"Obrońca" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Wojna
Dodane: 24-05-2008 08:44 ()
Obrońca
Od upragnionego zakończenia wojny dzieliło nas zaledwie pięć miesięcy, lecz wtedy oczywiście nikt jeszcze nie miał o tym bladego pojęcia. Spędziliśmy blisko miesiąc w okopach, za dnia wypatrując niemieckich żołnierzy, rozmawiając o wszystkim i o niczym, a nocami próbując spać, albo bezmyślnie gapiąc się w gwiazdy. Cztery drużyny naszej dywizji dostały zadanie odbicia małego miasteczka, leżącego przy dzisiejszej granicy z Czechami. Cztery drużyny, każda po trzydziestu ludzi, miały zająć miasto i założyć w nim punkt radiowy oraz zapewnić zaplecze nadchodzącym wojskom radzieckim. Podzieleni zostaliśmy na dwa oddziały. Ten, do którego trafiłem, zajął tereny po wschodniej stronie miasta. Drugi okopał się po stronie północnej. Członkowie mojej drużyny brali udział w niejednej potyczce na tej wojnie. Każdy z nas miał za sobą przynajmniej dwie spore bitwy i niezliczoną ilość potyczek, i strzelanin. Druga drużyna nowopowstałego oddziału, składająca się praktycznie z samych młokosów, została nam przydzielona na dwa dni przed atakiem na miasto. Nowi siedzieli w okopach i nerwowo rozglądali się na wszystkie strony. Obgryzali paznokcie i kulili się z przerażenia, ilekroć usłyszeli choćby najmniejszy szmer. Głośno śmialiśmy się z ich nieporadności i strachu, lecz w głębi duszy chyba każdy z nas żałował tych biednych dzieciaków.
Miasteczko nosiło nazwę Mirsk, ale Niemcy nazywali je „Verteidiger” – obrońca. Zapewne dlatego, że od samego początku wojny nikomu nie udało się ich stamtąd wykurzyć. Uczciwie należy przyznać, że położenie miasta i jego architektura istotnie czyniły z niego całkiem niezły przyczółek. Zabudowania wzniesiono na otwartej przestrzeni, co znacznie ułatwiało kwestię obserwacji okolicy i odpowiednio wczesnego ogłoszenia alarmu. Stare, średniowieczne mury okalały nowsze budynki ze wszystkich stron. Oczywiście nie tworzyły ścisłej osłony, na skutek bezlitosnego upływu czasu straciły bardzo dużo na solidności i co kilka, kilkanaście metrów świeciły w nich wyłomy.
Nasze dowództwo uznało, zapewne w nagłym przypływie optymizmu, że tym razem atak na Mirsk powinien zakończyć się naszym sukcesem…
***
Kula przemknęła ze świstem i uderzyła w pryzmę piachu.
- Snajper! – Usłyszałem za sobą głośny krzyk. - Głowy do dołu!
To krzyczał kapral Sowa. Błyskawicznie pochyliliśmy głowy, chowając je poniżej linii okopu i wciskając między skulone ramiona. Przyczajony obok mnie Bilecki zachichotał szaleńczo. Kolejny raz udał mu się numer z papierosem. Zabawa z niemieckimi snajperami odbywała się każdej nocy. Bilecki odpalał papierosa, zatykał go na przygotowanym wcześniej badylu i powoli podnosił ponad poziom okopu, symulując ruchy dłoni palacza. Najdalej po kilku sekundach ze strony miasta rozlegał się wystrzał karabinu snajperskiego, kula śmigała gdzieś obok papierosa, a ubawiony po pachy Bilecki trząsł się ze śmiechu na dnie okopu. Nie widziałem w tym co prawda niczego śmiesznego, po części podzielałem więc zdanie Gabrysia, któremu ani trochę nie podobało się drażnienie niemieckich snajperów. Jednak do tej pory nikomu z nas nic się nie stało z powodów wygłupów Marka. A ostatnio Niemcy nawet jakby rzadziej mieli ochotę do nas strzelać…
Kilka razy staraliśmy się namierzyć któregoś z nich. Jeden z nas powtarzał numer Bileckiego, a reszta, przyczajona kilka metrów dalej, w drugiej części okopu, uważnie obserwowała mury miasta. Padał strzał, ale ani razu nie dojrzeliśmy błysku ognia wydobywającego się z lufy. Założę się, że szkopy używali tłumików.
