"Komisarz Maciejewski. Kino Venus" - fragment
Dodane: 20-10-2008 16:29 ()
Rozdział 1
Pragnący przeciwdziałać
komendant powiatowy P. P.
podjął szereg zdecydowanych kroków
Dopiero zapadał marcowy zmierzch, a już dwóch facetów kręciło się po Szambelańskiej. Niższy i starannie wygolony wyglądał jak zawodowy fordanser. Co chwilę poprawiał kapelusz albo sprawdzał, czy szalik nie przesłania starannie zawiązanego krawata ze sztucznego jedwabiu. Wyższy, z barami zapaśnika ciągle spoglądał na zegarek, z trudem opinający gruby nadgarstek.
Z kamieniczki obok – tej samej, w której brzuchaci urzędnicy magistraccy mogli użyć przyjemności z panienką, która „ledwie przed tygodniem skończyła piętnaście lat, panie radco” – wypełzła gęsta woń kapuśniaku. Uliczka była pusta, tylko na rogu, pod niezapaloną jeszcze latarnią stało trzech chłopców z tornistrami.
– Późno się robi, Zielny – zauważył grubym głosem wyższy mężczyzna, znowu zerkając na cyferblat.
– Nie mów, że zmarzłeś, Fałniewicz. Sprawdźmy jeszcze na Jezuickiej.
Minęli gotycką bramę i poszli nieco szerszą ulicą Starego Miasta. Elegancik przystanął na chwilę przy kinoteatrze „Wiedza”, ale afisze niezbyt go zainteresowały. Same nieme starocie i jakiś melodramat w jidysz. Skręcili w Dominikańską, a potem w Złotą, wracając w stronę rynku. Na rogu pewien endek-kamienicznik utrzymywał do niedawna galerię sztuki, ale szybko zrozumiał, że w czasie kryzysu tylko burdele regularnie płacą czynsz. Jednak okna zastali ciemne, najwyraźniej u Polaka-katolika dziwki też jeszcze nie rozpoczęły godzin urzędowania.
Zielny zerknął na kamienne lwy, które obsiadły gzymsy na trzech narożnikach budynku, jednak do środka nie zaglądały.
„Prawiczki!” – uśmiechnął się w duchu tajniak.
Sąsiednia kamienica nie miała już nic wspólnego z lwami ani z endekiem. Szara i odrapana z miejsca zdradzała właściciela – gminę żydowską, która jakby na złość sąsiadowi zamiast burdelu ulokowała tu Towarzystwo Pomocy Ubogim Dziewczętom. Wywiadowcy minęli budynek i znów skierowali się w stronę Jezuickiej. Postawny Fałniewicz wbił ręce w kieszenie znoszonego płaszcza. Był bez rękawic, a robiło się chłodno.
– Tam! – syknął nagle jego niższy towarzysz i pierwszy zerwał się do biegu.
Jeśli nawet ktoś wyglądał przez brudne okna obdrapanych kamienic, zobaczył tylko dwie ciemne sylwetki i szarpiący się niewyraźny cień. Za chwilę cała trójka zniknęła w bramie.
– Nie przyszła góra do Mahometa... – sapnął Fałniewicz.
Zielny wprawnie obszukał kieszenie przyciśniętego do ściany mężczyzny, cofnął się pół kroku i poprawił krawat. Jego towarzysz puścił klapy płaszcza niewysokiego blondyna i nałożył mu kapelusz, który spadł podczas szamotaniny.
– Dawno cię nie było, Księżycki. Nie tęsknisz?
– Miałem przyjść, jak Boga kocham! – Tamten stuknął się w pierś. – Ale i tak nie ma z czym. Cisza i spokój, panie przodowniku.
Elegancik szybkim ruchem owinął sobie wokół dłoni jego krawat i szarpnął w górę.
– Panie starszy przodowniku – poprawił.
– Khy... grhatuluję awansu – wykrztusił Księżycki.
– Dziękuję. – Tajniak znów przycisnął go do ściany. – Ale masz kłopot, Księżyc. Widzisz, wybieraliśmy się właśnie na wódkę, a tymczasem musimy cię zawlec na komisariat. Nawet sobie nie wyobrażasz, jacy jesteśmy niezadowoleni...
– Na komisariat? – jęknął blondyn. – Ale za co?
– Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat trzech – wyrecytował flegmatycznie Fałniewicz.
– Ale po pijanemu i minęło trzy lata...
