"Czarownica z Radosnej" - fragment

Autor: Zofia Staniszewska Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-08-2008 11:35 ()


 

Moja mama jest czarownicą. Była nią zawsze, choć niektórzy twierdzą, że jest bibliote karką, pracującą w gimnazjum. Ale czy zwykła bibliote karka miałaby władzę nad czasem i snem, czy słuchałyby jej zwierzęta i ptaki? Nawet woda z Szarego Jeziora jest jej posłuszna. Skąd wiem, że ona rządzi czasem? Ponieważ ona go stwarza swoim działaniem. Bez niej cały świat zastyga w bezruchu, a czas znika. Tak się dzieje, gdy idziemy z mamą do Sanktuarium Ciszy w Mrocznym Zagajniku. Siadamy na mchu, wyprostowane. Mama przy myka oczy, a wtedy wszystko nieruchomieje. I słońce, i chmury nad nami. Ptaki przestają śpiewać, a mrówki uwijać się. Tylko drzewa jeszcze przez chwilę szumią. Liście delikatnie poruszane wiatrem śpiewają kołysankę. Świat zasypia. Gdy mama podnosi powieki, wszystko ożywa, a czas zaczyna płynąć. Uśmiecha się, a wtedy świergotki drzewne, małe ptaszki z czerwonymi nóżkami, które zamieszkują nasz Zagajnik, głośno śpiewając, zlatują z wysokich gałęzi wprost pod nasze nogi. Zajadają owady kryjące się w mchu i nie zwracają już na nas uwagi.

Z samego rana zajrzała do mnie Stara Ryśkowa ze wsi. Przyniosła dwadzieścia jaj. Zawsze kupuję jajka na wsi, choć są droższe niż w markecie. W ogóle jeśli chodzi o centra handlowe, to należę raczej do C.H. Dezerterów.

Ryśkowa zlustrowała dokładnie moją kuchnię, zajrzała nawet do garnka, po czym zaczęła biadolić nad moim losem.

– Łejery, i gdzie ci, gdowo, przyszło żyć! Na takich koleniach, gdzie człowieka ze świcom szukać... Samyj, ino z dzieckami. Nie bojacie się to? – staruszka spytała, widocznie retorycznie, bo nie czekając na odpowiedź, cią gnęła dalej. – Nawet kurów nie macie. Ady to prawdziwie łobraza boska. – Pokręciła z niezadowole niem głową, po czym przysiadła na zydelku. Nawet niskie taborety wydawały się dla niej za wysokie. – Gdyby żeście tak wiency bymbasów mieli, ady tylko dwa? Toż ci nudno, kobito!

W tej chwili zaspana Joasia, ze skudłaconymi jeszcze włosami, zeszła do kuchni napić się mleka.

– A dziewczyninie to trzebno sprawić halkę pod spódnicę. Jakże tak, bez niczego pode spodem? Toż majtków można nie założyć, ale żeby halki?! I spódnica za kolana mo sięgać. Ubrana ta panina Haśka niewydarzenie – jak moje wnuczki. Łobraza boska!

W końcu zawiązała ponownie na siwym koczku chustkę w czerwone maki i zebrała się do wyjścia. Na odchodnym mruknęła jeszcze pod nosem:

– Bez chłopa życie – co to za życie? Do niczego jako i dziurawy kapyć, co go to ni mosz czym zaszyć.

Nie znoszę Ryśkowej z jej wścibskim nosem. Te jej rozbiegane, małe oczy ledwie wystające spod kwiecistych chust przyprawiają mnie o dreszcze. Stara zgredka!

Przypomina przejrzałą, pomarszczoną dynię. Dynię, którą ktoś ściął w Halloween, wybrał ze środka cały miąższ, tępym nożem wykroił szpary na oczka i usta i przykleił wystający nos. A potem zatknął na krzywy kostur ubrany w powyciągane, bure swetry. A na końcu tchnął życie, montując w środku baterie.

Ryśkowa zaw sze wszystko wie o wszystkich. Nawet domyślam się skąd. Wieczorami podchodzi pod domy, wzrokiem usypia psy i podgląda przez rozświetlone okna życie mieszkańców. Próbo wałam ją na tym nakryć, ale jest to prawie niemożliwe. Zgredka przywiązuje do klamek cie niutkie nici i gdy ktoś otworzy drzwi, natychmiast bezszelestnie znika w ciemnościach nocy jak licho. I tylko zostaje po niej lepka pajęczyna omotana wokół ze wnętrz nej klamki.

A od mojej miniówy niech się trzyma z daleka! Choć jedno trzeba jej przyznać, chusty na głowę ma zajefajne, po prostu lansik!

