Recenzja książki "Zaginiona flota. Nieulękły" Jacka Campbella

Autor: Inken Redaktor: Elanor

Dodane: 31-05-2008 10:19 ()


Jack Campbell to tak naprawdę John G. Hemry, były oficer Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. I to widać w „Nieulękłym”, pierwszym z sześciu tomów serii „Zaginiona flota”. Słownictwo związane z wojskiem, pojęcia z taktyki prowadzenia walki, czy chociażby rodzaje broni, wszystko to wydaje się mnie - laikowi - bardzo przekonywające. Dodatkowo w powieści pojawia się postać cywila, któremu trzeba wszystko, a przynajmniej większość, tłumaczyć. Dzięki temu nieobeznany z wojskową terminologią czytelnik nie jest zmuszony do sięgania po słowniki.

Bohaterem powieści jest John „Black Jack” Geary - zmartwychwstała legenda, czyli pośmiertnie awansowany kapitan, który prawie sto lat spędził zahibernowany w kapsule ratunkowej, dryfując w mało uczęszczanej części Wszechświata, póki przypadkiem nie został odnaleziony przez flotę Sojuszu. To właśnie dla tych ludzi był bohaterem w walce z siłami Syndykatu, a kiedy potrzebowali moralnego wsparcia, tak po prostu spadł im z nieba. Podczas jego snu konflikt trwał nadal, mit „Black Jacka” rósł, a ludzie zapomnieli, dlaczego wojna się zaczęła. John Geary musi stawić czoła nie tylko Syndykatowi, ale i swojej własnej legendzie, w której stał się prawie półbogiem zdolnym czynić cuda. Zadaniem Geary'ego jest odstawić resztki rozbitej floty Sojuszu do domu, a tak się składa, że znajdują się w centrum terytorium Syndykatu. Dodatkowo na jednym ze statków znajduje się przedmiot, dzięki któremu Sojusz może przechylić na swoją stronę szalę zwycięstwa po wieloletniej równowadze sił.

Sam bohater wydaje się reagować na niezwykłą sytuację całkiem ludzko. Nie chce żadnej władzy, początkowo rozkazy wykonuje jedynie siłą inercji i lat przyzwyczajenia, nie rozumie zmian, które zaszły wśród jego pobratymców i stara się jakoś nad wszystkim zapanować. A nie jest to łatwe, kiedy większość marynarzy wokół patrzy na niego z uwielbieniem i spija każde słowo z jego ust. Na szczęście nie wszyscy tak go traktują. Część uważa Geary'ego za relikt przeszłości, możliwe, że nawet uszkodzony przez długi czas hibernacji. Jest również osoba, która zupełnie nie poddaje się jego legendzie, i która sprowadza go niejako na ziemię swoją szczerością i dociekliwością.

Właśnie te kłody rzucane pod nogi bohaterowi sprawiają, że powieść nie jest przesłodzona, że nie wszystko idzie gładko i łatwo, przez co czyta się ją z większym zaciekawieniem. Uwagi Geary'ego dotyczące tego, jak bardzo przez te sto lat zmienili się ludzie, również nadają powieści realizmu, tak potrzebnego w gatunku, jakim jest space opera.

Mimo tylu lat od „pierwszej śmierci” bohatera prawie nie zmieniły się rodzaje broni używanej w wojnie. Poprawiono jedynie ich osiągi, a w użyciu znalazła się tylko jedna nieznana wcześniej Geary'emu broń. To również pokazuje czytelnikowi, jak rozwija się cywilizacja. Zazwyczaj wojny prowadziły i prowadzą do tego, że następuje gwałtowny rozwój technologii. Jednak nie w przypadku tego konfliktu, który trwa ponad sto lat i pochłania olbrzymie liczby ofiar, przez co kadrę stanowią młodzi ludzie bez większego doświadczenia bojowego.

Po raz kolejny wychodzi z Campbella wojskowy, kiedy w powieści pojawia się problem z zaopatrzeniem i jednostkami remontowymi. Bo czy często zdarza się w space operze, żeby ktoś kłopotał się o zapasy albo o części zamienne? W tym momencie na scenę wkraczają różnego rodzaju replikatory, a napraw dokonuje się albo w stacji naprawczej albo we własnym zakresie. Nie u Campbella. Kłopoty z żywnością skłaniają do nawiązywania kontaktu z wrogą ludnością, a brak surowców - do eksploatacji asteroid. Jedno i drugie pociąga za sobą różnego rodzaju ryzyko, zazwyczaj śmiertelne.

Mogłoby się wydawać, że powieść Campbella to coś nowatorskiego, ale nie do końca tak jest. Kwestia realizmu nie stanowi o jej wybitności. Książkę czyta się szybko i z przyjemnością, chociaż często trafiają się w niej patetyczne przemowy. Na szczęście są one uzasadnione tym, kim stali się ludzie wokół głównego bohatera. Do nich - wydaje się - nie można inaczej mówić.

Możliwe, że w dalszych tomach powieść stanie się czymś więcej niż dobrym czytadłem. Bo w moim osobistym rankingu jeszcze jej daleko do sagi o Commonwealth Petera F. Hamiltona, czy chociażby „The Risen Empire” Scotta Westerfelda.

Bolączką znanych mi space oper jest to, że dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy ludzie we Wszechświecie mówią tym samym językiem - angielskim. Z każdą przeczytaną serią robi się to coraz bardziej zabawne. Ale widocznie tak właśnie musi być i jednojęzyczność należy już chyba do konwencji gatunku. Dlatego też pomysł na przełożenie nazw wszystkich statków w „Zaginionej flocie” jest według mnie bardzo dobry, wynikający zapewne z tego, że kolejne tomy serii w tytułach mają właśnie nazwy statków.

Powieść z pewnością sprawi przyjemność fanom gatunku, ale sądzę, że nie zawiedzie również osób, którzy rzadziej sięgają po tego rodzaju książki. Jeśli kolejne tomy staną na mojej drodze, to z pewnością nie będę przed nimi uciekać. Romantyczna część mojej czytelniczej duszy liczy również na to, że główny bohater zostanie usidlony przez którąś z kobiet. Nie żeby próbowały, co jest dość dziwne w przypadku uwielbianego „Black Jacka”. Ale sto lat bez kobiety...

 

 

Tytuł: „Zaginiona flota. Nieulękły”

Tytuł oryginału: „The Lost Fleet. Dauntless”

Autor: Jack Campbell

Rok wydania: 2008

Wymiary: 125 x 205

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...