"Bitwa o kopalnię Mitrintrog" - opowiadanie osadzone w świecie WFRP

Autor: Maciej "Sakwan" Sola Redaktor: Sienio

Dodane: 19-01-2009 15:01 ()


Bitwa o kopalnię Mirintrog przedłużała się niemiłosiernie, walczący byli wycieńczeni, a ci czekający na kolejnych przyczółkach chcieli za wszelką cenę zbryzgać ostrza swych toporów i młotów świeżą krwią zielonoskórych. Wielu wojowników poległo, lecz znacznie więcej padło goblinów i orków. Sale i korytarze usłane były zmasakrowanymi ciałami obydwu stron. Niewprawionych ten zapach i widok mógłby przyprawić o mdłości, ale członkowie Krasnoludzkich Klanów są przyzwyczajeni do obrazów bólu i cierpienia.

Wielka Sala znajdowała się tuż obok korytarza, w którym toczyła się zażarta walka o powstrzymanie nacierających bestii. W owej sali przebywał Rebnor Zakrunson Bystropiąchy, nad wyraz spokojnie łykający piwo i trzymający jedną ręką swój topór. Pociągnął zdrowo z kufla, po czym odstawił go, wstając z prowizorycznego stołka i rozprostowując kości. Kolczuga wykonana z mithrilu, sięgająca kolan i nadgarstków, zabrzęczała w gwarze rozmów i kłótni. Zza potężnych, kamienno-stalowych wrót słychać było szczęk ostrzy i krzyki bólu, które rozdrażniły młodego krasnoluda. Spojrzał na swój tkwiący w mocno zaciśniętej pięści topór, w myślach odpowiadając sobie na dręczące pytania dotyczące nadchodzącej walki. Nie rozmyślał jednak długo.

Wyrwały go z transu potężne uderzenia we wrota, a po chwili obezwładniający skrzyp pochodzący od dawno nieoliwionych zawiasów. Wnet Bystropiąchy odrzucił kufel i wolną ręką pochwycił swoją pokrytą runami tarczę. Doskoczył do formującego się szyku czekając na cudowne krasnoludzkie bębny bijące na trwogę przeciwnika. Serce waliło mu, jak młot w kuźniach Grungniego. Zaraz miał zalać swe ostrze gorącą posoką zielonoskórych! Nagle cały bitewny zgiełk ucichł. Rebnor starał się dostrzec to, co się działo w prześwicie wrót. Między głowami innych krasnoludów mógł dostrzec szeregi goblinów i orków wyczekujących na rozkaz ataku. To nie było w ich stylu. Bystropiąchy wiedział, że coś nie gra, że zaraz coś się wydarzy. Coś, na co Brodaci nie są przygotowani. Modlił się do Grungniego, aby jednak jego domysły były błędne. Wyczekując nieuchronnego, napawał się dumą z kolejnej bitwy ramię w ramię ze swymi pobratymcami i oddawał się magicznej chwili przedbitewnego napięcia panującego w Wielkiej Sali.

Twarz Bystropiąchego nie była widoczna spod hełmu, ale jedno było pewne - wykrzywiał ją chytry uśmieszek. Oczy lśniły od płonącego w nich ognia, a broda luźno podrygiwała z każdym ruchem głowy. Krople potu uderzały o kamienną posadzkę kopalni, sapanie zarówno zielonoskórych, jak i brodatych odbijało się echem po wysokich ścianach i kopulastym stropie. Powoli zaczęły dochodzić odgłosy stopniowo narastającego, rytmicznego uderzania broni o tarcze. Walka miała niebawem się rozpocząć, ale Rebnor nie był do końca pewien, kto ruszy jako pierwszy.

Powietrze wypełniające sale rozdarł potężny huk bicia krasnoludzkich bębnów.

