"Wąska ścieżka czarownicy" - fragment

Autor: Piotr Patykiewicz Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 29-10-2008 13:13 ()


 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Leśniczy Spodzieja nie lubił tego miejsca. Goście, którzy latem przyjeżdżali na górskie wędrówki, a zimą na narty, zawsze byli zachwyceni okolicą, ale jemu wszystko zbrzydło dawno temu. Nie lubił stromych dróżek, płytkich potoczków, ptasiego gwaru. Każdego ranka robił obchód, doglądał paśników, oznaczał drzewa do ścinki i odstrzeliwał zdziczałe psy, ale robił to, bo przywykł, nie od serca. Mógł uciec stąd wtedy, przed szesnastu laty, a potem już nie miał odwagi. Wydawało mu się, że tylko samotność jest bezpieczna. Między ludźmi zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce zadawać pytania o przeszłość. A wspomnienia były groźne, przerażały jak zły sen. Z każdym rokiem bardziej.

Leśniczówka była zaniedbana, ale ładna, z podmurowaną piwnicą, malowanymi okiennicami i tarasikiem na piętrze. Stała pod lasem, cofnięta od wyboistej drogi, na łagodnym stoku. Pachniała wilgotnym drewnem, skrzypiała na wietrze. Niektóre okna, bez szyb, zabite deskami, wyglądały jak ślady po ospie na starczej twarzy. Ożywała trochę, kiedy zjeżdżali turyści, wietrzono wtedy zatęchłe izby, wynoszono na słońce pierzyny i poduszki. Ci, którzy byli tutaj pierwszy raz, popatrywali niespokojnie na ponurego gospodarza, ale stałym bywalcom nie przeszkadzało jego usposobienie. Wiedzieli, że nie należy spodziewać się po nim niczego więcej poza niedbałym skinieniem głowy na powitanie. Niech sobie będzie dziwakiem, mówili, byle tanio liczył za noclegi.

Każdego roku, pod koniec czerwca, przyjeżdżała Marylka. Zostawała na całe wakacje. Kiedy była młodsza, z Krakowa przywoziła ją ciotka, u której mieszkała, ale odkąd skończyła dwanaście lat, podróżowała sama. Najpierw pociągiem do miasteczka, potem bryczką do wsi, na końcu dwie godziny marszu przez las. Spodzieja wychodził jej na spotkanie do rozstaju dróg, gdzie stała kapliczka ze spadzistym daszkiem. Czekał, choćby w ulewie, czasem przez pół dnia. Mógł ją stąd dostrzec, kiedy była jeszcze daleko, ledwie mała plamka na zielonym tle lasu. Ze ściśniętym gardłem i bijącym sercem zastanawiał się, czy wszystko będzie tak samo, jak zawsze.

Kiedy go dostrzegała, zaczynała biec, zostawiając wypchaną torbę na środku drogi. Rzucała mu się na szyję, zarumieniona, z wilgotnymi oczami. Spod harcerskiej czapki wymykały się jasne kosmyki włosów, pachniała miastem i podróżą.

 - Nic się nie zmieniłeś, tatusiu! -  Głaskała go po szorstkim policzku. -  Nic a nic.

Wracali po torbę, objęci, wzruszeni, zasłuchani w siebie.

 - To dlatego, że już jestem stary. Starzy ludzie się nie zmieniają.

Nie było łatwo, zwłaszcza przez pierwsze dni. Musieli się docierać, przyzwyczajać, za każdym razem od nowa. Marylka kochała ojca, a on żył tylko dla niej, ale to niczego nie ułatwiało. Często kłócili się o błahostki, czasem bardzo burzliwie. Spodzieja przyglądał się córce spod oka, kiedy myślał, że tego nie widzi, trochę z żalem, trochę z zadumą. Dostrzegał wiele zmian, szacował je, starał się z nimi zżyć. Odnajdywał nowe szczegóły w jej wyglądzie, w rysach twarzy, w zachowaniu. Nie rozumiał wielu spraw, o których opowiadała. Kiedy próbował przypomnieć jej jakieś wydarzenie z zeszłych wakacji, jakąś rozmowę, skręconą nogę, gorące ziemniaki z ogniska, cokolwiek, uśmiechała się niepewnie, kręcąc głową. Nie pamiętała. Jakby w Krakowie czas płynął inaczej, niż tu. Dla niej zeszły rok był odległą przeszłością, przywaloną ciężarem nowych wspomnień, wrażeń, emocji. Rozgadywała się o szkole, o harcerstwie, o koleżankach, a z czasem i o chłopakach. Okazywało się, że mieli bardzo niewiele wspólnych tematów. Chętnie obgadywali starą ciotkę, której oboje nie znosili, snuli niejasne plany na przyszłość. Dużo spacerowali, milcząc.