 

– Cześć, Jagoda!

– Witam Astronoma! Nawóz mam w garażu, kupiłam dziesięć worków.

– Dziesięć worków? Na dwa hektary pastwiska powinno wystarczyć. Zaraz się tym zajmę.

– Paweł, poczekaj chwilę. – Jagoda podeszła do traktora.

– Ile to będzie kosztować?

– Co? Rozrzucenie nawozu? – Postawny brunet zeskoczył na ziemię. – Nic. Nie patrz tak na mnie, bo jednak coś chcę.

– Niemożliwe! Ty?

– A widzisz, nie jestem taki bezinteresowny, na jakiego wyglądam.

– Nie? Wszyscy we wsi wiedzą, do kogo udać się po pożyczkę przed pierwszym.

– A jednak. Chciał bym, żebyś nauczyła mnie jeździć na koniu.

– No, no... Załatwione.

– A że zajmie ci to trochę czasu, żeby było sprawiedliwie, naprawię dach w stajni. Zauważyłem, że przecieka.

– Paweł, nie przesadzaj z tą pomocą, chyba że do emerytury nie nauczysz się jeździć. Wtedy będę miała okazję ci się odwdzięczyć. Ale niestety, nie wyglądasz nagelejzę.

– To się jeszcze okaże. Tylko pamiętaj – Paweł wytaszczył ostatni worek nawozu z garażu – przez dwa tygodnie albo i dłużej, jeżeli deszcz nie spadnie, nie wypuszczaj koni na pastwisko. Ta chemia musi wejść w ziemię.

– Będę je prowadzać do starego sadu. Dzięki!

Joasia lubiła, gdy jej mama zakładała kwieciste spodnie z delikatnego płótna. Zabierały ze sobą wszystkie psy i szły na pola. Jagoda miała dwa bernardyny, a ściśle mówiąc: bernardynki, i trzy czarne jak biesy, wesołe kundelki. Kundelki, same suczki, dostały swego czasu imiona, w założeniu mające wzbudzać postrach, korespondujący

z ich maścią: Belzebubka, Diabełka i Lucyferka, ale komu by się chciało krzyczeć tak długo: Diabełka do nogi, albo: Lucyferka siad, albo: Belzebubka, zostaw tego kota! Wołamy

na nie po prostu Bubka, Beka i Lufka.

Weszliśmy do stajni. Drewniana stajnia z wiecznie otwartymi okienkami późną wiosną pachnie tak, jak lubię. Liniejąca sierść, koński pot i nawóz, udeptana słoma i siano, rozgrzane od słońca deski. Konie nie mają tu wydzielonych boksów, do ścian przykręcone są tylko cztery pojemniki, które udają żłoby, i słona lizawka, zabarwiona przez witaminowe dodatki na zielono, a na ziemi stoją trzy wiadra z wodą. Poidła kupiłam już dawno, ale leżą niezamontowane z tyłu, za przepierzeniem z desek, obok wysokich silosów na owies. Przed silosami jest wygospodarowany kącik z wieszakami na siodła, szumnie nazywany siodlarnią.

Gryf i Beduin, dwa kare wałachy, gdy nas usłyszały, na wet nie podniosły łbów znad żłobu. Pięć minut temu dostały swoją porcję owsa, którą właśnie kończyły. Epona niespokojnie zastrzygła uszami, ale już po chwili porozumie wawczo parsknęła. Jej wymię niecierpliwie ssało kilkutygodniowe źrebię.

– Super masz tę klacz. – Paweł z uznaniem przyglądał się wysmukłej, sil nej sylwetce konia. Uśmiechnął się na widok różnokolorowych kopyt, na któ rych barwa różowa i łososiowa przechodziła kapryśnie w ciemny grafit. Pod szedł bliżej do Epony, dał jej marchewkę i pogłaskał po miękkich, piegowa tych chrapach i jasnej szyi, na której ciemniały okrągłe plamy. – Ta maść jak się nazywa?

– Jabłkowita. Wezmę cię na lonżę. Wyprowadź Gryfa, gdy skończy z owsem!

Przygotowałam szczotki, zgrzebło, uzdę, kopystkę, na którą mówimy tu kopytnik, i dawno nieużywane czapsy  oraz toczek Domi nika. Paweł wytaszczył z siodlarni

czaprak i siodło.

– Przymierz. – Podałam mu czapsy. – Te powinny być dobre, moich byś nie opiął na łydce.

Gdy Paweł wskoczył na siodło, od razu wiedziałam, że nie siedzi pierw szy raz na koniu.