- Ty wsioku! - warknął w kierunku Bileckiego podenerwowany Gabryś, kiedy kula niemieckiego snajpera rozsadziła niewielki wzgórek na brzegu umocnienia, tuż obok jego głowy. - Przez twoje głupie żarty odstrzelą mi w końcu łeb!
- Nie bój się, nie odstrzelą… – zripostował basem Węgrzyn, przytulony do ściany okopu.
Gabryś spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
– Za płaskoś do ziemi przylgnął, farfoclu! – wyjaśnił uradowany mężczyzna.
Na twarzy Bileckiego zakwitł szeroki uśmiech. Wszyscy naraz zaczęliśmy rechotać z Gabrysia i z żartu, którego stał się mimowolnym bohaterem.
- Zobaczycie, że nie będzie wam do śmiechu, kiedy za którymś razem jeden z nas zarobi w ten sposób kulkę! – spojrzał na nas z wyrzutem. – Te żarty do niczego dobrego nie doprowadzą, zobaczycie! Zapamiętajcie sobie moje słowa…
- Cisza! – usłyszeliśmy za sobą głos kaprala. – Co to, do licha ciężkiego, kółko dyskusyjne, czy jak? Zamknijcie gęby, ale już!
Z kapralem Sową żaden z nas nie śmiał dyskutować. Zasunęliśmy flanelowe koce na głowy i próbowaliśmy zasnąć, zostawiając na warcie zasępionego Gabrysia.
Wydarzenia, których po dziś dzień nie potrafię sobie w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć rozegrały się w ostatnim tygodniu oblężenia Mirska. Zaczęło się od Mirka Pukla. Tego dnia na środek nocy przypadała jego warta. Wszyscy pogrążeni byliśmy w głębokim śnie, kiedy nagle, około trzeciej nad ranem Mirek zaczął pruć powietrze seriami z karabinu. Rozbudziłem się na dobre, gdy opróżniał trzeci magazynek. Pod jego butami piętrzył się stos pustych łusek po nabojach. Kilku z nas natychmiast dołączyło do Mirka i otworzyło ogień w kierunku miasta. Dopiero po chwili jeden z naszych obserwatorów spostrzegł, że z drugiej strony nikt do nas nie strzelał. Sowa rozkazał przerwać ostrzał. Posłuchaliśmy wszyscy. Wszyscy poza Puklem, który wytrwale walczył z niewidzialnym wrogiem. Co więcej, nie zanosiło się na to, żeby miał zamiar przestać. Zaczął do tego głośno krzyczeć. Brzmiało to bardziej jak krzyk przerażenia, niż animuszu bojowego. Skończyły mu się naboje, ale on wciąż nie puszczał spustu. Naciskał go raz po raz, nie przestając się wydzierać.
- Pukla! Kurwa mać! – Wrzeszczał na niego kapral Sowa.- Opuść broń!
Mirek nie słyszał. Stał jak zaczarowany, wpatrzony w mury miasta. Nagle nogi ugięły się pod nim i runął na ziemię jak długi. W pierwszej chwili myśleliśmy, że trafił go snajper.
- Żyje… - uspokoił nas sanitariusz po szybkich oględzinach nieprzytomnego Pukli. – Zemdlał tylko.
W mroku widzieliśmy jedynie białka naszych szeroko otwartych oczu. Rozglądaliśmy się po sobie, szukając na twarzach towarzyszy jakiegoś sensownego wytłumaczenia.
- Co tu się stało? – Spytał rzeczowo Sowa.
Milczeliśmy, nie wiedząc co odpowiedzieć na jego pytanie.
- Bilecki, jeśli to jeden z twoich wygłupów… - zaczął kapral, unosząc do góry wskazujący palec.
Marek zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy.
- To nie ja - dodał na wypadek, gdyby Sowa go nie widział.