O Annie nie rozmawiali, chociaż często pojawiała się w roztargnionych spojrzeniach, które wymieniali w chwilach zamyśleń. To musiało wystarczyć.

Pewnego dnia u schyłku lata, zaraz po wyjeździe Marylki, wszystko się zmieniło. Skończyły się wizyty turystów, jak nożem uciął. Spodzieja nie miał radia, o wojnie dowiedział się dopiero po tygodniu, kiedy listonosz przyniósł z nadleśnictwa ostatnie instrukcje, ale jakoś mało go to wszystko obeszło. Wojna jak wojna, nie pierwsza, nie ostatnia. Jakie to ma znaczenie tutaj, na odludziu? Jeśli dotychczas go nie zmobilizowali, to znaczy, że na froncie dają sobie radę bez niego.

Zaczął się martwić o córkę. Jak dawniej, co dwa tygodnie przychodził z Krakowa list, teraz z niemieckimi napisami na pieczątce, ale Spodzieja nie czuł się uspokojony. Pisała, że ciotka trzyma się dobrze, że pozmieniali nazwy ulic, że na Wawelu hitlerowcy. Szkoła zamknięta, harcerstwo rozwiązane, ale jakoś tam sobie radzą. Czytał raz, czytał drugi, kręcił głową. Czuł, że Marylka nie pisze wszystkiego. Nie chce albo nie może. Co to znaczy, że radzą sobie? Żeby tylko nie wplątała się w jakąś awanturę! Listonosz mruczał, że ci dzisiejsi Niemcy to już nie to samo, co Prusacy od Wilusia. Robią takie rzeczy, że strach gadać. A Marylka już nie jest dzieckiem, skończyła szesnaście lat. To niebezpieczny wiek, trudno wtedy odróżnić wzniosłość od głupoty.

Na Boże Narodzenie wysłał kartkę z życzeniami i dopiskiem, żeby natychmiast przyjeżdżała. W leśniczówce teraz bezpieczniej, szkoły i tak nie ma, a ciotce przyda się trochę spokoju na stare lata.

Niemców widział tylko raz. Przyjechało dwóch, na motorze z naczepą, jeszcze przed pierwszymi śniegami. Wrzeszczeli, popychali go, wodzili lufami karabinu po oknach. Kiedy zorientowali się, że jest sam, trochę złagodnieli. Pasażer, chyba ważniejszy, tłumaczył coś łamaną polszczyzną, ale trudno było go zrozumieć. Pouczył, żeby meldować w miasteczku o każdym obcym, który tu zawędruje, kazał podpisać kilka papierków. Tyle.

Marylka odpisała po Nowym Roku. Krótko, w trzech zdaniach, bez żadnych czułości. Nie przyjedzie.

Aż do tej chwili nie przypuszczał, że w życiu jeszcze cokolwiek może doprowadzić go do wściekłości. Spalił list, upił się, a potem do wieczora rąbał drzewo, choć nie było potrzeby. Całą noc przeleżał z otwartymi oczami, w ubraniu, nasłuchując trzasków zimowego lasu.

Wstał uspokojony, z postanowieniem, że sam pojedzie do Krakowa i wyrwie stamtąd dziewczynę, choćby siłą. Nałożył do paśników siana na zapas, przypiął narty i ruszył przez głęboki śnieg. Na rozstaju, przy kapliczce, zwolnił i zatrzymał się. Matka Boska Boleściwa, w łuszczącym się, niebieskim płaszczu, patrzyła smutno wielkimi, sowimi oczami.

Położył się prosto w śniegu, z rozkrzyżowanymi ramionami, mrużąc oczy przed oślepiającym błękitem nieba. Nie mógł tam jechać. Nie mógł, chociaż bardzo chciał. Bał się wspomnień.

 

•••

To Anna przed laty wybrała tę leśniczówkę. Kiedy przyjechali tu po raz pierwszy, bez wahania powiedziała: „To tutaj” , choć nigdy nie zdradziła, co ją tak urzekło. Nie przerażało jej odludzie, niewygody, turyści. Zadecydowała za nich oboje, uśmiechając się beztrosko, jakby ta sprawa od początku do końca była przemyślana, praktyczna i uzasadniona.