– Jeździłem już kiedyś, ale dawno, w dzieciństwie – wyjaśnił w odpowie dzi na mój py tający wzrok.

– W takim razie idziemy od razu na padok. – Odłożyłam długi bat i lonżę na miejsce. Czułam, że Paweł świetnie sobie poradzi bez niej.

Czasami o świcie budzi mnie natarczywy świergot ptaków: kosów, wró bli, gajówek. Wirtuozów wśród kosów poznaję po głębokim tonie, który stopniowo się nasila, a po chwili kunsztownej przerwy kończy fantazyjnym ozdobnikiem lub nawet imitacją głosów innych ptaków.

Gnieżdżące się u mnie w zaroślach dzikiej róży niepozorne, szare gajówki, które trudno wypatrzyć, zdradza głośny i melodyjny tryl. W ich wysmakowane pieśni często wdziera się kłótliwe ćwierkotanie neurotycznych wróbli.

Staram się wtedy nie zasnąć, wyglądam przez okno. Daleko na łące, po śród traw, cha brów i maków, z porannej mgły wyłania się biała klacz ze swym źrebięciem, a za nią czernią się smoliście dwa pozostałe wierzchowce. Skowro nek wzbija się wysoko w niebo i rozszala łym trelem oznajmia światu, że dzień znów zwyciężył ciemność, i można udawać, że jest tak, jak było na początku.

Idziemy z mamą i braciszkiem do Sanktuarium. Mama niesie butelkę wody, Jaś trzy kubki, a ja w szklanym pojemniku pyszną szarlotkę. Psy zostawiliśmy w domu.

Do Mrocznego Zagaj nika nie mają wstępu nie tylko ze względu na myśliwych. Mogłyby wypłoszyć Ciszę. W Sanktuarium wiekowe dęby i buki porasta bluszcz.

Wspina się po pniach, a nawet wyższych konarach. Na pięknym, puszystym mchu mieści się ołtarzyk, czyli stara drewniana skrzynka, pomalowana w czerwone kwiaty.

W środku mieszka Tajemnica. Jak zwykle mama zamyka oczy i przez moment stapia się w niej Rzeczy wistość Śnienia i Rzeczywistość Opowieści. Jaś kładzie się na plecach i obserwuje znieruchomiałego dzięcioła, a ja ukradkiem skubię szczawik o białych kwiatkach. Jest to szczawik zajęczy, okropnie kwaśny, i mama ciągle mówi, że zjadany

w większych ilo ściach szkodzi. Ale ja wiem, że nic mi nie będzie.

Nagle ptaki znów zaczynają śpiewać, mama otwiera oczy i opychamy się ciastem. Ostatni kawałek placka kruszymy i kładziemy na ołtarzu obok skrzynki w kwiaty.

To ofiara dla mrówek, robotnic ziemi.

– Mamutek, opowiedz nam bajkę.

– A o czym?

– Ja chcę, żeby była o koniach – prosi Jaś.

-             Dobrze, opowiem wam baśń o Eponie – zgadza się po chwili Jagoda.

 

BAŚŃ PIERWSZA

   EPONA, BOGINI KONI

 

Działo się to dawno temu, gdy po ziemi, oprócz zwykłych ludzi, przechadzali się nie śmiertelni bogowie lasów, jezior, strumieni, gór. Wśród nich delikatną urodą wyróżniała się jasna Epona, której posłuszny był każdy koń, nawet najdzikszy rumak. Jeździła ona polnymi

i leśnymi ścieżkami na siwej klaczy, za którą biegł nieodmiennie rozbrykany źrebak.

– A jak miał na imię ten źrebak? – spytał zaciekawiony Jaś.

– Nazwano go Equuleus, w skrócie Ekuś.

-             To zupełnie jak u nas! – zdziwił się chłopiec.

 

Epona mijała sioła i warowne grody, goszczono ją w strzelistych zamkach,

a wszędzie doglądała i leczyła konie. Na ludzi nie zwracała uwagi. Aż pewnej jesieni

na łące, gdzie pasła się klacz, zastąpił Eponie drogę młody wojownik z mieczem i w kolczudze, dosiadający wspaniałego ogiera. Za nim podążało kilku pachołków.

Bogini bez strachu spojrzała na męża, a wówczas rycerz zdjął hełm z brązu i wiatr rozwiał mu płowe, długie włosy.

– Pani – zwrócił się do Epony – wracam z wyprawy wojennej. Rok temu, gdy znalazłem

się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ślubowałem, że spełnię prośbę matki.