– Niestety, przedawnia się po pięciu, nawet na trzeźwo – przerwał Zielny. – A była umowa, że przez te pięć lat meldujesz się co tydzień i referujesz, kto, z kim, kiedy, za ile, od przodu czy od tyłu. Była czy nie była?
– Przepraszam, panie przo... panie starszy przodowniku. Tylko naprawdę nic takiego. Jutro, przysięgam!
– Nie jutro, bo jest niedziela, tylko pojutrze, w sam szewski poniedziałek. O wpół do jedenastej w parku, tam gdzie zwykle. – Wywiadowca odchylił połę płaszcza blondyna i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął portfel. – A to zabieram do depozytu, żebyś się czasem nie rozmyślił. Chcesz pokwitowanie?
– Nie trzeba. – Księżycki z rezygnacją pokręcił głową.
Fałniewicz podniósł jego chustkę. Otrzepał ją z błota i niezgrabnie manipulując wielkimi palcami, zawiązał pokaźny supeł.
– A to ku pamięci – powiedział.
[...]
Rozdział 3
Kiedy Lenz zaczął składać
poszarpany meldunek o trupie damskim,
myśli Maciejewskiego krążyły...
To tu, panie komisarzu – wysapał posterunkowy Lenz.
Przeszli obok drewnianego mostu łączącego Furmańską z Placem Targowym i najpierw młody policjant, a za nim Zyga zanurzyli się w ciemny wąwóz między ślepą ścianą magazynu a domami na drugim skraju wąskiej rzeczki. Płynącą dołem Czechówkę miejscami zasłaniały bale – jedne podtrzymywały spękane ściany kamienic i oficyn, inne umacniały brzegi. Na tych wątłych pomostach latem bawiły się dzieciaki, jednak teraz służyły pewnie tylko kotom.
– O tu! – wskazał palcem policjant, choć i bez tego trudno było nie zauważyć, zwłaszcza że po obu stronach rzeczki stało kilku mundurowych. Na swoim brzegu Czechówki podkomisarz dostrzegł Rumowicza i jeszcze dwóch od siebie z Dwójki, a przy kamieniczkach naprzeciwko patrol z Jedynki. Zasalutowali służbiście, ale zejść do wody żaden nie zamierzał.
Ona leżała twarzą do nurtu rzeczki. Czechówka jak to na wiosnę płynęła wartko, wokół nóg kobiety tworzyły się zawirowania, a niewielkie fale próbowały zadrzeć jej spódnicę. Materiał był jednak za ciężki, namókł i kleił się do ciała.
Lenz spojrzał zdziwiony na Maciejewskiego. Służąc w Wydziale Śledczym, podkomisarz musiał oglądać wiele trupów, pewnie nawet bardziej odrażających. Tymczasem wzdrygnął się na widok zupełnie świeżego, który nie cuchnął, nie miał flaków na wierzchu ani nic. Posterunkowy przechodził tędy wczorajszego popołudnia i wtedy w rzeczce nie było nic prócz śmieci, które żydowskie gospodynie wyrzucały wprost z okien, jeśli tylko nie widziały w pobliżu policjanta ani stróża.
Zyga zbliżył się do barierki. Kiedy Lenz zaczął składać poszarpany meldunek o trupie damskim, myśli Maciejewskiego krążyły jeszcze wokół nocnej rozmowy z Calinem. Dlatego wiadomość podziałała na niego niczym na wsiową babę list z urzędowym stemplem – przemknęło mu przez głowę, że to Lilli Byoros leży w Czechówce, że za późno podjął decyzję i nadzieja na wyrwanie się z bagna właśnie prysła. Ale sądząc po ubraniu, ta kobieta nie mogła być córką bogatego handlowca – palto, teraz rozłożone na boki jak płetwy flądry, wyglądało na tanie, w dodatku widać było łaty.
– No co jest? – zapytał podkomisarz. – Nikt się nie ruszy sprawdzić? Tam nie ma śladów, przecież widać, że zrzucona z brzegu. Jeśli coś było, dawno zdążyliście zadeptać.
– To sprawa Jedynki, panie komisarzu – z lekką nutą wyższości zaczął Rumowicz. – Pan komendant wyraźnie zalecił, żeby nie przekraczać granic swoich...
– Tak, tak, swoich rejonów, nie musi mi pan wykładać rozkazów komendanta – warknął ostro Zyga.
