że miała rację. Ale co z tego, skoro w tym przerażającym labiryncie być może kryło się jedyne ocalenie dla jej ukochanego? Była osobą egoistyczną do bólu, bezduszną do cna. Ryzykowała swoje życie, życie nieznanej osoby i życie ukochanego, by zaspokoić swoją zachciankę. W tym nie było żadnego altruizmu. Ani krzty.
Pilotka przerzuciła całą moc generatora na silniki. „Odrodzenie” gładko osiągnęło maksymalą prędkość, powoli zbliżając się do Gardzieli Uronthy — czymkolwiek ona rzeczywiście była, gdyż Vera nie miała zielonego pojęcia, o czym tak naprawdę mowa. Znała ją tylko z nazwy.
Nagle zelektryzował ją piszczący dźwięk alarmu. Na pulpicie zapaliła się błękitna lampka.
— Co się... — zaczęła Vera, czując nieprzyjemny ucisk w piersi.
— Wdepnęliśmy w bagno — przerwała jej obcesowo Eliona i pokazała palcem na jeden z ekranów. Był to, zdawało się, jakiegoś rodzaju radar. Zakładając, że środkiem było „Odrodzenie”, wynikało zeń, że statek niespodziewanie znalazł się w gromadzie kilkunastu innych maszyn. — Mogę się założyć, że to twoi przyjaciele. — My... Boże.
Vera zerknęła z niepokojem na twarz Eliony. Ta była powleczona bladą maską przerażenia.
Kobieta drżącą ręką dotknęła błękitnej lampki. Kabinę wypełnił męski głos, z trudem ukrywający podekscytowanie pod płaszczem szorstkości:
— „Odrodzenie”, tu okręt flagowy Oddziałów Ochrony Syndykatu MediCor, „Ilustrium”. Zostaliście otoczeni. Mamy rozkaz przejęcia waszego statku za wszelką cenę. Jeśli odmówicie... — Głos na moment urwał. — To bez znaczenia. Wiecie, czego chcemy. Zbyt długo was ścigaliśmy, żebyście teraz wymknęli się z naszych rąk.
W Elionie raptem obudziło się coś niedobrego. Jej oczy zalśniły jakimś nowym blaskiem, gdy przełączyła na mikrofon i ze wściekłością w swym tonie, warknęła:
— Idźcie wszyscy w cholerę!
Pilotka z taką siłą uderzyła w wyłącznik konsoli łączności, że Vera aż podskoczyła w siedzeniu. Ogarnął ją lęk, jakiego jeszcze życiu nie doświadczyła. Z drugiej jednak strony nie czuła beznadziei, z którą pierwotnie przywitała pojawienie się jej byłych kolegów.
Ze zdumieniem uzmysłowiła sobie, że naprawdę wierzy w Elionę.
Zacisnęła zęby i przygotowała się na najgorsze.
***
Wszystko przebiegało zgodnie z planem — do tego momentu.
Dowódca flotylli ekspedycyjnej, Galen Reek, nie potrafił utrzymać głosu w ryzach, gdy wygłaszał swoje krótkie przemówienie. Ba, wygłaszając je, zapomniał o tradycyjnych konwenansach. Na co komu dyplomacja, gdy osiąga się cel życia? To był największy triumf Reeka, sukces w skali galaktycznej, za który po wsze czasy trafi do annałów historii.
Galen Reek, człowiek, który pochwycił Ognistego Ptaka.
Tak miało być, ale rzeczywistość miała to do siebie, że była pokrętna i w ułamku sekundy potrafiła wywrócić wszystko do góry nogami.
„Odrodzenie” spoczywało spokojnie na dziesięciu krzyżach celowniczych ponad dwudziestu wyrzutni zdalnych rakiet obezwładniających. Statek rodem z epoki pierwszych odkrywców galaktyki, nie miał prawa uniknąć trafienia.
Kiedy jego dysze rozbłysły błękitnym blaskiem, Galen przyciągnął na wargi półuśmieszek pogardy.
— Alfa, Beta: ognia — rozkazał, sądząc że cztery rakiety wystarczą do zwieńczenia dzieła.
Ogień pojawił się, ale nie jako przenośnia. Kadłub „Odrodzenia” gwałtownie zapalił się purpurową pożogą, która momentalnie nabrała blasku, siły i wielkości. A potem, gdy Reek w zdumieniu patrzył na niezwykły spektakl i cztery pociski lecące w stronę maszyny, doszło do eksplozji.