Wprowadzili się słonecznym latem, kiedy wszystko jeszcze wydawało się możliwe. W niedzielę ludzie przyjeżdżali do kościoła z sąsiednich parafii, żeby obejrzeć nowe leśniczostwo. Wiejskie babiny szybko polubiły Annę, bo chętnie z nimi rozmawiała, nie udawała jaśniepani. Spodzieję szanowano za pracowitość i uczynność, wówczas nie uciekał jeszcze od ludzi. Umiał się śmiać, a na powitanie odpowiadał głośno, jak należy.

Wiodło im się wtedy, przez ten rok. Jeden. Jedyny.

Anna postanowiła rodzić w szpitalu, a on się z tym zgodził. Tak było rozsądniej. Tutejsze kobiety znały się na rzeczy, ale gdyby coś poszło nie tak, nie umiałyby pomóc.

Poszli do wsi, powolutku, krok za krokiem, często odpoczywali. Nie musieli się spieszyć. Spodzieja obejmował plecy żony, jej rozpuszczone włosy łaskotały go po nosie. Zapamiętał każdy krok, każde słowo. Trochę żartowali, martwili się rozłąką. Rozstaje, kapliczka. Zatroskane pochylenie głowy Boleściwej. Mostek, w strumieniu wystające kamienie. Przy drodze jagody, zerwali trochę. Cierpki smak na języku. Wieś, życzliwe spojrzenia ludzi. Pochwalony, na wieki wieków. Bryczka, na koźle siwobrody Żyd w połatanym chałacie, z bezzębnym uśmiechem. Spocona, spuchnięta dłoń Anny, ostatni uścisk.

Potem był telegram, który przyniósł listonosz, uciekając wzrokiem na bok.

Z tamtych dni, z Krakowa, Spodzieja niewiele sobie przypominał. Wszystko było przymglone, ciemne, jakby nad ziemią snuł się czarny dym. Przy trumnie stał spokojnie, z kamienną twarzą. Słowa księdza brzęczały niewyraźnie, jak z popsutego radia. Podawał komuś rękę, patrzył na dziesiątki twarzy, trochę obcych, trochę znajomych. Potem sztywny, wykrochmalony becik. Między falbankami zobaczył brzydką, czerwoną twarzyczkę, pomarszczoną jak rodzynek.

Uciekł ze stypy taksówką, zawiózł dziecko prosto do ciotki. Nie przenocował, chociaż pociąg miał dopiero następnego ranka. Noc przesiedział na dworcu, czytając wielki rozkład jazdy, wiszący wysoko na ścianie. Wers po wersie, stacja po stacji, godzina po godzinie. Jeszcze raz. Znowu. I jeszcze.

Miejscowi nauczyli się, jak z nim żyć. Nie od razu i nie bez oporu, ale z czasem po prostu dali mu spokój. Rozumieli, że nieszczęście robi z człowiekiem dziwne rzeczy.

 

•••

 

Marylka jednak przyjechała. Wietrzną wiosną, kiedy las nasycał się świeżą zielenią, a na drodze leżały zwały błota. Nie uprzedziła go, nie czekał pod kapliczką. Po prostu któregoś popołudnia zapukała do drzwi, jak niespodziewana turystka.

 - Nic się nie zmieniłeś, tatusiu. -  Jej uśmiech był prawie pokorny, jak u dziecka, które nabroiło. -  Gniewasz się?

Miała na sobie męski płaszcz, zsunięty na bok berecik, inaczej upięte włosy. Tylko torba była ta sama, co zawsze, mocno już otarta na rogach.

Przez chwilę czekał, żeby się przytuliła. Nie zrobiła tego. Odstąpił na bok, ruchem ręki zaprosił ją do środka.

 - Nie jestem sama. -  Skinęła na kogoś, kto stał ukryty za skrzydłem otwartych drzwi.

Chłopak był wysoki i chudy, jakby zabiedzony. Miał wypukłe, czarne brwi, małe usta i zapadnięte policzki. Zbyt wielka czapka opadała na czoło.

 - Dzień dobry panu. -  Kiedy wyciągnął dłoń, rękaw marynarki podjechał do połowy przedramienia. Ręka zawisła w powietrzu.

 - Tylko jeden nocleg, tatusiu! -  Marylka wsunęła się między nich. -  To kolega, jutro wraca do Krakowa.

Na początku, krótko, było dobrze. Bardzo dobrze. Tak, jakby nie istniały wszystkie poprzednie lata, pełne zgryzot i rozstań. Chłopak wyjechał przed świtem, zostali sami. Chcieli wykorzystać tę niespodziewaną szansę na ułożenie wszystkiego od nowa. Wojna przetaczała się gdzieś daleko, świat płonął, ale do leśniczówki docierały tylko strzępy krwawych wieści, powtarzane zdyszaną plotką. Zdawało się, że ich to nie dotyczy. Mieli swoje sprawy, ważniejsze od wszystkiego.