- Wreszcie… - sapnął zniecierpliwiony Rebnor pod garbatym nosem. Bębny szybko zaczęły nadawać rytm bojowy, a chwilę potem salę wypełnił kolejny odgłos, tym razem rogu, sygnalizującego atak. Krasnoludy ruszyły przed siebie z wyciągniętymi toporami, młotami, kilofami i tarczami. Do rytmicznych uderzeń bębnów dołączył tupot krasnoludzkich stóp. A więc to Brodaci mieli rozpocząć kolejną fazę bitwy o kopalnię Mirintrog. Rebnor przyjrzał się dokładnie swym sąsiadom, chciał wiedzieć, kogo będzie musiał osłaniać, a może nawet i ratować. Ale osoby, jakie zobaczył obok siebie przyprawiły go o niemałe zdumienie. Szedł bowiem do boju obok swych ziomków z twierdzy Karaz-a-Karat, niegdyś wznoszącej się dumnie daleko na północ za Karak Vlag.

- Te, ziomki! Jak was zwą?! Chcę wiedzieć u czyjego boku przypadło mi wojować, a znam wasze twarze z Karaz-a-Karat. Niestety waszych imion nie idzie mi sobie przypomnieć. - zakrzyknął Rebnor.

- Jam jest Nunri Lungrondson. - odpowiedział krasnolud od lewej.

- Ano! Pochodzę z Karaz-a- Karat, ino tylko szkoda, że nie poszło nam obronić naszej twierdzy.

- A ja jestem Zamagrunda Norgunsdort z klanu górniczego Fregthongów. - ku zdziwieniu Rebnora i Nunriego Zamagrunda była kobietą z najbogatszego rodu z upadłej twierdzy.

- Niezłą jatkę mieliśmy w kopalniach Karaz-a-Karat, zresztą, podobnie jak i tutaj. - dokończyła krasnoludzka wojowniczka.

- Ha! Mówcie mi Rebnor Zakrunson! Jestem pewny, że urąbię więcej grobich i orków, niż wy razem wzięci! - wykrzyknął przepełniony euforią Rebnor.

- Zakład stoi! - odpowiedzieli niemalże równocześnie Nunri i Zamagrunda.

Niemal natychmiast po ostatnich słowach pierwsze ostrza toporów zanurzyły się w zielonych ciałach bestii. Pierwsze linie związały się w walce. Zakrunson i jego ziomkowie byli dość daleko od czoła, ale Rebnor miał już okazję upuścić krwi kilku goblinom, ich ciała właśnie były tratowane przez dalej nacierających Khazadów. Upłynęło kilka sekund walki, a posadzka usłana była zwłokami krasnoludów, zielonoskórych i czerwonymi kałużami. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale jak do tej pory nie można było wyróżnić nadchodzącego zwycięzcy. Dopiero kiedy gobliny zaczęły przeciskać się między krasnoludami, doszło do tego, do czego żaden Brodacz nie mógł dopuścić - Khazadowie z Wielkiej Sali zostali otoczeni i zielonoskórzy zaczęli przechylać szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Rebnor siekał wszędzie tam, gdzie ujrzał paskudny pysk, bądź zielone cielsko. Z każdym uderzeniem swego pokrytego runami topora czuł, jak pękają kości i zalewa go gorąca posoka przeciwników. Bystropiąchy wyrwał się wraz ze swoimi ziomkami z szyków, tłukąc na oślep swym potężnym orężem. Coraz większa warstwa martwych orków i goblinów zalegała u stóp trójki kompanów, gdy jeden z nacierających orków z furią wbił się w grupkę. Ork, tocząc pianę z pyska, nie nacieszył się długim życiem. Wywracający się Nunri pewnym ciosem topora urąbał mu odrażającą głowę u samej nasady szyi, lecz zuchwały atak orka doprowadził do rozdzielenia Khazadów z Karaz-a-Karat. Wykorzystały to pozostałe bestie, wlewając się jak woda między nich. Rebnor walczył teraz w pojedynkę, ale nie tracił spokoju, co więcej, przepełniło go podniecenie na myśl, że teraz będzie miał większą szansę na wygranie zakładu. Walczył dalej z nadzwyczajnym zacięciem i siłą, której pozazdrościłby mu niejeden z krasnoludów.