Płomienie oderwały się od „Odrodzenia” i z ogromną mocą poszybowały we wszystkie strony. Rakiety wybuchły w połowie drogi, nikomu nie czyniąc krzywdy.
— Tarcze w górę! — wrzasnął Galen, rzucając się do najbliższej poręczy, by w ostatniej chwili się jej złapać.
Przez kilkadziesiąt następnych sekund słyszał tylko jęki, krzyki, huk, zgrzyt oraz nieznośne, wwiercające się w czaszkę wycie dziesiątków alarmów. Nie widział niczego, gdyż jego oczy były zalane krwią. Nie czuł również niczego, bo jego kręgosłup złamał się niby zapałka.
Potem do unieruchomionych zmysłów doszedł też słuch. W próżni, która objęła mostek „Ilustrium”, nie rozchodziły się żadne dźwięki.
***
Vera oniemiała. Nie było słów, którymi mogłaby określić, jak się teraz czuła. Była to emocjonalna mieszanka przerażenia, fascynacji i niepokoju. Do tego należało dodać fakt, że kurczowo wpijała paznokcie w poręcze fotela i na długi czas wstrzymała oddech.
Eliona prędzej wyswobodziła się z odrętwiającej uprzęży całkowitego zaskoczenia. W porę, by o kilka metrów minąć rozpadający się na kawałki statek MediCoru, wywinąć beczkę i tym samym wyrwać się z okrążenia.
Tak jakby ktokolwiek jeszcze pozostał przy życiu, pomyślała Vera.
Gwałtownie zamrugała oczami. Oni wszyscy zginęli. Ot tak, w mgnieniu oka. Ale co tu się w ogóle wydarzyło? Interwencja Feniksa, oczywiście. To jedno było pewne. Zadrżała, próbując sobie wyobrazić pełen potencjał potęgi Ognisty Ptak.
— To się jeszcze nigdy nie wydarzyło — oznajmiła pilotka wystraszonym tonem. Jej twarz była cała mokra od potu, ale widać było na niej koncentrację. — Nigdy.
Vera kiwnęła głową.
Kabina nieoczekiwanie rozjęczała się natarczywym brzęczeniem.
— Och nie — mruknęła Eliona.
— Co...? — wykrztusiła z wysiłkiem Vera i po chwili sama to zauważyła. — Myślałam, że wszystkie statki...
— Najwyraźniej nie.
Na ekranie taktycznym nadal paliły się trzy czerwone kropki. I każda postanowiła rzucić się w pościg za „Odrodzeniem”.
Vera przypomniała sobie, że jej fotel ma pasy. Z nerwów zapinała je całą minutę. Potem zaczął się prawdziwy koszmar. Eliona wprowadziła antyczny pojazd w Gardziel Uronthy, w głąb majestatycznej, lecz śmiertelnej pułapki. Zaczęła szczerze żałować, że wysnuła pomysł tej błędnej wyprawy.
Pędzącym z procentem prędkości światła „Odrodzeniem” szarpało, rzucało i poniewierało, jak gdyby było zabawką w rękach bawiącego się dziecka. Każdy wstrząs wprawiał dziewczynę w coraz większe odrętwienie. Skończyło się na tym, że patrzyła prosto przed siebie, z obawy, że może zobaczyć coś, co raz na zawsze zniszczy jej psychikę.
Nie wiedziała, ile to trwało — ale zakładała, że długo, może nawet godzinę. Co jakiś czas zerkała na monitor. Dwa krążowniki MediCoru zniknęły, pochłonięte przez bezlitosną Gardziel. Został trzeci, zbliżający się systematycznie, ale tracący czas na ostrożnych manewrach wokół szczególnie niebezpiecznych punktów.
Rozbrzmiał nowy alarm.
— Impuls elektromagnetyczny! — krzyknęła Eliona i z całej siły przyciągnęła do siebie stery. „Odrodzenie” gwałtownie wykonało świecę. Żołądek Very zwinął się w supeł. Poczuła w ustach nieprzyjemny smak zapowiadający niebezpieczną bliskość wymiocin. Świat przed jej oczami wirował jak szalony, aż nadeszło uderzenie.