Po dwóch tygodniach przyjechał listonosz. Przeprowadził przez błoto klekoczący rower, siadł na ławeczce pod ścianą i zdjął czapkę. Zanim się odezwał, podniósł na leśniczego pytający wzrok.

 - Nikogo nie ma. -  Spodzieję drażniła ta strachliwa nieufność. -  Może pan mówić.

 - Bo to, panie Józefie, nigdy nic nie wiadomo. -  Listonosz ostrożnie podniósł do ust blaszany kubek z gorącą herbatą, dmuchnął w parę. -  Czasem strach gadać między swoimi, a co dopiero przy obcych.

 - Niech pan nie przesadza. Za samo gadanie nikomu nie dzieje się krzywda.

 - Siedzisz pan w lesie, to i nie wiesz, jak jest. W miasteczku nieszczęście za nieszczęściem. Wywieźli Żydów, co do jednego, nawet nie wiadomo gdzie. Uwinęli się w ciągu jednej nocy. Na rynku powiesili paru wyrostków, dzieciaki prawie. Wiesz pan, za co? Bazgrali na murach jakieś głupoty.

Spodzieja mimowolnie spojrzał w górę, gdzie w spadzistym dachu czerniało okienko strychu. Listonosz drgnął, sparzył wargi herbatą.

 - Ktoś tam jest?

 - Marylka.

 - Trzymasz pan córkę na strychu?

 - Gdzie tam! -  Spodzieja skrzywił się, nie próbował już ukrywać irytacji. -  Chowa się, kiedy słychać, że ktoś idzie drogą. Nigdy nie wiadomo, kogo diabli przyniosą.

 - Sam pan widzisz! -  ucieszył się listonosz, nie wiadomo z czego. -  Strach, rozpacz, beznadzieja. A z Marylki nie spuszczaj pan oka. -  Otworzył wielką torbę, wyjął zawiniętą w szary papier paczkę. -  Mam tu coś dla niej.

Spodzieja wyciągnął rękę, ale nagle zawahał się i opuścił dłoń.

 - Z Krakowa?

 - Z Krakowa. Ale nie od ciotki. Zawsze rozpoznaję znajomy charakter pisma, a ten widzę pierwszy raz.

Leśniczy nie zdążył odpowiedzieć. Na schodach zadudniły pośpieszne kroki, Marylka boso wybiegła przed drzwi.

 - Dzień dobry panu. -  Zarumieniła się lekko, omijając wzrokiem ojca.

 - Moje uszanowanie panience. Wojna nie wojna, ludzie listy piszą. - Wstał, założył czapkę i dokończył ciszej: - A hitlerowcy czytają. Radzę uważać na korespondencję.

 - To tylko książki. - Schowała paczkę za plecy. - Dziękuję panu.

Spodzieja milczał, dopóki nie ucichło klekotanie roweru za rozstajami. Ciężko usiadł na ławeczce, aż brzęknął pusty kubek.

 - Możesz mi to wytłumaczyć? - zapytał sucho, nie podnosząc głowy.

 - Co takiego, tatusiu?

 - Nie rób ze mnie durnia. Co to za paczka?

Przygryzła wargę, gniewnie zmrużyła oczy. Usiadła obok, kładąc pakunek na kolanach.

 - Już mówiłam. Książki.

 - Od kogo?

 - Posłuchaj, tato. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale chyba już nadszedł czas. - Spojrzała koso. - Od śmierci mamy żyjesz samotnie, unikasz ludzi. Nie osądzam cię, to twój wybór. Ale ja jestem inna. Zostawiłam w Krakowie znajomych, mam paru przyjaciół. Musisz się pogodzić z tym, że od czasu do czasu będą do mnie pisać.

 - Nie mów mi, co muszę!

 - Musisz, jeśli... Jeśli mamy mieszkać razem.

Uderzył pięścią w ławkę, kubek stoczył się na ziemię.

 - Co to ma być? Stawiasz ojcu warunki?

Nie spuściła oczu, nie odwróciła się. Była spokojna i chłodna, jakby przewidziała taką reakcję.

 - Mam szesnaście lat, tato. Przestałam być dzieckiem, chociaż ty chyba tego nie zauważyłeś. To nie twoja wina. Nie złość się, nie smuć. Pogódź się z tym, to nic strasznego. Wszystko będzie jak dawniej. Wystarczy, że ja kocham ciebie, a ty mnie.