– Przepraszam, panie komisarzu. No ale tam patrol z Jedynki, nie chciałem...
– Bucików pan żeś nie chciał zamoczyć i tyle. Posterunkowy! – zawołał głośniej Maciejewski do policjanta po drugiej stronie. – A wy czego stoicie jak na warcie honorowej?
– Za pozwoleniem, panie komisarzu, trup jest bliżej waszego brzegu.
– Miał pan rację, panie Rumowicz, trup jest zupełnie niczyj. Choć nie – Zyga z namysłem potarł czoło – skoro leży w wodzie, to może przyzna się do niego posterunek rzeczny w Kazimierzu nad Wisłą. Dość tego! Lenz, też się boicie zaziębienia? Jak nie, to chodźmy. A zawiadomił ktoś Wydział Śledczy?
– Od razu wydałem taki rozkaz – obraził się aspirant.
– No i Bogu dzięki.
Zyga przerzucił nogę za barierkę chroniącą okolicznych pijaczków przed niezamierzoną kąpielą, chwycił się dolnej poręczy i ostrożnie opuścił. Mlasnęło błoto, łykając po kostki jak na złość wyglansowane wieczorem oficerki. Lenz chwilę szamotał się z przewieszonym przez plecy karabinem, w końcu oddał go Rumowiczowi.
– Opisał pan położenie zwłok? – upewnił się jeszcze Zyga i dopiero gdy aspirant skinął głową, wyciągnął rękę ku martwej dziewczynie.
Nie zdołał jej sięgnąć. Ostrożnie zbadał nogą leżące tuż przy brzegu stare wiadro. Widząc to, Lenz wlazł do wody prawie po kolana.
– Pomogę, panie komisarzu. – Chwycił trupa za rękaw płaszcza i razem go obrócili.
Dziewczyna była dość wysoka, miała czarne kręcone włosy i wąski, lekko spłaszczony nos. Skóra poszarzała od leżenia w wodzie, tylko usta grubo pomalowane szminką nie straciły koloru i wyglądały jak u świeżo napojonego wampira. Oczy były wywrócone tak, że tęczówki zniknęły pod powiekami.
– Może ślepa... – Lenz przełknął ślinę. – Znaczy z bielmem. Sama wpadła...
– No to szukajcie tego, na co się nadziała. – Maciejewski wskazał ranę na wysokości wątroby. – Dobrze, wiem, że macie dobre chęci. Pierwszy trup? Nie porzygacie się?
– Dam radę, panie komisarzu.
– No to na trzy!
Ledwie wyciągnęli ją na brzeg, wokół zrobiło się tłoczno od żydowskich przekupniów, choć wcześniej dziwnym trafem wszyscy omijali okolice mostu, jakby był mocno strejfiony. Oczywiście nikt nie znał dziewczyny, nikt niczego nie widział. Maciejewskiemu łeb pękał od monotonnego jojczenia przysadzistych lub dla odmiany chudych jak tyczki bab w brudnych fartuchach. Przygarbieni mężczyźni w kaszkietach i wyświechtanych płaszczach przynajmniej byli cicho. Wśród gapiów podkomisarz widział przez chwilę gimnazjalistkę, która szybko uciekła, gdy wiatr zrzucił gazetę z twarzy zabitej. Nikt nie zbliżył się na więcej niż kilka metrów do ciała, nawet kiedy Rumowicz przygniótł rogi gazety kamieniami. Jednak dla Zygi i Lenza przyniesiono gorącej herbaty z wyszynku win i miodu.
Ze Śledczego, co było dla Maciejewskiego pocieszające, przyszedł Fałniewicz. Ten przynajmniej nie robił dodatkowego zamieszania: stał, kiwał głową i notował, a ogryzek ołówka podrygiwał w jego grubych palcach.
– Na fotografa z Wojewódzkiej nie ma co liczyć, ich brygada jest poza miastem. Musi wystarczyć szkic ręczny. Dziwię się tylko, panie kierowniku, że osobiście właził pan w bajoro – dodał, chowając notes. – Te pańskie łajzy nie mogły?
– Moje łajzy bały się łajz z Jedynki – mruknął Zyga. – Ale zdziwisz się, Fałniewicz, to zabójstwo jakoś mnie zainteresowało.
Tajniak pokiwał głową. Faktycznie, dla Maciejewskiego w komisariacie nie było życia. A zasztyletowana kurwa, choć nic wielkiego, zawsze to sprawa kryminalna.
c.d. w książce...