Usłyszeliśmy, że głos mu się łamał, falował jak u chłopaka przechodzącego etap mutacji strun głosowych. Podejrzewałem, że podobnie jak nas wszystkich, zdezorientowała go ta nagła kanonada.
- Któryś z was wie o co tu chodziło? – powtórzył pytanie Sowa.
Po kolei odpowiadaliśmy dokładnie to samo: „Nie, panie kapralu”. Sowa zaklął pod nosem. Odpalił papierosa i oparł się ciężko o ścianę okopu. Nie zdążył dopalić do połowy, gdy nagle, tym razem od strony miasta zaczęły dobiegać odgłosy wystrzałów. Z każdą sekundą narastały coraz bardziej. Po chwili brzmiały tak, jakby po drugiej stronie miasta rozgrywała się pełnoprawna, regularna bitwa. Wyglądało na to, że drugi, północny oddział rozpoczął ostrzał zajętego przez Niemców Mirska. Kiedy upewniliśmy się, że w naszym kierunku nikt nie strzelał, Sowa wyskoczył z radiostacją i spróbował wywołać dowódcę „Północnego”. Z głośnika dobiegały wyłącznie szumy.
Kapral przywołał chłopaka, który na co dzień targał za nim radio i wyciągnął go z okopu. Ruszyli w kierunku niewielkiego wzgórza, nieopodal którego się okopaliśmy. Stamtąd zapewne musiał być lepszy odbiór. Po kilku krokach obydwaj zniknęli w mroku.
Odwróciliśmy twarze w stronę miasta, trzymając głowy blisko krawędzi okopu, na wypadek gdyby Niemcom przyszło jednak do głowy otworzyć do nas ogień. Rozgrywające się na naszych oczach przedstawienie po drugiej stronie Mirska istotnie wyglądało na szturm oddziału północnego. Świetliste smugi przecinały nocne niebo przelatując naprzemian w obie strony. Co chwilę rzucane granaty wybuchały z głośnym hukiem, spektakularnie rozsypując dookoła biało-żółte iskry, przemieszane z ziemią i gruzem. Malutkie postacie biegały we wszystkie strony, co chwilę padając na ziemię. Następnie podnosiły się, biegły znowu i znów padały.
- Nie powinniśmy czegoś zrobić? – Usłyszeliśmy za plecami głos Stuchy. – Nie powinniśmy jakoś pomóc „Północy”?
- Racja, przeca sami nie dadzą se rady! – Poparł go Węgrzyn.
- Zbierajmy się, póki nie przypomnieli sobie o nas! – odezwał się Wojtala, gdzieś z drugiej strony umocnienia. – Podejdziemy po cichu tak blisko jak się da i runiemy na nich z zaskoczenia!
W okopie zawrzało. Zaczęliśmy gorączkowo przygotowywać się do naprędce zaplanowanego ataku. Każdy z nas kilkukrotnie sprawdził broń, żeby w tym właściwym momencie na pewno go nie zawiodła. Byliśmy prawie gotowi do akcji. Przede mną pojawiła się ogorzała, szorstka twarz Węgrzyna.
- Idziemy, chopie! – Wyszeptał rozciągając usta w szerokim uśmiechu. – Trza szkopów z letka przetrzebić!
Ścisnąłem mocniej kolbę karabinu i przymknąłem oczy, w myślach odmawiając słowa modlitwy, być może ostatniej, jaką dane mi było zmówić na tym świecie.
- Co tu się dzieje, do ciężkiej cholery? – Nad głowami usłyszeliśmy podniesiony szept kaprala.
- Idziemy z pomocą „Północy”, panie kapralu! – Odparł szybko Bilecki, poprawiając przekrzywiony hełm.
- Nigdzie nie idziecie! – Oznajmił krótko Sowa, zeskakując na dno okopu.
Na tle strzelaniny rozgrywającej się w mieście słychać było nasze podekscytowane oddechy.
- No, jakże to tak… - zdziwił się Węgrzyn.
- „Północ” jest już w odwrocie, zginęlibyście wszyscy… - pokręcił głową Sowa.