Pokręcił głową, gniew powoli ustępował. Zapatrzył się na daleką kapliczkę, samotną pośród błyszczącego w słońcu błota. Zacisnął palce na brzegu ławki.

 - To paczka od tego szczeniaka, który cię przywiózł, prawda?

 - Ma na imię Paweł, jest rok starszy ode mnie. Gdybyś tamtego dnia porozmawiał z nim, przekonałbyś się, że to miły i poważny chłopak.

 - Nie chcę się o niczym przekonywać.

 - A co zrobisz, kiedy wyjdę za niego za mąż?

To było tak niespodziewane, że leśniczy skurczył się jak od ciosu w żołądek.

 - Co ty wygadujesz?

 - Nic. Większość panien znajduje mężów, prędzej czy później.

 - Masz czas.

 - Wiem. - Nagle roześmiała się swobodnie, jakby poczuła ulgę. - Ale wolę uprzedzić cię już teraz. Postaraj się nie patrzeć wilkiem na mojego narzeczonego, kiedy nas znowu odwiedzi. Bardzo cię proszę, tatusiu.

Zerwała z paczki sznurek, rozdarła papier. Wyciągała książkę po książce i układała na ławce, nie przestając mówić z łagodną perswazją.

 - Niemcy pozamykali szkoły i biblioteki, ale przecież nie można rzucić nauki, Bóg jeden wie, na jak długo! Prawda? Więc się uczymy. Są podręczniki, jest paru profesorów, spotykamy się tam w prywatnych domach. Ostatnio była większa wpadka, musiałam zniknąć z miasta. Jesienią pojadę na egzamin.

Oszołomiony Spodzieja machinalnie czytał tytuły: Historia literatury, Gramatyka francuska, Algebra. Kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że przez kilka minut przeżył więcej, niż w ciągu ostatnich szesnastu lat. Słowa córki przepływały gdzieś obok, niewiele rozumiał.

 - Czekaj! - Nagłym ruchem złapał ją za nadgarstek, ostatnia książka upadła na ziemię. - Opatrunki. To też podręcznik?

 - Oczywiście.

 - Uczysz się na pielęgniarkę?

 - Och, przejrzyj wreszcie na oczy, tato! Uczę się tego, co może się przydać. Robótki ręczne i śpiew nadrobię po wojnie.

 - Wiedziałem! Powinienem przyjechać po ciebie od razu, we wrześniu. Zabraniam ci, słyszysz? W tym domu nie będzie żadnej gównianej konspiracji ani takich tam! Spalę to wszystko, a narzeczonego przywitam śrutem, jeśli jeszcze raz się pokaże. Rozumiesz?

Łatwo wyzwoliła rękę, uścisk ojca szybko słabł. Przyglądała mu się długo, z dziwnym, tkliwym smutkiem, jak komuś skrzywdzonemu przez los. Zebrała książki, wstała cicho.

 - Przemyśl to, tatusiu.

Przez następne tygodnie nie rozmawiali o tym, co zaszło. Spodzieja starał się udawać, że machnął na wszystko ręką, ale nie przychodziło to łatwo. Znikał z leśniczówki na całe dnie, a Marylka lubiła zamykać się w swoim pokoju, żeby poczytać. Widywali się głównie wieczorami, jedząc kolację przy kopcącej lampie naftowej. Obserwowali się ukradkiem, próbując nawzajem przejrzeć swoje myśli. Nie kłócili się, wymieniali zdawkowe uwagi o minionym dniu. Oboje wiedzieli, że tak nie może być zawsze, że kiedyś wreszcie coś musi pęknąć, na dobre czy na złe. Czekali, niczego nie przyspieszając, uparcie pielęgnując pozory zwyczajności.

Listonosz przydźwigał jeszcze kilka paczek. Nie zatrzymywał się na herbatę, rzucał Spodziei spojrzenia pełne milczącej dezaprobaty i szybko zjeżdżał z górki, pomrukując pod nosem. Marylka rozrywała papier od razu, przy ojcu, ale on udawał, że tego nie widzi. Brał siekierę i szedł rąbać drzewo albo bez celu włóczył się po lesie.

Paweł przyjechał tylko raz, pod koniec maja. Nie podszedł bliżej, przystanął koło kapliczki. Spodziei zdawało się, że chłopak ukłonił się z daleka, ale nie odpowiedział na powitanie. Kiedy usłyszał kroki Marylki na schodach, odwrócił się plecami. Zwolniła na chwilę, czuł na sobie jej wzrok. Nie chciał, żeby się odzywała. Nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Poczuł gorzką mieszaninę żalu i ulgi, kiedy odchodziła, coraz szybciej i szybciej.