Pulpit eksplodował setkami iskier, dwa poprzeczne pasy wżyły się w jej pierś, brutalnie wyrywając z niej całe powietrze. Świdrowanie w uszach i nagła eksplozja bólu w lewym przedramieniu wycisnęły z jej oczu to, czego nigdy nie umiała sama sprowokować — łzy. Płakała, bo zmusił ją do tego organizm. I tylko dlatego.
Jakie to żałosne, pomyślała.
To jeszcze nie był koniec nieszczęść. Elektryczne spięcie wyłączyło połowę świateł w kabinie, a pilotka walczyła ze sterami, starając się wyprowadzić statek z niekontrolowanej śruby. W tym momencie oczy Very rozwarły się z przerażenia.
— To! — wrzasnęła nieskładnie, wskazując na rosnący w iluminatorze czarny obiekt.
„Odrodzenie” w ostatniej chwili wykonało wiraż.
— Trz...
Od ciosu, zgrzytu metalu i niewyobrażalnego rumoru pociemniało jej w oczach. Supernowa bólu jeszcze raz spadła na jej ramię, poczuła dwa ostre szarpnięcia na policzku, usłyszała głośny trzask — i pasy całkowicie puściły. Momentalnie uniosła się w powietrze. Obróciła się, huknęła plecami w sufit i wrzasnęła, oczekując śmiertelnego lądowania. Nadal jednak pozostawała przyklejona do stropu kokpitu, patrząc ze zdumieniem na dziesiątki przedmiotów, połamane kawałki fotela i szczątki panelu kontrolnego śmigające po całym pomieszczeniu.
Siła ciążenia wirującego statku trzymała ją na miejscu. Generator sztucznej grawitacji musiał paść.
Eliona nadal tkwiła w swoim fotelu, ale jej głowa bezwładnie bujała się w kierunku, w którym akurat nieznane siły ciągnęły „Odrodzenie”. Vera z przerażeniem zdała sobie sprawę z tego, że w piersi pilotki tkwi duży fragment rozłupanego pulpitu i bez ustanku smuży z niej krew.
Dziewczyna zaprzęgła do działania resztki swoich wątłych sił. Nie zważając na ból, przeróżne fruwające rzeczy rozdzierające jej ubranie i skórę, wreszcie ból strzaskanej ręki, zaczęła przesuwać się z sufitu na ścianę, a stamtąd na podłogę, aż do fotela kobiety. Miała do dyspozycji tylko jedną rękę, lecz to musiało jej wystarczyć. Zacisnęła zęby, wspięła się na wysokość zakrwawionej twarzy Eliony.
Jej ręka, nienaturalnie wykrzywiona, nadal ściskała stery. To dlatego statek nadal utrzymywał swój wariacki kurs. Vera stęknęła głośno, ale w końcu udało jej się zdjąć rękę kobiety z drążków, a potem, bazując na swym nikłym doświadczeniu, skorygować lot na tyle, by siła odśrodkowa nie wbiła jej ciała z powrotem w sufit.
Poraniła sobie wnętrze wolnej dłoni, próbując wyrwać fragment pulpitu, ale nie rezygnowała. Nie teraz. Jak tylko jej się udało, z otwartej rany uleciały w nieważkość wielkie, czerwone krople krwi. Korzystając z kawałka pogiętego metalu odcięła Elionę z pasów. Jej ciało natychmiast zaczęło dryfować ku górze, ale w porę je przechwyciła.
Teraz musiała ją jeszcze wyprowadzić z kabiny.
Tak niewiele, tak niewiele.
Starając się jednocześnie tamować krew rannej i samej nie zemdleć z bólu promieniującego ze złamanego ramienia, podźwignęła Elionę za sobą, zapierając się mocno stopami o podłogę. Krok za krokiem, w ostateczności dotarła do grodzi. Walnęła kolanem w przycisk i droga stanęła przed nią otworem.
Syk uciekającego powietrza był ostatnim odgłosem, który usłyszała, nim cała zawartość kokpitu uderzyła ją w plecy i tył głowy.