Wściekły Khazad uderzał raz po razie, czasami nawet w to samo cielsko. Machał toporem dookoła siebie, aż zarąbał przy sobie ponad dwa tuziny goblinów i kilku orków. Przystanął, aby zorientować się w sytuacji i zauważył, że został zepchnięty daleko za wrota Wielkiej Sali - trafił do korytarza. Nie wiedział ilu Khazadów też tu trafiło, ale domyślał się, że niezbyt wielu. Co zdziwiło Rebnora, zielonoskórzy odstąpili od niego, a odgłosy walki dochodziły już tylko z wnętrza sali. Gobliny szerokim łukiem omijały zdezorientowanego krasnoluda, a kilka orków odcinało mu drogę do Wielkiej Sali. Coś zbliżało się z głębi korytarza. Rebnor zacisnął grube palce na trzonku topora, wciągnął w nozdrza stęchłe powietrze i splunął na pobliskiego goblina. Zza głów szturmujących Wielką Salę zielonych wychynęły opancerzone głowy kilkunastu orków.

Szli powoli, jakby w zwartym szyku, co jest dość dziwne, jak na atakujących zielonoskórych. Ich pancerze pokrywały malunki i runy w jaskrawych barwach. Gdy się zbliżyli, Rebnor dostrzegł, że orki maszerowały otaczając jakąś istotę dosiadającą gigantycznego pająka. Orszak zatrzymał się kilkanaście łokci od Khazada i rozstąpił się, wypuszczając jeźdźca przed siebie. Krasnolud sapnął wściekle. Nie miał zamiaru poddać się bez walki, a tym bardziej tanio sprzedać swojej skóry. Jeździec wyglądał na orka, lecz jego poszarpane, kolorowe szaty pokrywające szczelny, czarny pancerz i coś na kształt korony na hełmie świadczyły o wysokiej pozycji. Na lewej piersi wodza zielonoskórych widniał wielki, czerwony symbol Chaosu - osiem strzał wskazujących przeciwne kierunki. Ork wskazał swoim wyszczerbionym mieczem na Rebnora.

- Te! Brodaty! Ja mieć dla cie propozycja! - wyseplenił niezdarnie w khazalidzie, opluwając sobie brodę. - Albo ją przyjmie albo zginie! Co?!

- Mów, ale to nie zmieni tego, że urąbię ci twój zielony łeb! - wydarł z gardła Rebnor szykując się do dalekiego skoku.

- Paczta kamraty! On grozić mnie! Grunhredowi Huczącemu Łbu! - na ten komentarz orszak wodza hordy ryknął głupawym i przeraźliwym śmiechem.

- Dobra. Pośmiali my się, ale wraćmy do interesa. Ty wrócisz po swych ziomków i ściągasz ich tu, a my ich wyrzynamy. - kontynuował Huczący Łeb. - Zrobisz tak, a bedziesz żył i służył mnie i moim panom z zimnych krain. Zrób tak, albo umrzyj przede mną! - Grunhred uniósł miecz wysoko nad głową i zaryczał z podniecenia. Jego ochrona uczyniła podobnie.

- Prędzej skonam, niż będę wchodził w konszachty z zielonymi! Za Grungniego! - Zakrunson zrobił kilka długich kroków i wybił się w kierunku orka na pająku, wznosząc wysoko swój potężny topór.