Istotnie hałas od strony miasta zaczynał słabnąć. Wcześniejsza kanonada zredukowała się do pojedynczych wystrzałów, które po chwili także ucichły. W miejscu odbytej potyczki jedynie dogasały płomienie. Zapanowała cisza.
- Spóźniliśmy się… - wyszeptałem pod nosem. A przecież mogliśmy przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę! Gdybyśmy tylko odpowiednio wcześniej ruszyli w sukurs „Północy”...
- Co z Puklą? – Spytał Sowa.
Sanitariusz Barciś przysunął się bliżej niego.
- Powoli dochodzi do siebie – stwierdził.
Kapral poprosił o papierosa.
- Wiecie co on zrobił? – pokręcił głową z niedowierzaniem. - Wiecie co zrobił Pukla? Wtedy, gdy zaczął tak strzelać? Jakimś cudem trafił snajpera, który trzymał ekipę szturmową „Północy” z dala od murów miasta. Trafił też kilku innych Niemców, ale najistotniejszy był ten snajper. To dlatego „Północ” zerwała się do szturmu. Nie mam pojęcia w jaki sposób Pukla to zrobił…
Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem.
- „Północ” zaatakowała jedno z umocnień miasta i zdobyła je bez problemu – kontynuował Sowa. – Niemcy jednak dostali chyba jakieś posiłki i zdołali odbić swoje pozycje. Nasi musieli się wycofać… Ktoś mi powie co z Mirkiem?
- Właśnie idzie… - kiwnął głową Barciś.
Z głębi okopu usłyszeliśmy szuranie czołgającego się na czworaka Pukli. Mężczyzna westchnął ciężko i usiadł na skrzyni z amunicją. Zaczynało świtać. Z mroku powoli wyłaniały się po kolei nasze twarze. Mirek westchnął ponownie i pokręcił głową.
- Nie wiem co się ze mną stało… - zaczął się tłumaczyć.
- Pukla… - zanosiło się, że kapral zamierzał przeprowadzić dłuższy wywód.
- Panie kapralu, melduję posłusznie, że… Melduję, że praktycznie niczego nie pamiętam - przerwał mu zawstydzony żołnierz.
- Cicho bądź – uciął Sowa. – Z tego co usłyszałem, zostaniesz odznaczony.
Mirek spojrzał na nas, najwidoczniej oczekując z naszej strony salwy śmiechu. My jednak tylko przytaknęliśmy słowom kaprala. A co – w końcu należało się Pukli! Za taki wyczyn musowo powinien dostać co najmniej brązowego Zasłużonego na Polu Chwały.
Mirek najwidoczniej w ogóle nie wiedział o co chodziło.
- Ale jak to odznaczony, panie kapralu…
- No za ten atak. Nie udawaj idioty, Pukla. Przy najbliższej okazji razem z kapitanem Nowackim przedstawiamy cię do odznaczenia. I bez dyskusji, zrozumiano? – Zakończył Sowa.
- Tak jest… - odruchowo odparł Pukla.
Kapral posiedział z nami jeszcze przez chwilę. Dopalił spokojnie papierosa i przekazał najnowsze wiadomości frontowe, które usłyszał przez radio od dowódcy „Północy”. Gdy w okolicznych zaroślach ptaki zaczęły swój poranny koncert, Sowa był już w drodze do drugiej linii okopów. Zanim odszedł, odwrócił się jeszcze na moment.
- Na twoim miejscu nie chwaliłbym się nikomu tym zanikiem pamięci, Pukla – rzucił niby od niechcenia, po czym ruszył przed siebie.
Mirek pocierał obrośniętą trzydniowym zarostem brodę.
- Jaki atak? Jaki medal? – Patrzył na nas okrągłymi ze zdziwienia oczami. – O co tu chodzi?
- Nie dociekaj. Dają medal to bierz – stwierdził krótko Bilecki i zabrał się za czyszczenie karabinu.
Mirek jeszcze kilkukrotnie próbował dowiedzieć się od któregoś z nas o co chodziło Sowie. Nie mógł uwierzyć, gdy wszyscy po kolei opowiadaliśmy o jego bohaterskim ataku. Nawet na pokaźną górkę łusek patrzył z niekłamanym niedowierzaniem. Tak samo z resztą, jak co drugi z nas. Nie bardzo chciało mi się wierzyć w całe zajście, a wkrótce miałem doświadczyć tego samego na własnej skórze.
