"Alicja 2" - fragment

Autor: Jacek Piekara Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 09-08-2008 10:26 ()


 

Pozostała tylko przewrócona donica z fikusem, ziemia rozsypana na dywanie oraz złoty kolczyk – łezka z maleńkim brylancikiem pośrodku – leżący wśród szarobrązowych grud. Podniosłem go. Na haczyku zastygła zrudziała już kropla krwi. 

– Alicjo... – powiedziałem w przestrzeń, a moje serce trzepotało jak skrzydła konającego ptaka. 

Usiadłem na krześle i zapatrzyłem się w widok za oknem. W mroku granatowego nieba połyskiwały światła punktowców, jaśniała łuna bijąca od neonów wielkiego miasta. W tym wielkim mieście toczyło się pełną parą życie setek tysięcy ludzi. Kochali się, nienawidzili, kłócili i godzili, czasami ranili lub zabijali. Pili, brali narkotyki i uprawiali seks. Przesiadywali w hipermarketach, pubach, klubach, burdelach, teatrach i bibliotekach. Czasami pomagali innym, czasami ich niszczyli, emocjonowali się sportem lub polityką. Z moich okien nie widziałem, rzecz jasna, wszystkiego, ale mogłem sobie wyobrażać, iż jestem czarodziejem, obserwującym ludzkie mrowisko z komnaty umieszczonej na wysokiej wieży. To przed tym właśnie oknem tworzyłem bestsellerowe projekty, to tutaj pisałem słowa ważące wiele, wiele tysięcy złotych. I nigdy nie zapominałem, że wszystko zawdzięczam Alicji. 

Apartament w drogiej dzielnicy, pełne konto oraz wściekle czerwonego Chryslera Crossfire, stojącego w podziemnym garażu. Rozgłos (bo może trudno było jeszcze mówić o sławie), elitarne kluby i kobiety o zachęcających uśmiechach oraz jędrnych piersiach. To była ta najbardziej widoczna zmiana w moim życiu. Istnienie pięknej, błyszczącej otoczki. Ale stało się przecież coś więcej. Zyskałem poczucie własnej wartości, pewność siebie, zrozumiałem, że jestem w stanie wiele poświęcić dla kogoś, kto dał mi zaufanie, zrozumienie i przyjaźń. 

Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystko zawdzięczałem jedynie sobie, własnemu talentowi, własnym przemyśleniom... Nic bardziej mylnego! Ja i talent byliśmy niczym, dopóki Alicja nie zdecydowała się zmienić mojego życia. 

Wtedy miała tylko czternaście lat. Wyzwoliła we mnie kogoś, kim zawsze chciałem być, obudziła coś, co spało, wskrzesiła coś, co umarło. Alicja dała mi tyle zaufania i miłości, że gdybym mógł podpalić świat, by ją ocalić, powinniście rozejrzeć się za azbestowymi skafandrami. 

Ale w tej chwili nie było mi do żartów. Trzymałem w dłoniach kolczyk ze śladami krwi i wiedziałem, że ktoś musiał zerwać go z ucha Alicji. Na samą myśl o tym, co się wydarzyło, robiło mi się ciemno przed oczami. Jednocześnie wiedziałem, że pośpiech oraz raptowne, nie przemyślane działania nie przyniosą niczego dobrego. 

Od trzech lat prześladowało mnie przeświadczenie, że za wszystko trzeba będzie jeszcze nie raz zapłacić. Związek z Alicją przypominał rosnący w nieskończoność debet na karcie kredytowej. Z jednym wyjątkiem – bank mówił: 

„Daj sobie spokój, chłopie”. A ja chciałem kredyt spłacać. Teraz, jak widać, nadeszła pora regulowania długów... 

Podszedłem do biurka i podniosłem słuchawkę telefonu. Nie usłyszałem sygnału, lecz modną ostatnio piosenkę gangsta rapu, której refren brzmiał: Zrobiliśmy, co chcieliśmy, ta kurwa jest już nasza. Wysłuchałem refrenu przynajmniej pięć razy, zanim odłożyłem słuchawkę. 