***
Minęły dekady odkąd Feniks ostatni raz opuścił swoje gniazdo. Setki lat odkąd użył swoich mocy, aby zaszkodzić jakiejkolwiek istocie żywej. Tysiąclecia odkąd w takiej sile odczuł w głębi siebie żar nienawiści. I nie chodziło tu tylko o prymitywną nienawiść prześladowców, czy rozpaczliwą, bolesną nienawiść pilotki „Odrodzenia”. Ta jedna była jego nienawiścią, paląca żywym ogniem, którego był przecież władcą. Wyzwolenie jej było zbrodnią.
Feniks rozwinął złociste skrzydła na pełną szerokość, rozprostował zwieńczone szponami nogi.
Zawiódł samego siebie. Nie zasługiwał już na swoje życie — ale przede wszystkim musiał odkupić swoje winy. Podarować komuś nowe życie. Swoje życie? Być może.
Ignorował nieważkość, wyciekające ze statku powietrze, brzęczące na okrągło alarmy.
Grodzie jego kabiny rozwarły się. Feniks podleciał pod szczelinę w suficie, przyłożył do niej skrzydło. Oślepiający blask ogarnął stalowe płyty, które po chwili rozciągnęły się pod wpływem gorąca i zaszły na siebie, likwidując uszkodzenie. W podobny sposób przestały istnieć pozostałe wysysające powietrze dziury. „Odrodzenie” potężnie ucierpiało, lecz Feniks już nie martwił się o swój piękny statek.
Dwie kobiety obijały się bezwładnie o ścianę, tuż obok siebie. Umierały. Obie były odważne, obie cierpiały i obie miały wspaniałe dusze — chociaż nie zdawały sobie z tego sprawy. Byłyby cudownymi istotami, gdyby nie zgubny wspływ ludzkiej cywilizacji. Niewiele było takich istot.
Ale na razie nie mógł im pomóc.
Wkroczył do kokpitu, bystrymi, czarnymi oczami ocenił zniszczenia. Dotknął tylko dwóch przycisków. Generator ciążenia powrócił do życia. Wszystkie przedmioty z łomotem wylądowały na ziemi. Potem uchwycił końcówką skrzydła drążki sterownicze. „Odrodzenie” wyrównało lat. Następnie przyciągnął do siebie manetkę akceleratora. Statek po jakimś czasie zatrzymał się w próżni.
Feniks nie potrzebował pilotki. Nie potrzebował również mechanika. Kierowanie maszyną i naprawa wyczerpywały go, to prawda, ale mógł to robić bez niczyjej pomocy. Lecz w tym wszystkim nie chodziło wcale o umiejętności, pomoc.
Chodziło o ludzi. Feniks potrzebował ich tak, jak oni jego. Bowiem najbardziej nie cierpiał stanu, w którym znajdował się przez pierwsze milenium po ucieczce z Ziemi — dojmującej samotności. Dlatego trzymał przy sobie pilota, dlatego zapraszał na pokład „Odrodzenia” kolejne osoby.
Feniks był samolubny, do cna egocentryczny. Gdyby znał pojęcia sarkazmu i ironii, uznałby, że to zabawne, ile dobra, ile korzyści wynika z jego charakteru.
Uzdrowienie Eliony i Very było dla niego błahostką.
***
— Nasi prześladowcy czekają na nas w głębi tego kosmicznego tworu. Lecz nie zawrócimy. Splamiłem się krwią. Oddam się w ich ręce z radością, by uratować życie twojego wybranka, Vero. Taki jest mój los.
Vera bez słowa wpatrywała się w Feniksa. Długie przebywanie wśród ludzi nauczyło go, że musi być bardzo cierpliwy w stosunku do osób, które pierwszy raz w życiu go widziały. Eliona jednak oglądała go codziennie, dlatego też pierwsza się odezwała, słowami wypełnionymi bezbrzeżnym zdumieniem:
— Dobrze zrozumiałam? Chcesz, żebyśmy lecieli dalej?
— Zgadza się.
Kobieta gwałtownie wstała. Na jej twarzy odmalowała się furia.
— Po tym, co się tutaj wydarzyło?! Po tym wszystkim?! — Ze zdenerwowania nie potrafiła utrzymać w ryzach ani mimiki, ani gestów. — Nie, to już koniec! Rozumiesz? Koniec! Wypełniłam wobec ciebie wszystkie zobowiązania, więzisz mnie tu wbrew mojej woli i to się musi skończyć... Ja już... ja już dłużej nie mogę... ja już dłużej...