Tego wieczora nie zamienili ani słowa. Lampa kopciła bardziej niż zwykle, ale żadne nie ruszyło się, żeby ją poprawić.

O świcie ze wsi przyjechał na furmance Jędruś. Cmokając na konia, nawrócił przed wejściem, miękko zeskoczył na ziemię.

 - Pochwalony! -  Uchylił czapki, kiedy wyszedł leśniczy. -  Mam wszystko, co było ugadane. Chleb, jaja, ser, kiełbasa, herbata, kawa, gwoździe, sznurek i co tam jeszcze.

 - Dziękuję. Zapomniałem, że to dziś.

 - A dziś, dziś. Wczoraj jeździłem na targ do miasteczka, to jeszcze nowe wiadro wziąłem, bo to wasze przy studni rdzewieje. -  Jędruś bez pośpiechu przekładał zakupy z furmanki na ławkę.

 - Dziękuję. Bez ciebie miałbym duży kłopot.

Chłopak śliniąc palec przeliczył banknoty, skinął głową, chowając zwitek za pazuchę. Miał dwadzieścia lat, chytre, chłopskie oczy i wiecznie wykrzywione usta, raz drwiąco, raz wesoło. Otrzepał ręce i odszedł dwa kroki na bok, ciekawie zaglądając do sieni.

 - Podobno jest Marylka?

 - Kto ci powiedział? - Spodzieja wyprostował się, marszcząc czoło.

Jędruś wyraźnie się stropił, dla zyskania czasu wskoczył na furmankę. Podniósł lejce, spojrzał na leśniczego.

 - Nie wiedziałem, że to sekret.

Spodzieja zaczerpnął powietrza, na chwilę przymknął oczy. Wiedział, że nie powinien okazywać zdenerwowania. Jeśli we wsi zaczną podejrzewać, że coś tu jest nie w porządku, zaraz zlezą się baby, żeby przewąchać sprawę.

 - Żaden sekret, Jędruś. - Zmusił się do uśmiechu. - Żyjemy na uboczu, a czasy niespokojne. Wolę, żeby ciekawscy trzymali się z daleka od leśniczówki.

Chłopak podrapał się w tył głowy, zsuwając czapkę na czoło. Widać było, że zbiera się na odwagę, żeby powiedzieć coś ważnego.

 - U nas się mówi, że panna na wydaniu jest jak ogień w stodole, im wcześniej zagasisz, tym lepiej -  zająknął się, zarumienił. -  Nie mam gospodarki, jak to sierota. Ale od małego znam robotę, handlowało się trochę tu i tam. Odłożyłem parę groszy, nie czekam na posag. Kiedy patrzę na Marylkę, to jakby mi kto miodem kapał na oczy. To znaczy, co ja chciałem mówić... Wy niby z leśniczówki, ale tak naprawdę to miastowi. Nie wiem, jak u was gada się o takich sprawach. Krótko powiem: pamiętajcie o mnie, jeśli zechcecie zięcia, który nie wywiezie wam córki w daleki świat.

Zaciął konia, parskając, jakby zły na siebie. Kiedy wyjechał na drogę, jeszcze raz obejrzał się przez ramię.

 - A na Marylkę uważajcie. We wsi wojskowi.

 

•••

Spodzieja miał nadzieję, że jeśli będzie ostrożny, zostawią go w spokoju. Nie bał się o dobytek, w leśniczówce nie bardzo było co rekwirować, a jedzenia trzymali tylko tyle, co na dwoje. Ale ilekroć myślał o córce, ze zdenerwowania drżały mu ręce, ledwie mógł skleić krzywego skręta. Nie obawiał się, że zauroczy ją partyzanckie życie. To, co opowiadano o tamtych ludziach, z gór, musiało ją odstręczać. Tajna szkoła, książki, Paweł -  wszystko to wydawało się teraz leśniczemu swojskie i bezpieczne. Cieszył się, że Marylka ma zajęcie.

Żeby tylko ją upilnować. Żeby tamci nie przychodzili. Żeby nie stało się najgorsze.

Przyszli. Nie drogą, od wsi, ale prosto z gór, unikając szlaków. Dwóch, trzeci chyba został w lesie na czujce, słońce od czasu do czasu rozniecało błyski w szkłach lornetki. Zsunęli się po stromiźnie, mrukliwi i nieufni, tratując młode świerczki. Marylka w ostatniej chwili zdążyła uciec na strych. Jeszcze nie przebrzmiały jej kroki na schodach, a tamci już przeskakiwali przez niski płotek.

 - Trzymaj łapy na widoku! - Wyższy, czarniawy, z garbatym nosem i wielkimi uszami, niedbale skierował lufę karabinu przed siebie. - Sam jesteś?