– A więc to tak – rzekłem gdzieś w stronę ciężkich zasłon, jakby coś, co przesyłało mi tę wiadomość, czekało za nimi, przyczajone i gotowe, by wysłuchać odpowiedzi. 

Żałowałem. Nie tylko Alicji. Nie tylko końca beztroskiego życia. Trzy lata. Znakomite trzy lata. Bez konieczności podejmowania wyzwań i czynienia wyborów. Bestsellerowe scenariusze, producenckie pomysły kupowane na pniu, wywiady w najpoczytniejszych pismach i w najlepszych godzinach oglądalności, pieniądze płynące na konto tak szeroką strugą, że nie byłem w stanie nawet jej kontrolować. I miłość. 

„Aleks, posiedź ze mną – poprosiła kiedyś Alicja smutnym tonem. – Nie chcę dziś zostać sama.” 

„Oczywiście, skarbie” – odparłem, nie mówiąc jej, iż rezygnuję właśnie z randki z jedną z najbardziej wziętych modelek w Polsce, znanej z tego, iż z nikim nie umawia się dwa razy. 

Tego samego wieczoru popularna modelka, naćpana od dziurek nosa po dziesięciocentymetrowe obcasy, rozbiła się na moście Siekierkowskim, a jej ciało wyłowiono dopiero po kilku godzinach. Czy moja obecność uratowałaby ją, czy ja również zginąłbym w metalicznie srebrnym nissanie patrolu, który prowadziła? Nie mogłem nikomu zadać tego pytania i nikt by mi na nie zapewne nie odpowiedział. Wiedziałem, że wybór zawsze należy do mnie. Nie znaczy to, że nie kłóciłem się z Alicją. 

„Ty i te twoje laski – mówiła z obrzydzeniem, patrząc na którąś tam stronę znanego tabloida. Aż tak popularny, by pojawiać się na stronie pierwszej jeszcze nie byłem. 

– Aleks, zbastuj na trochę”. 

„Nie chcę zbastować” – odpowiadałem wtedy, a ona tylko wzdychała i robiła mi piorunujący koktajl z wody, cytryny, lodu, mięty oraz mnóstwa cukru. 

Zabierałem ją niemal wszędzie. I nigdy nie było niesmacznych plotek, gdyż kolorowe pisma pokazywały mnie najczęściej w towarzystwie blondwłosych piękności o ciałach wyrzeźbionych na kształt klepsydry. Które nic nie znaczyły, gdyż to Alicja była całym moim życiem. Wyjąłem komórkę z kieszeni marynarki, ale napis na ekranie oznajmiał „wyszukiwanie sieci”. Czekałem kilka chwil, lecz nic się nie zmieniło. Raz jeszcze uniosłem słuchawkę stacjonarnego telefonu. Tym razem śpiewał w niej polski raper, a słowa brzmiały: Jeśli masz wyrzuty sumienia, pomyśl, że to worek z cegłami. Odłóż go na bok, chodź się bawić z nami!

– Interesujące – stwierdziłem, wysłuchawszy tych zdań kilka razy. 

Oczywiście wiadomość niosła ze sobą znaczący przekaz. Odpuść, Aleks, a i my ci odpuścimy. Zdjąłem marynarkę i wizytowe spodnie. Założyłem wytarte, wygodne dżinsy oraz bluzę z polaru. Narzuciłem kurtkę z grubej brązowej skóry, którą kupiłem tak dawno temu, że ze śmiesznie niemodnej zamieniła się w stylową. Do wewnętrznej kieszeni schowałem nóż, komórkę oraz portfel. 

Przyłożyłem raz jeszcze słuchawkę do ucha. Don’t walk into the dark forest – śpiewał ktoś zachrypniętym głosem. 

Wziąłem do ręki pilot telewizora. Na ekranie pojawił się kingowski clown ze znanego miniserialu „It”, który wyrecytował z teatralnym zadęciem: You’ll die if you try i obnażył monstrualne zęby. Potem posłał w moją stronę czerwony balonik. 

– Dzięki za ostrzeżenie – odparłem w pustkę i wyszedłem. 

Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że balonik fruwa pod żyrandolem, a ciężkie zasłony drgnęły, jakby coś, co za nimi czekało, zdecydowało się właśnie odejść. 

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...