Gdy błogosławiła mnie na wojnę, zażyczyła sobie mojego ożenku z pierwszą dziewczyną

napotkaną w rodzinnych stronach. Boje skończyły się i moi towarzysze rozjechali

się już szczęśliwie do swoich domów, a i ja przybyłem właśnie na ziemię, którą rządzi mój ojciec.

– Więc cóż? – spytała obojętnie bogini.

– Jesteś pierwszą niezamężną niewiastą, którą ujrzałem w tych stronach.

– Śmiertelniku, chyba nie wiesz, do kogo kierujesz swe śmiałe słowa – roześmiała

się jasna pani.

– Epono, piękna bogini, jestem wojownikiem i nie ulęknę się niewiasty, choćby miała moc stu mężów – hardo odrzekł młodzian.

– Ty chcesz spełnić przyrzeczenie, ale i ja obiecałam sobie, że poślubię tylko tego boga lub męża, który prawdziwie mnie pokocha.

– Pani, nie można cię zobaczyć i nie pokochać – żarliwie zapewnił wojownik.

– Jak cię zwą, rycerzu?

– Wołają mnie Celtyk.

– Ten, kto kocha, widzi sercem, nie oczami. Czy zawsze mnie rozpoznasz? – spytała tajemniczo.

– Zawsze! – zapewnił Celtyk i w tej samej chwili bogini, siedząca dotąd na koniu, zniknęła.

Zdziwiony rycerz przetarł oczy, ale nic to nie pomogło. Na łące nie było śladu niewiasty. Wtedy młodzian zsiadł ze swojego rumaka i podszedł do siwej klaczy. Chwycił ją za uprząż bogato zdobioną srebrnymi ćwiekami i spojrzał w wielkie oczy zwierzęcia. Następnie rzekł:

– Ty jesteś moją wybranką.

Na te słowa klacz zarżała i pogalopowała przed siebie.

Celtyk śpiesznie dosiadł swojego rumaka i z miejsca pocwałował za uciekającą Eponą. I tak przez trzy dni i trzy noce uciekała bogini przemieniona w klacz, a młody wojownik bez chwili wytchnienia podążał za nią.

I stało się tak, że o zmierzchu trzeciego dnia przejechali Granicę Mgieł, za którą rozpościera się Królestwo Zaświatów, zamieszkane przez bogów i duchy. W tym miejscu

dumna pani zgodziła się zostać żoną Celtyka. I radował się rycerz swoją żoną wiele dni i nocy. W końcu jednak młody wojownik zatęsknił za matką staruszką. Nie mógł wjechać

jednak do Krainy Śmiertelnych i powrócić do bogini. Wówczas Epona, pełna obawy o życie

wybranka, znalazła radę na żałość męża. Celtyk mógł odwiedzić rodzinny dom pod warunkiem, że jego stopa nie dotknie ojczystej ziemi. Wojownik dosiadł swego konia

i wyruszył w podróż do krainy ludzi. Jechał trzy dni i trzy noce...

 

– A jak robił siusiu? – zainteresował się Jaś.

-             Z konia. Na pewno jakoś można sobie poradzić. Nie przerywaj! – znie cierpliwiła się Joasia.

-              

Gdy jednak Celtyk zobaczył swoją matkę, zsunął się z rumaka, żeby wziąć ją w objęcia. I wtedy właśnie stracił nieśmiertelność. Nigdy już nie zobaczył się z boginią koni, choć wiele razy jeździł nad Granicę Mgieł i nawoływał żonę.

 

– Nigdy? – upewniła się dziewczynka.

– No... gdy umarł, dostał się do Królestwa Zaświatów.

-             To znowu się dobrze kończy. – Joasia nie wiedzieć czemu była niezadowolona. – Spotkali się po śmierci i kochali się. Tak? A wcześniej? Wcześniej – to się nie liczy? Duchy nie mogą tak kochać jak ludzie i być wtedy, gdy się ich potrzebuje.

– To tylko baśń, Joasiu – Jagoda próbowała uspokoić córkę.

– A ty jesteś romantyczka! Jak mówi ciocia? Niepoprawna romantyczka!

Jagoda spojrzała ze zdziwieniem na swoją trzynastoletnią córkę. „Kiedy ona tak wydoroślała?”

– I to już koniec? – spytał synek.

– Koniec. A jeśli nad ranem zobaczysz wyłaniającego się z mgły rycerza w zbroi, jadącego na rosłym ogierze – nie musisz się bać. To Celtyk odwiedza miejsca, w których niegdyś bywał.

– Ja się nie boję rycerzy – zapewnił Jaś – ale bardzo bym chciał choć na chwilę do stać się do Królestwa Zaświatów.

Tam można spotkać umarłych, prawda?

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...