Przez dwa kolejne dni panował względny spokój. Idealny czas na regenerację sił, a przede wszystkim na uspokojenie nerwów. Mieliśmy w końcu swoje czterdzieści osiem godzin wytchnienia od wojny. Niemcy najwidoczniej również nie mieli nic przeciwko temu, by odpocząć i ani razu nie przyszło im do głowy, żeby otworzyć do nas ogień. Ostatecznie to w końcu oni się bronili.
Drugiego wieczora usiedliśmy gromadą przy prowizorycznym ognisku, zaimprowizowanym w dziurawym, metalowym wiadrze. Opał stanowiły deski ze skrzyni na amunicję, naprędce porąbane bagnetem na mniejsze szczapki. Mieliśmy nadzieję na jeszcze kilka dni spokoju. Podobno w naszym kierunku podążały z pomocą oddziały armii radzieckiej. Każdy z nas z nadzieją oczekiwał nadejścia Rosjan. Siedzieliśmy pochyleni nad ogniem i roztaczaliśmy przed sobą wizje tego, co zrobimy po zakończeniu wojny. Jedni kończyli jeść kolację, inni w spokoju dopalali papierosy. Nad okolicznymi łąkami powoli zaczynała zbierać się nocna mgła. Leniwie, niewielkimi smugami wypełzała z ukrycia i rozlewała się po obu stronach naszego okopu. Nie była specjalnie gęsta. Bardziej mgiełka, niż ciężkie mleko, jakie czasem potrafiło otulić wszystko dookoła, stwarzając zupełnie nieprzejrzystą kurtynę. Pojedyncze podmuchy wiatru co jakiś czas przeganiały kłęby wilgotnej zasłony, ukazując naszym oczom pogrążone w nocnym czuwaniu miasteczko. Nie opuszczała nas świadomość, że spokojne mury Mirska wciąż stanowią osłonę w sobie naszych śmiertelnych wrogów.
Blisko północy udaliśmy się na spoczynek. Na warcie został tylko Węgrzyn. Przykucnął na skrzyni, w samym rogu okopu. Stamtąd była najlepsza widoczność, a jednocześnie zasłonięty był przed ewentualnym atakiem od strony miasta.
Nie zdążyliśmy na dobre zasnąć, gdy od strony „Północy” usłyszeliśmy wystrzały. Odgłosy bitwy dochodziły do nas niesione podmuchami wiatru. Spojrzeliśmy w kierunku ich okopów. Przy stanowiskach strzeleckich było jasno jak w dzień, za sprawą płomieni rzygających z luf karabinów. Nieprzerwany ogień huczał groźnie na całej długości umocnień. Zerknąłem na miasteczko i zauważyłem, że stanowiska szkopów milczały. Niemcy okupujący Mirsk zdawali się nie reagować na ataki „Północy”. Po chwili skojarzyłem, że dokładnie tak samo wyglądała nasza ostatnia strzelanina, zainicjowana przez Puklę. Wygarnęliśmy wtedy kilkaset pocisków w stronę miasta, z którego nie odpowiedziano ani jednym wystrzałem. Niemożliwe, żeby Niemcy opuścili miasteczko – widzieliśmy ich przecież dzisiaj, kiedy w najlepsze przechadzali się między budynkami. Teraz zdawały się rozgrywać te same wydarzenia, tyle, że strzelali chłopcy z północnego oddziału. Po kilku minutach kanonada ucichła. Jedynie głuche echo ostatnich wystrzałów wędrowało we mgle.
- Ki czort… - usłyszałem głos zdziwionego Węgrzyna.
Stał na prostych nogach i trzymając hełm w lewej dłoni, przecierał czoło rękawem kurtki.
- Węgrzyn! Co to było? – krzyczał z drugiej strony okopu Wawrzyniak.
- Załóż hełm, kretynie… - syknął w stronę Węgrzyna Gabryś.
- Sssssyt! Węgrzyn! Co to było? – zapytałem nieco podnosząc głos.