Pilotka opadła z powrotem na fotel. Vera, przypatrująca się jej ze smutkiem, położyła dłoń na jej barku. Kobieta ze złością ją odtrąciła i zatopiła twarz w rękach. Feniks z zaciekawieniem obserwował tą scenę, ale nie rozumiał jej. Było jeszcze wiele rzeczy, których nie pojmował.
— Nie możemy zawrócić — rzekł. — Adnenn umrze.
Eliona otworzyła usta, by coś odwarknąć, ale w porę się powstrzymała.
— Uratowałem wam obojgu życie, lecz nie zażądam od was żadnej ceny.
— I mamy to uznać za łaskę? — prychnęła Eliona. — Gdyby nie ty, w ogóle nie musielibyśmy być ratowani!
— Eliono, gdyby nie on, ty byłabyś w trumnie, a ja ślęczała nad nią — oznajmiła łagodnym tonem Vera. — On ma rację. Kiedy dolecimy do stacji MediCoru, będziemy wolne. Raz na zawsze.
Pilotka spojrzała na Verę. Jej dolna warga zadrgała i nagle stało się coś jeszcze bardziej niezrozumiałego dla Ognistego Ptaka — Eliona objęła dziewczynę, a po pewnym czasie szepnęła do niej:
— Myliłam się... jesteś kimś godnym zaufania. Uratowałaś mi życie, chociaż nie dałam ci do tego żadnego powodu. Dlatego zrobię to dla ciebie. I Adnenna.
***
Feniks potrafił zajrzeć w głąb czyjegoś jestestwa, zachwycić się naturą lub skomplikowaną istotą żywą, nie był jednak obdarzony darem podziwiania niestałych zjawisk. A takimi klasyfikował wszelkie konstrukcje tworzone rękami ludzi — to jest, z wyjątkiem „Odrodzenia”. Dlatego też, gdy statek wkroczył w rejon zwany Oazą, środek Gardzieli Uronthy, gdzie na tle mgławicy majaczyła potężna stacja kosmiczna, nie zwrócił na nią uwagi.
Okręty patrolowe krążące wokół gwiezdnego kompleksu Syndykatu MediCor natychmiast przechwyciły „Odrodzenie”. Pamiętając o losie, jaki spotkał poprzednią flotyllę, tym razem na spotkanie wyszły dwa masywne pojazdy w kształcie trójkątów ostrych. Eliona zgłosiła chęć poddania się.
Feniksa bolało, dostrzegając mękę w jej oczach za każdym razem, gdy wykonywała jego polecenie. Wcześniej był ślepy na tego typu rzeczy. Nie przywitał tej zmiany z radością — była kolejnym argumentem utwierdzającym go w słuszności podjętej decyzji. Feniks, który zbyt wiele czuje, który nadmiernie utożsamia się z uzdrawianymi, sam przybliża się do własnej zagłady.
Kiedy płozy „Odrodzenia” zaskrzypiały w hangarze stacji kosmicznej, rampa opadła w kłębach pary, a pluton żołnierzy MediCoru przygotował się na najgorsze, Feniks opuścił statek, pierwszy raz od przeszło trzech setek lat.
— Poszukiwaliście mnie, oto więc jestem — wygłosił dumnym tonem. — Lecz nie przybywam tu bez własnych warunków. Od ich spełnienia zależy, jaka będzie natura naszej współpracy.
Feniks czuł wyższość nad tymi istotami, kryjącymi się pod mianem „Syndykatu MediCor”. Miał prawo czuć, bowiem te nie znały jego rzeczywistych możliwości. Więcej, nie wiedziały, w jaki sposób siłowo zmusić go do uległości. Bały się go.
— Jakie są twoje warunki? — dobiegł go głos niewidocznego nigdzie mężczyzny.
— Moi towarzysze podróży otrzymają wolność. Jeden z nich skorzysta z unikatowego urządzenia w waszym posiadaniu, a następnie podaruję mu swoją łzę, aby uleczyć go z choroby wywołanej przez was.
— A jeśli chcielibyśmy, hipotetycznie, odmówić?
— Ponieślibyście stosowne konsekwencje.
Odpowiedź nadeszła szybko:
— Niech i tak będzie.