Fragment:
Rozdział 1
Pragnący przeciwdziałać
komendant powiatowy P. P.
podjął szereg zdecydowanych kroków
Dopiero zapadał marcowy zmierzch, a już dwóch facetów kręciło się po Szambelańskiej. Niższy i starannie wygolony wyglądał jak zawodowy fordanser. Co chwilę poprawiał kapelusz albo sprawdzał, czy szalik nie przesłania starannie zawiązanego krawata ze sztucznego jedwabiu. Wyższy, z barami zapaśnika ciągle spoglądał na zegarek, z trudem opinający gruby nadgarstek.
Z kamieniczki obok – tej samej, w której brzuchaci urzędnicy magistraccy mogli użyć przyjemności z panienką, która „ledwie przed tygodniem skończyła piętnaście lat, panie radco” – wypełzła gęsta woń kapuśniaku. Uliczka była pusta, tylko na rogu, pod niezapaloną jeszcze latarnią stało trzech chłopców z tornistrami.
– Późno się robi, Zielny – zauważył grubym głosem wyższy mężczyzna, znowu zerkając na cyferblat.
– Nie mów, że zmarzłeś, Fałniewicz. Sprawdźmy jeszcze na Jezuickiej.
Minęli gotycką bramę i poszli nieco szerszą ulicą Starego Miasta. Elegancik przystanął na chwilę przy kinoteatrze „Wiedza”, ale afisze niezbyt go zainteresowały. Same nieme starocie i jakiś melodramat w jidysz. Skręcili w Dominikańską, a potem w Złotą, wracając w stronę rynku. Na rogu pewien endek-kamienicznik utrzymywał do niedawna galerię sztuki, ale szybko zrozumiał, że w czasie kryzysu tylko burdele regularnie płacą czynsz. Jednak okna zastali ciemne, najwyraźniej u Polaka-katolika dziwki też jeszcze nie rozpoczęły godzin urzędowania.
Zielny zerknął na kamienne lwy, które obsiadły gzymsy na trzech narożnikach budynku, jednak do środka nie zaglądały.
„Prawiczki!” – uśmiechnął się w duchu tajniak.
Sąsiednia kamienica nie miała już nic wspólnego z lwami ani z endekiem. Szara i odrapana z miejsca zdradzała właściciela – gminę żydowską, która jakby na złość sąsiadowi zamiast burdelu ulokowała tu Towarzystwo Pomocy Ubogim Dziewczętom. Wywiadowcy minęli budynek i znów skierowali się w stronę Jezuickiej. Postawny Fałniewicz wbił ręce w kieszenie znoszonego płaszcza. Był bez rękawic, a robiło się chłodno.
– Tam! – syknął nagle jego niższy towarzysz i pierwszy zerwał się do biegu.
Jeśli nawet ktoś wyglądał przez brudne okna obdrapanych kamienic, zobaczył tylko dwie ciemne sylwetki i szarpiący się niewyraźny cień. Za chwilę cała trójka zniknęła w bramie.
– Nie przyszła góra do Mahometa... – sapnął Fałniewicz.
Zielny wprawnie obszukał kieszenie przyciśniętego do ściany mężczyzny, cofnął się pół kroku i poprawił krawat. Jego towarzysz puścił klapy płaszcza niewysokiego blondyna i nałożył mu kapelusz, który spadł podczas szamotaniny.
– Dawno cię nie było, Księżycki. Nie tęsknisz?
– Miałem przyjść, jak Boga kocham! – Tamten stuknął się w pierś. – Ale i tak nie ma z czym. Cisza i spokój, panie przodowniku.
Elegancik szybkim ruchem owinął sobie wokół dłoni jego krawat i szarpnął w górę.
– Panie starszy przodowniku – poprawił.
– Khy... grhatuluję awansu – wykrztusił Księżycki.
– Dziękuję. – Tajniak znów przycisnął go do ściany. – Ale masz kłopot, Księżyc. Widzisz, wybieraliśmy się właśnie na wódkę, a tymczasem musimy cię zawlec na komisariat. Nawet sobie nie wyobrażasz, jacy jesteśmy niezadowoleni...
– Na komisariat? – jęknął blondyn. – Ale za co?
– Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat trzech – wyrecytował flegmatycznie Fałniewicz.
– Ale po pijanemu i minęło trzy lata...