- A bo to ja, myślicie, wiem… - odparł zdezorientowany mężczyzna. – Nagle pierony szczylać w miasto zaczęli. Tak bez niczego… No zupełnie, kaj Pukla dwa dni nazad…
Wzruszył ramionami i przysiadł ciężko na skrzyni.
- Popieprzyło tu chyba wszystkich, albo jak… - burknął pod nosem. – Jeszcze chwila i sami do siebie pruć będziemy…
Do nadejścia świtu nie udało mi się już zasnąć. Cały następny dzień markotnie siedzieliśmy w okopie. Nie bardzo chciało nam się rozmawiać o nocnych zajściach. Nawet żarty Bileckiego nas nie śmieszyły, jak wcześniej. Nasz kapral przez cały czas próbował skontaktować się przez radio z północnym oddziałem. Bezskutecznie. Nikt nie odpowiadał. Sowa ciskał się ze złością na wszystkie strony. Dopiero po południu dowiedzieliśmy się, że stracił łączność nie tylko z „Północą”, ale także z dowództwem.
Na kolejną noc przypadała moja kolej pełnienia warty. Im bliżej było wieczora, tym większe budziły się we mnie obawy. Zacząłem nawet po cichu modlić się pod przykryciem frontowego płaszcza, tak, żeby chłopcy mnie nie widzieli.
Boże, daj mi przetrwać tą noc spokojnie, szeptałem. Boże, słyszysz mnie? Panie sprawiedliwy, umiłuj sługę swego… Boże?
Zmierzch ponownie wkroczył w towarzystwie mgły. Nieprzyjemny chłód zaległ nad nami siną pokrywą i ani myślał odchodzić gdzie indziej. Moi towarzysze kładli się z narzekaniem, nakrywali płaszczami i zasypiali, zostawiając mnie w końcu samego. Powędrowałem do stanowiska, które zeszłej nocy zajmował Węgrzyn. Przykucnąłem na ciężkiej skrzyni i rozejrzałem się dookoła. Nad ziemią unosiła się wilgotna mgła. Od strony lasu co jakiś czas dochodziły odgłosy nocnego życia jego mieszkańców. Spojrzałem na Mirsk. Miasto spało spokojnie. Przez moment widziałem snop światła poruszający się za murem. Zapewne jeden z niemieckich patroli przyświecał sobie podczas obchodu. Pożałowałem, że nie miałem pod ręką sztucera, takiego z jakim mój ojciec chodził na polowania. Z ponad pięciuset metrów można było z niego trafić sarnę, albo nawet lisa. Perfekcyjnie ustawiona luneta nigdy nie zawodziła. Gdybym teraz miał ze sobą podobny, bez trudu sprzątnąłbym przynajmniej jednego z patrolujących miasto niemiaszków.
Oparłem ramię o brzeg okopu i oparłem o nie brodę. Wiedziałem, że bez względu na pozycję jaką przybiorę i tak nie zasnę. Patrzyłem przed siebie zawieszając wzrok raz na murach Mirska, raz na stanowiskach „Północy”. Z nudów zacząłem wspominać odbyte warty nocne. Większość z nich przebiegła spokojnie, ale były i takie, które mogłem przypłacić życiem. Co najmniej kilka razy śmierć w ostatniej chwili rezygnowała ze mnie, zadowalając się duszą któregoś z kompanów obok. Myśliniak, młody Zając, Zatulak, któremu seria z niemieckiego cekaemu odcięła głowę, kiedy wpychał mnie do okopu, gdzieś niedaleko Wisły, w okolicach Puław, Wejnert... Nie chciałem widzieć ich twarzy. Przeniosłem się myślami do mojego miasta i spokojnego mieszkania w kamienicy. Do mojej Ireny… W jednej chwili przypomniałem sobie zapach jej kasztanowych włosów, łagodny głos i sukienkę w błękitne kwiaty. Zobaczyłem jak się uśmiecha, gdy spacerując przez park co chwilę zatrzymywaliśmy się i całowałem ją namiętnie, w ogóle nie bacząc na innych spacerowiczów. Co działo się z nią teraz? Widziałem w marzeniach, jak idzie do mnie, powoli sunie nad ziemią, prawie jej nie dotykając. Szeroko rozpościera ramiona, burząc wokół siebie smugi mgły…
Mgły?