***
Ludzie w białych fartuchach i kombinezonach analizowali każdy jego ruch, nagrywali ze wszystkich stron, lecz nie poważyli się ani razu go dotknąć. Ufali, że dotrzyma swojej obietnicy. Byli tacy bezradni, chociaż polowali na niego od wielu pokoleń.
Feniks zażądał, by dopuszczono go do wszystkich procedur związanych z Adnennem. To była ciekawa lekcja.
— Zrobiliście... co?
Vera z bezbrzeżnym zdumieniem patrzyła w ściśniętą twarz siwiejącego doktora, niejakiego von Traufena.
— Wprowadziliśmy do organizmu pani narzeczonego centymetr sześcienny specjalnie zaprogramowanych nanobotów — powtórzył, nie zdoławszy powstrzymać triumfalnego uśmiechu. — Prawda, że osiągnęliśmy wspaniały sukces? Skonstruowaliśmy te mikroskopijne maszynki tak, by wywoływały ciężkie uzależnienie od specyfiku zwanego neutigrum, a jednocześnie tak, by przechodziły w stan uśpienia w przypadku zastosowania skanera medycznego lub prób pozbycia się ich środkami farmakologicznymi. Wywabiliśmy dzięki temu tego cudownego stwora, który teraz...
Rozentuzjazmowana przemowa doktora została urwana nieprzyjemnym trzaśnięciem, a następnie bolesnym wrzaskiem tegoż. Mężczyzna ciężko wylądował na ziemi, ze złamanym nosem. Jego fartuch obficie plamiły krople krwi.
Gdyby nie ręka Very, rozwścieczona Eliona rzuciłaby się na von Traufena, by wyprowadzić jeszcze parę bezlitosnych ciosów. Tak, Feniks dobrze to rozumiał. Zemsta była tyleż nieodłącznym, co pozbawionym sensu, motywem działań większości ludzi.
— Nieludzki sukinsyn! — sarknęła pilotka „Odrodzenia”. Szarpnęła się i odwróciła, by nie oglądać już twarzy pobitego mężczyzny, którym od razu zajęło się dwóch asystentów. Vera tymczasem spoglądała na leżącego na stole operacyjnym Adnenna i spytała cicho w eter:
— Czy możecie mu pomóc?
— Ależ oczywiście — odparła kobieta z długimi rudymi włosami, która stała nieopodal. — Nanoboty da się unicestwić za pomocą prostej elektryczności. Wystarczy wystawić ciało obiektu na działanie najzwyczajniejszego defibrylatora, trzykrotnie potraktować je najwyższą dawką, po czym usunąć roboty z...
— Czy pani do reszty zidiociała?! — wrzasnęła Vera, momentalnie uciszając cały pokój, pełen przecież szemrzących i rozmawiających ludzi. Doktorka jakby się skurczyła. — On, Adnenn, a nie żaden pieprzony obiekt, jest na granicy życia i śmierci, w śpiączce. Nie przeżyje ani jednego elektrowstrząsu, nie mówiąc już o trzech! Ja wy w ogóle śmiecie... wy...
Vera zacisnęła pięści, lecz nie zrobiła kroku w stronę wystraszonej doktorki. Słowo zachęty, a z pewnością by to uczyniła.
Feniks postanowił przełamać impas.
— Ja dam mu siłę, by przetrwał porażenie prądem.
Wszyscy, dosłownie wszyscy, przenieśli na niego wzrok.
***
Demonstracja jego umiejętności postawiła ludzi z MediCoru w stan ekscytacji, niedowierzania — i chciwości niewidzianej od czasu, gdy rasa ludzka dla blasku złota była w stanie popełnić najgorszą zbrodnię. Był to okres jego końcowego pobytu na Ziemi. Widok Białych Bogów zza Morza, tego nigdy nie zapomniał. Miał ten widok przed sobą. Nie potrafił go teraz wymazać.
W całym tym skupisku zła jaśniały tylko trzy punkty. Trzy istoty godne ocalenia.
Reszta nie zasługiwała na dar życia.
To przyszło tak nagle i bez ostrzeżenia, jak erupcja wulkanu, który ze spoczynku do pełnej aktywności przeszedł w ułamku sekundy.