– Niestety, przedawnia się po pięciu, nawet na trzeźwo – przerwał Zielny. – A była umowa, że przez te pięć lat meldujesz się co tydzień i referujesz, kto, z kim, kiedy, za ile, od przodu czy od tyłu. Była czy nie była?
– Przepraszam, panie przo... panie starszy przodowniku. Tylko naprawdę nic takiego. Jutro, przysięgam!
– Nie jutro, bo jest niedziela, tylko pojutrze, w sam szewski poniedziałek. O wpół do jedenastej w parku, tam gdzie zwykle. – Wywiadowca odchylił połę płaszcza blondyna i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął portfel. – A to zabieram do depozytu, żebyś się czasem nie rozmyślił. Chcesz pokwitowanie?
– Nie trzeba. – Księżycki z rezygnacją pokręcił głową.
Fałniewicz podniósł jego chustkę. Otrzepał ją z błota i niezgrabnie manipulując wielkimi palcami, zawiązał pokaźny supeł.
– A to ku pamięci – powiedział.
[...]
Rozdział 3
Kiedy Lenz zaczął składać
poszarpany meldunek o trupie damskim,
myśli Maciejewskiego krążyły...
To tu, panie komisarzu – wysapał posterunkowy Lenz.
Przeszli obok drewnianego mostu łączącego Furmańską z Placem Targowym i najpierw młody policjant, a za nim Zyga zanurzyli się w ciemny wąwóz między ślepą ścianą magazynu a domami na drugim skraju wąskiej rzeczki. Płynącą dołem Czechówkę miejscami zasłaniały bale – jedne podtrzymywały spękane ściany kamienic i oficyn, inne umacniały brzegi. Na tych wątłych pomostach latem bawiły się dzieciaki, jednak teraz służyły pewnie tylko kotom.
– O tu! – wskazał palcem policjant, choć i bez tego trudno było nie zauważyć, zwłaszcza że po obu stronach rzeczki stało kilku mundurowych. Na swoim brzegu Czechówki podkomisarz dostrzegł Rumowicza i jeszcze dwóch od siebie z Dwójki, a przy kamieniczkach naprzeciwko patrol z Jedynki. Zasalutowali służbiście, ale zejść do wody żaden nie zamierzał.
Ona leżała twarzą do nurtu rzeczki. Czechówka jak to na wiosnę płynęła wartko, wokół nóg kobiety tworzyły się zawirowania, a niewielkie fale próbowały zadrzeć jej spódnicę. Materiał był jednak za ciężki, namókł i kleił się do ciała.
Lenz spojrzał zdziwiony na Maciejewskiego. Służąc w Wydziale Śledczym, podkomisarz musiał oglądać wiele trupów, pewnie nawet bardziej odrażających. Tymczasem wzdrygnął się na widok zupełnie świeżego, który nie cuchnął, nie miał flaków na wierzchu ani nic. Posterunkowy przechodził tędy wczorajszego popołudnia i wtedy w rzeczce nie było nic prócz śmieci, które żydowskie gospodynie wyrzucały wprost z okien, jeśli tylko nie widziały w pobliżu policjanta ani stróża.
Zyga zbliżył się do barierki. Kiedy Lenz zaczął składać poszarpany meldunek o trupie damskim, myśli Maciejewskiego krążyły jeszcze wokół nocnej rozmowy z Calinem. Dlatego wiadomość podziałała na niego niczym na wsiową babę list z urzędowym stemplem – przemknęło mu przez głowę, że to Lilli Byoros leży w Czechówce, że za późno podjął decyzję i nadzieja na wyrwanie się z bagna właśnie prysła. Ale sądząc po ubraniu, ta kobieta nie mogła być córką bogatego handlowca – palto, teraz rozłożone na boki jak płetwy flądry, wyglądało na tanie, w dodatku widać było łaty.
– No co jest? – zapytał podkomisarz. – Nikt się nie ruszy sprawdzić? Tam nie ma śladów, przecież widać, że zrzucona z brzegu. Jeśli coś było, dawno zdążyliście zadeptać.
– To sprawa Jedynki, panie komisarzu – z lekką nutą wyższości zaczął Rumowicz. – Pan komendant wyraźnie zalecił, żeby nie przekraczać granic swoich...
– Tak, tak, swoich rejonów, nie musi mi pan wykładać rozkazów komendanta – warknął ostro Zyga.
– Przepraszam, panie komisarzu. No ale tam patrol z Jedynki, nie chciałem...