Gwałtownie potrząsnąłem głową i przetarłem oczy. W moim kierunku zbliżała się przejrzysta postać. Jej nienaturalnie długie ramiona były otwarte szeroko, a dłonie zagarniały mgłę w rękawy. Długie, białe włosy oblepiały głowę i wąską twarz. Opadały swobodnie, sięgając prawie do jej kolan. Spojrzałem niżej. Miedzy ziemią, a skrajem długiego płaszcza postaci nie było widać stóp! Płynęła w powietrzu, na ziemią! Była niecałe piętnaście metrów przede mną. Jej kształty, ruchy dłoni… To była kobieta. Widziałem ją dokładnie. Zamknięte oczy, nieme usta. W powietrzu unosiły się szepty, nie do końca dla mnie zrozumiałe. Wyłapywałem z nich pojedyncze słowa, których nie potrafiłem ułożyć w sensowną całość. Ramiona zjawy wydłużały się. Na końcu jej dłoni dostrzegłem szpony, długie i ostre. Trafiając na siebie wydawały przeraźliwy zgrzyt. Ścisnąłem mocniej kolbę mojego mausera. Nie mogłem jednak nic zrobić, karabin nagle wydał mi się niesamowicie ciężki. Siedziałem na skrzyni jak zaczarowany, wpatrzony w zbliżającą się do mnie postać. Zbliżyła się o kolejne kilka metrów. Jej powieki podniosły się nagle, a spod nich wyjrzała para galaretowatych oczu, zasnutych wodnistą błoną. Kobieta przekrzywiła głowę na bok i wbiła we mnie ślepe spojrzenie. Fala strachu przeszyła moje ciało. Wszystkie nerwy drgnęły we mnie, niczym porażone prądem. Silny skurcz mięśni odrzucił mnie na ścianę okopu. Przeładowałem karabin, z trudem opanowując drżenie dłoni. Postać zatrzymała się zaledwie sześć, siedem metrów ode mnie. Teraz jej szepty były o wiele wyraźniejsze, choć w dalszym ciągu nie umiałem spośród nich wyłowić żadnego zdania. Słyszałem głosy mówiące po francusku, włosku, niemiecku, polsku. Wszystko splecione w jeden, niezrozumiały zgiełk. Kobieta otworzyła usta. Obnażone, żółte kły ociekały czerwoną, gęstą cieczą. Oprócz dymu wydostał się spomiędzy jej warg przeraźliwy krzyk, składający się zarówno z wysokich, jak i niskich tonów. Poczułem, jak moje serce przeszło do galopu, próbując wyrwać się na wolność. Postać skrzyżowała ramiona na piersiach, po czym gwałtownie rozrzuciła je na całą szerokość, jednocześnie wzmagając swój wrzask i podnosząc jego siłę do rangi huraganu. Pochyliła się do przodu i ruszyła prosto na mnie. Serce w mojej klatce piersiowej wyhamowało brutalnie. Podniosłem karabin do góry i przyłożyłem kolbę do ramienia. Nawet nie próbowałem dokładnie wycelować, tylko od razu pociągnąłem za spust. Wystrzelona kula przeszyła płaszcz zjawy, zostawiając po sobie jedynie smugę zaciągniętą w spowijającej ją mgle. Przeładowałem broń i spojrzałem w bok, do okopu. Wyrwani nagle ze snu towarzysze starali się zorientować w sytuacji. Kilku z nich patrzyło na mnie nie do końca przytomnym wzrokiem. Chciałem ich jakoś ostrzec, powiedzieć cokolwiek, lecz ze ściśniętego trwogą gardła wydostał się jedynie cichy świst. Na twarzy poczułem zimny dotyk. Kobieta stała tuż przy mnie, z dłonią na moim policzku. Na jej wściekłych ustach zakwitł wyraz nieprzebranego smutku. Spod wpółprzymkniętych powiek pociekło kilka łez. Zjawa uniosła drugie ramię i zamierzyła się szponami, szykując się do uderzenia.