Kiedy zaczął, nie mógł się już zatrzymać. To było od niego silniejsze, na moment całkiem przejęło nad nim kontrolę. Feniks przestał być sobą. Było to uczucie, którego nie chciał już więcej zaznać — lecz wiedział, że zazna. To było nieuniknione. Zbyt wiele się wydarzyło. Zbyt wiele.
***
Wypalone od wewnątrz ciała zaściełały podłogę od ściany do ściany. Poczerniałe twarze ludzi w przyprószonych popiołem kitlach, mundurach i garniturach nie nosiły śladów agonii; śmierć zabrała ich w ostatnią podróż gwałtownie, nie karząc niewyobrażalnym bólem.
To był tylko początek zniszczeń. Przeciążone komputery eksplodowały w kłębach dymu, cienkie niby papier monitory rozprysły się na drobny mak, sufit wgiął do środka od niewidzialnego żaru. Niezwykłe, ametystowe płomienie zaczęły zawzięcie trawić wszystko dookoła Feniksa, Eliony, Very i Adnenna.
Im jednak nic nie groziło.
Stacja rozpadała się na ich oczach, lecz oni bezpiecznie dotarli do hangaru. Stały tam dwa statki — „Odrodzenie” oraz lekki krążownik MediCoru.
— To już koniec podróży — oznajmił Wieczny Ptak u stóp rampy „Odrodzenia”. — Feniks dotrzymał swej obietnicy. Ty, Adnennie, będziesz żył w zdrowiu, witalności i szczęściu całe życie. Ty, Vero, nigdy już nie zaznasz cierpienia samotności, zawsze pozostaniesz kochana i darzona przyjaźnią. Ty natomiast, Eliono... Tobie mogę tylko ofiarować przeprosiny. Byłem Feniksem, i jako taki, choć zrodzony z ognia, pozostawałem nieczuły jak lód. Ty i twoja niewielka córka nigdy już nie zostaniecie rozłączeni.
Vera popatrzyła z lekko otwartymi ustami na Elionę. Pilotka kiwnęła głową, w jej oczach błyszczały łzy szczęścia.
— Dlaczego mówisz o sobie, jakbyś już nie istniał? Chcesz... umrzeć? — spytała dziewczyna.
— Feniks, który raz zabił, nigdy nie wyzbędzie się żądzy krwi, będzie zabijał przy każdej możliwej okazji — wytłumaczył. — Taka jest cena za jego dar. Dlatego muszę umrzeć. Dlatego wy jesteście wolni. Lećcie za mną. Do końca.
Feniks, który przestał być Feniksem, wkroczył na pokład „Odrodzenia”.
***
Teraźniejszość
Na moment w układzie gwiezdnym pojawiło się drugie słońce. Istniało krótko, na mgnienie oka, lecz przyćmiło pierwszą gwiazdę, a następnie przeistoczyło się w niszczycielską supernową. Wszystko zgodnie z prawidłami natury.
Tak właśnie wyglądałoby to zdarzenie z olbrzymiej oddali.
Sęk w tym, że nie było żadnego słońca, ani żadnej supernowej — chociaż potężna eksplozja jądrowa niewątpliwie mogła takową przypominać. W pierwszych ułamkach sekundy siła ich destrukcji była porównywalna.
Głowica atomowa rozszczepiła „Odrodzenie” i dziesiątki krążących wokół niego gwiezdnych wraków na kwadryliony drobinek, które z niebywałą prędkością rozprysły się na wszystkie strony. Po chwili z kuli nuklearnego ognia nie pozostał nawet ślad. Pustka kosmosu zdawała się być taka, jak zawsze. Czarna, bezbrzeżna i zimna.
Vera Glastonovia stała na pokładzie obserwacyjnym gwiezdnego jachtu i płakała, patrząc na płomień pochłaniający „Odrodzenie”. Łzy spływały po jej policzkach dwiema lśniącymi strużkami. Nie były to wymuszone łzy, lecz te prawdziwe, których pragnęła od zawsze.
Adnenn przyglądał jej się i bardzo leciutko uśmiechał. Czuł jej mocny uścisk na swojej dłoni. Przyciągnął ją i otoczył ramieniem.
Eliona zerkała raz na dzieło destrukcji, raz na parę narzeczonych. Ona, dla odmiany, czuła radość. Była wreszcie wolna. Jej córeczka już na nią czekała w domu.
A Feniks? Feniks zapewne jak zwykle odrodzi się z popiołów.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...