– Bucików pan żeś nie chciał zamoczyć i tyle. Posterunkowy! – zawołał głośniej Maciejewski do policjanta po drugiej stronie. – A wy czego stoicie jak na warcie honorowej?
– Za pozwoleniem, panie komisarzu, trup jest bliżej waszego brzegu.
– Miał pan rację, panie Rumowicz, trup jest zupełnie niczyj. Choć nie – Zyga z namysłem potarł czoło – skoro leży w wodzie, to może przyzna się do niego posterunek rzeczny w Kazimierzu nad Wisłą. Dość tego! Lenz, też się boicie zaziębienia? Jak nie, to chodźmy. A zawiadomił ktoś Wydział Śledczy?
– Od razu wydałem taki rozkaz – obraził się aspirant.
– No i Bogu dzięki.
Zyga przerzucił nogę za barierkę chroniącą okolicznych pijaczków przed niezamierzoną kąpielą, chwycił się dolnej poręczy i ostrożnie opuścił. Mlasnęło błoto, łykając po kostki jak na złość wyglansowane wieczorem oficerki. Lenz chwilę szamotał się z przewieszonym przez plecy karabinem, w końcu oddał go Rumowiczowi.
– Opisał pan położenie zwłok? – upewnił się jeszcze Zyga i dopiero gdy aspirant skinął głową, wyciągnął rękę ku martwej dziewczynie.
Nie zdołał jej sięgnąć. Ostrożnie zbadał nogą leżące tuż przy brzegu stare wiadro. Widząc to, Lenz wlazł do wody prawie po kolana.
– Pomogę, panie komisarzu. – Chwycił trupa za rękaw płaszcza i razem go obrócili.
Dziewczyna była dość wysoka, miała czarne kręcone włosy i wąski, lekko spłaszczony nos. Skóra poszarzała od leżenia w wodzie, tylko usta grubo pomalowane szminką nie straciły koloru i wyglądały jak u świeżo napojonego wampira. Oczy były wywrócone tak, że tęczówki zniknęły pod powiekami.
– Może ślepa... – Lenz przełknął ślinę. – Znaczy z bielmem. Sama wpadła...
– No to szukajcie tego, na co się nadziała. – Maciejewski wskazał ranę na wysokości wątroby. – Dobrze, wiem, że macie dobre chęci. Pierwszy trup? Nie porzygacie się?
– Dam radę, panie komisarzu.
– No to na trzy!
Ledwie wyciągnęli ją na brzeg, wokół zrobiło się tłoczno od żydowskich przekupniów, choć wcześniej dziwnym trafem wszyscy omijali okolice mostu, jakby był mocno strejfiony. Oczywiście nikt nie znał dziewczyny, nikt niczego nie widział. Maciejewskiemu łeb pękał od monotonnego jojczenia przysadzistych lub dla odmiany chudych jak tyczki bab w brudnych fartuchach. Przygarbieni mężczyźni w kaszkietach i wyświechtanych płaszczach przynajmniej byli cicho. Wśród gapiów podkomisarz widział przez chwilę gimnazjalistkę, która szybko uciekła, gdy wiatr zrzucił gazetę z twarzy zabitej. Nikt nie zbliżył się na więcej niż kilka metrów do ciała, nawet kiedy Rumowicz przygniótł rogi gazety kamieniami. Jednak dla Zygi i Lenza przyniesiono gorącej herbaty z wyszynku win i miodu.
Ze Śledczego, co było dla Maciejewskiego pocieszające, przyszedł Fałniewicz. Ten przynajmniej nie robił dodatkowego zamieszania: stał, kiwał głową i notował, a ogryzek ołówka podrygiwał w jego grubych palcach.
– Na fotografa z Wojewódzkiej nie ma co liczyć, ich brygada jest poza miastem. Musi wystarczyć szkic ręczny. Dziwię się tylko, panie kierowniku, że osobiście właził pan w bajoro – dodał, chowając notes. – Te pańskie łajzy nie mogły?
– Moje łajzy bały się łajz z Jedynki – mruknął Zyga. – Ale zdziwisz się, Fałniewicz, to zabójstwo jakoś mnie zainteresowało.
Tajniak pokiwał głową. Faktycznie, dla Maciejewskiego w komisariacie nie było życia. A zasztyletowana kurwa, choć nic wielkiego, zawsze to sprawa kryminalna.
c.d. w książce...
Dziękujemy wydawnictwu Red Horse za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...