Nie zastanawiałem się ani chwili dłużej. Odrzuciłem karabin i, wspierając się na łokciach, wyczołgałem się z okopu. Nie spuszczając kobiety z oczu wycofywałem się w stronę lasu. Pozostali chyba w ogóle nie wiedzieli co się działo. Widziałem jak podnosili się na równe nogi, a następnie zakrywali twarze, pewnie z przerażenia. Niektórzy zaczynali strzelać. Idąc w ich ślady wyszarpnąłem pistolet z kabury i oddałem kilka strzałów w stronę zjawy. Kule przechodziły przez nią i leciały dalej, tak jak wcześniej, zostawiając po sobie jedynie smugi poruszonej mgły. Widziałem jak jeden z wystrzelonych przeze mnie pocisków trafił prosto w środek twarzy Węgrzyna. W miejscu uderzenia bryznęła krew, rozchlapując się na wszystkie strony. Z przerażeniem odrzuciłem broń. Nie mogłem im pomóc, zresztą chyba już nikt nie mógł. Widziałem mordercze uderzenia pazurów kobiety. Za każdym ciągnęła się krwista zasłona. Kolejni martwi żołnierze padali do okopu, który stawał się zarazem ich grobowcem.
Na czworakach dotarłem do pierwszych zarośli. Przysiadłem przy nich ciężko. Urywany oddech targał moim ciałem. Strach nie pozwalał na zamknięcie oczu, pomimo tego, że nagle stałem się niesamowicie zmęczony i senny. Gapiłem się przed siebie i patrzyłem, jak ponura postać zbierała w naszym okopie krwawe żniwo…
W końcu ostatnie ciało bezwładnie opadło na nasyp. Kobieta rozejrzała się dookoła. Jej dzieło najwidoczniej było dopełnione. Wytarła w płaszcz ociekające krwią szpony. Z jej gardła wydostał się ryk triumfu i zadowolenia. Spojrzała w moją stronę i przeszyła mnie swoim mętnym wzrokiem. Wbiła się w mój umysł, unieruchamiając mnie i przerażając do tego stopnia, że aż przekrzywiłem na bok głowę. Gdyby na mnie ruszyła, z pewnością nie dałbym już rady przed nią uciec. Stała tam jednak, pośród trupów moich towarzyszy i przyglądała mi się, co jakiś czas potrząsając umoczonymi we krwi włosami. Wyciągnęła w moim kierunku dłoń i… pomachała do mnie! Tak, jakby się ze mną żegnała. Zupełnie nieświadomie odwzajemniłem jej gest. Bądź co bądź, właśnie darowała mi życie…
Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, kim była tajemnicza postać. Zorientowałem się, gdy odwróciła się i pochylona, powoli odpłynęła w stronę miasta. To ona była obrońcą. To właśnie ona strzegła mieszkańców miasta przed każdym niebezpieczeństwem. To z jej powodu Niemcy nazwali Mirsk mianem „Verteidiger”. Bez względu na to, kto zamieszkiwał miasto – lojalnie pilnowała swoich obrońców. Przed każdym, kto tylko mógł im zagrozić. Gdybyśmy my wówczas strzegli miasta – broniłaby nas…
Tamtą noc spędziłem na skraju lasu, w miejscu, do którego doczołgałem się podczas ucieczki przed zjawą. Nad ranem postanowiłem odejść jak najdalej od tego przeklętego miasta. Nie wróciłem do naszego okopu. Wiedziałem, że nie zniósłbym widoku tego, co zostawiła po sobie obrończyni. Wszedłem w las i błąkałem się po nim przez kilkanaście dni. W końcu natknąłem się na jeden z patroli naszego wojska i, powróciwszy w szeregi armii, na szczęście już bez większych przygód, dotrwałem do końca wojny. Wróciłem do mojego miasta, prawie zupełnie zniszczonego przez wojenną pożogę. Moje miasto nie miało przecież takiej obrończyni, jaką miał Mirsk...
Znalazłem też moją Irenę. Była dokładnie tak samo piękna, jak przed wojną…
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...