Wszystkie orki ruszyły do swojego pana, aby go ochronić, lecz nic nie mogło zatrzymać lecącego krasnoluda. Kiedy miał już uderzyć, pająk Gruhreda potężnie grzmotnął swym owłosionym odnóżem Bystropiąchego w pierś i zatrzymał go niemal w powietrzu. Rebnor zatkało, gdy upadł twardo na kamienną posadzkę korytarza. Pajęczak przeszedł ponad ciałem Zakrunsona i zatrzymał się mierząc w krasnoluda długim kolcem na końcu odwłoka. W mgnieniu oka zanurzył kolec jadowy w piersi Rebnora. Khazad nie miał szans uniknąć ciosu. Kolec przebił mithrilową kolczugę i zaraz potem Rebnor zasnął.

Po bliżej nieokreślonym czasie do uszu krasnoluda doszły niewyraźne odgłosy walki – zgrzyt żelaza, syk bełtów i świst ołowianych kul wystrzeliwanych przez Gromowładnych. Czuł, że ktoś go ciągnie po usłanej trupami posadzce. Bystropiąchy był świadom, że jego wybawicielem musiał być jakiś inny krasnolud, bo przed oczami migała mu czyjaś broda. Rebnor widział tylko jasny płomień pochodni, reszta ciemniejszych barw zlewała mu się w jedną plamę czerni. Nagle usłyszał za sobą głuchy łoskot upadającego ciała szczelnie zamkniętego w zbroi i siarczyste przekleństwa w khazalidzie. Uścisk na kołnierzu Zakrunsona puścił, a głowa Rebnora opadła bezwładnie na ciało orka. Po chwili usłyszał ciężki łoskot i trzask miażdżonych kości. Padły kolejne przekleństwa i znów ktoś chwycił kołnierz kolczugi Bystropiąchego.

Na tym tajemniczy wybawca zakończył rozmowę. Rebnor spróbował wstać, ale był słaby jak dziecko. Nogi uginały się pod nim się niemalże tak, jak po setnych urodzinach, kiedy to przez pięć dni pito Bugmana XXXXXX i inne wspaniałe trunki. Co dziwne, po urodzinach nie pamiętał, co się działo przez te pięć dni, a teraz dokładnie pamiętał zdarzenia przed zatopieniem kolca jadowego w jego ciele.

W końcu krasnoludy ruszyły korytarzem i Bystropiąchy co jakiś czas ostrzegał swego towarzysza przed nadciągającym orkiem, czy goblinem, lecz większość zielonych padała od kul i bełtów Gromowładnych, zanim mieli szansę dostać się do Khazadów. Wybawca z każdym ostrzeżeniem puszczał Zakrunsona i robił gwałtowny zwrot na pięcie, z młotem bojowym w dłoniach, a gdy zielony zbliżał się na zbyt mały dystans, grzmocił go przez łeb.

W końcu dwaj Khazadowie trafili na miejsce zbiórki. Było tu około czterdziestu krasnoludów, większość z nich to Gromowładni osłaniający wycofujących się. Na czele grupy uciekinierów stanął Furandin Katalinson - syn tana kopalni. Rebnor, wraz z innymi rannymi wiezionymi na wozie z amunicją, zastanawiał się, co mogło stać się z Katalinem - tanem kopalni. Podejrzewali najgorsze. Katalin był niezastąpionym doradcą króla Karak Vlag, a więc jego śmierć była by wielką stratą. Rebnor przypomniał sobie swoją porażkę i zaczął rozglądać się przymglonym wzrokiem po poszarpanych postaciach krasnoludów. W końcu zauważył znajomą sylwetkę.

 

- Nunri! Bracie! - wykrzyknął szczęśliwy Zakrunson.

- Witaj! To jednak żyjesz?! - zdziwił się Lungrondson.

- Jak widać. Pomożesz mi dotrzeć do Furandina? Muszę z nim pogadać.

- Jak to, sam nie dasz rady?

- Długo trza by opowiadać, a nie mamy tyle czasu… To jak, pomożesz?

- Nie ma sprawy! - odpowiedział zaintrygowany Nunri.

 

  Korekta: Spider


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...