Leśniczy przełknął ślinę, podniósł ręce. Musiał myśleć szybko, nie mógł popełnić błędu.

 - A wy kto?

Krótka seria zryła ziemię o pół kroku przed nim, widział wyskakujące w górę kępki trawy.

 - Lud walczący! - Ciemnowłosy nie zdjął palca z cyngla, z zadowoleniem wysunął koniuszek języka. - Po wojnie w tej twojej budzie zrobi się dom wypoczynkowy dla robotników.

Drugi był niższy, ale szerszy w barach, z konopną grzywą i płaską, kmiecą twarzą. Spojrzał na rozstaje, jakby chciał się upewnić, że Boleściwa w kapliczce niczego nie usłyszała.

 - Ty, Abramek, nie strasz człowieka. - Skrzywił się, podszedł do ławeczki i usiadł, opierając broń o ścianę. Klepnął w deskę. - Siadaj pan. Pogadamy.

Tamten odszedł za róg leśniczówki, przez brudne szyby próbował zajrzeć do wnętrza. Spodzieja opuścił ręce, ale nie usiadł. Walczył z chęcią rzucenia okiem na okienko strychu.

 - Przestańże się bać, człowieku! - Blondyn z westchnieniem wyciągnął nogi. - Nie trzeba się przejmować gadaniem tamtego ancykrysta, to tylko pomylony Żydek. Szwaby wytłukły mu całą rodzinę, zaraz na początku wojny. Od tego czasu skołowaciał trochę.

 - Jesteście komunistami?

 - Gdzie tam! - obruszył się, splunął. - Porządne wojsko, oddział wydzielony. Kiedyś dzieciaki będą się o nas uczyć w szkole. Mów na mnie Kosa.

Siadając, Spodzieja odważył się na jedno, szybkie spojrzenie w górę. Miał wrażenie, że na stryszku poruszył się cień. Zacisnął zęby.

 - Nie wiem, jak mógłbym wam pomóc. Spiżarnia prawie pusta.

 - Iii tam! Co nam po twojej spiżarni, żryj sobie na zdrowie. - Przeciągnął się, ziewnął. - Gdzie córka?

Leśniczy nawet nie drgnął. Zaczerpnął powietrza, wypuścił, odetchnął znowu. A więc wiedzą, powiedzieli im we wsi. Spokojnie. Nie podnosić głosu, nie wzbudzać podejrzeń.

 - Na szlaku, lubi długie przechadzki.

 - Przechadzki, mówisz? Pewnie nudzi się na tym zesłaniu, biedna dziewczyna. - Kosa ziewnął jeszcze raz, wykrzywiając szczękę jak koń. - No, może się kiedyś spotkamy w górach. Będzie okazja, zaprosimy ją na tańce do wsi.

Abramek wychylił się zza drugiego rogu leśniczówki, policzek miał wypchany kęsem kiełbasy.

 - Znalazłem spiżarkę! - Potrząsnął całym pętem. - Swojska, jałowcowa, mocno doprawiona. Rekwiruję na potrzeby ludowej armii.

 - A udław się, czerwona zarazo! - mruknął Kosa i dokończył głośniej: - Myślałem, że nie jadasz wieprzowiny.

 - Jestem ateistą, nie mam żadnych przesądów religijnych. Po wojnie taka kiełbasa będzie na talerzu każdego robotniczego dziecka.

 - No, my tu sobie ugwarzamy, a służba nie drużba. - Kosa wstał, zarzucając karabin na ramię. - Dobrze, żeśmy się poznali, panie leśniczy. Siedzisz tu na ważnym punkcie strategicznym, miej oczy otwarte.

Spodzieja skinął głową. Miał nadzieję, że na tym się skończy, ale Kosa nagle zmrużył niebieskie oczka, zbliżając twarz.

 - My nie żartujemy, panie leśniczy. Od czasu do czasu będzie zaglądał tu ktoś od nas, żeby pogadać. Chcemy wiedzieć o każdym, kto chodzi drogą, kto nocuje, o czym gadają ludzie. Wszystko. - Zmarszczył mały, płaski nosek. - A jeśli zdarzy się, że kogoś zaciekawi jaskinia, leć do nas w góry, choćby w środku nocy.

 - Jaka jaskinia?

 - Dobrze wiesz, jaka.

Spodzieja poczuł suchość w gardle.

 - Jak was znajdę?

 - Nie bój się. To my znajdziemy ciebie.

Odeszli, znikając w zaroślach ponad leśniczówką. Zgasły szkła lornetki, ucichły kroki. Spodzieja opadł na ławkę, oparł głowę o ścianę i długo siedział z przymkniętymi oczami, próbując uspokoić roztrzepotane serce.

Przez kilka dni trwał spokój. Marylka o nic nie pytała, był za to wdzięczny. Kiedy zabronił jej dalekich spacerów, przyjrzała mu się uważnie, w milczeniu skinęła głową. Napisała nawet list do Pawła, żeby nie przyjeżdżał, póki tutaj wszystko się nie uładzi. Uczyła się całymi wieczorami, z głuchym zacięciem, jakby w książkach znajdowała ucieczkę od zgryzot. Wieczorami schodziła na kolację blada, z podkrążonymi oczami, zamyślona nad sprawami, z których się nie zwierzała.

Jędruś przyjechał jeszcze tylko raz. Nawracając furmankę, ponuro patrzył spod czapki głęboko nasuniętej na oczy. Wyburczał niewyraźne powitanie, zeskoczył na ziemię.

 - Tuzin jaj, trochę ziemniaków, kapusta. Więcej nie ma i nie będzie, póki tamte leśne zbóje nie wyniosą się do diabła. Rabują w biały dzień, nie ma na nich bata. Są we wsi tacy, którzy chcą iść na skargę do gestapo.

 - Nie róbcie tego! Będzie bieda.

 - Ja też sobie myślę, że trzeba przeczekać. Taki duży oddział nie może chyba długo siedzieć w jednym miejscu, bo Szwaby w końcu się połapią i zrobią obławę, jak na wilki. Pewnie latem wyniosą się, żeby wyzwalać inny kawałek ojczyzny. Tylko żal patrzeć na krzywdę ludzką, jaka po nich zostanie. No i zgroza, co z dziewuchami robią! - Spurpurowiał z gniewu.

 - Kiedyś jeszcze wszystko się odwróci. Okaże się, komu order, komu szubienica. - Spodzieja podniósł brwi, jakby coś go zastanowiło. - O co chodzi z tą jaskinią, Jędruś?

 - Jezus Maryja! - Czerwień spełzła z policzków chłopca równie szybko, jak się pojawiła. - Byli tu?

 - Byli.

 - Co z Marylką?

 - Nie martw się, nic jej nie jest. - Leśniczy położył mu dłoń na ramieniu. - Powiedz wszystko, co wiesz.

 - A bo to wy kto obcy, żeby nie znać jaskini w górach?

 - Zachodziłem tam ze dwa razy, przed laty. Nie widziałem niczego ciekawego.

 - Ja też nie. - Jędruś wykręcił się, wlazł na furmankę. - Muszę wracać, późno już.

 - Zaczekaj! - Spodzieja złapał konia za grzywę. - Ty jesteś dobry chłopak, nie umiesz kłamać. Coś ukrywasz. Jeśli mam uchronić Marylkę, muszę wiedzieć, co się dzieje.

Jędruś błądził wzrokiem po drodze, przygryzając wargę. Kiedy wreszcie spojrzał na leśniczego, źrenice miał lekko rozszerzone, jakby czegoś się przestraszył.

 - Oni tam zamieszkali, panie Spodzieja. W jaskini. Ludzie mówili im, żeby tego nie robili, ale uparli się. To pomyleńcy - wzdrygnął się. - A najgorszy ten najważniejszy. Mówią na niego Szef. Niby cichy, układny, a jak na kogo spojrzy, aż mrówki latają po plecach.

 - Co tam jest, Jędruś, w tej jaskini? Powiedz.

 - Nic nie ma. Przeklęte miejsce i tyle! - Szarpnął lejcami, Spodzieja odskoczył na bok. - Ja nic nie wiem, nie chcę wiedzieć.

 - A kto wie?

Skrzypiąca furmanka wtoczyła się na drogę, wzbijając pył. Koń zarzucił łbem, Jędruś trzasnął z bata. Odwrócił się jeszcze z daleka, mignęła jego blada twarz.

 - Pytajcie kościelnego. Jest taki stary, że już niczego się nie boi. Wio!

Furmanka zniknęła za rozstajami, ale Spodzieja jeszcze długo patrzył na opadający z wolna kurz. Było mu czegoś bardzo żal, choć nie umiał powiedzieć, czego. Zaczynał rozumieć, czym naprawdę jest ta wojna. Przeczuwał, że nie uda się przeczekać jej na uboczu, jak gwałtownej burzy, po której zawsze przejaśnia się niebo. To coś więcej, niż znaczki z Adolfem i zamknięte szkoły. O wiele więcej.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Supernowa za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...