"Requiem dla lalek" - fragment

Autor: Cezary Zbierzchowski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 12-05-2008 12:18 ()


 

Cezary Zbierzchowski

 

Innego nie będzie

 

 

I nawet jeśli ktoś powie jakieś słowo przeciwko Synowi człowieczemu, będzie mu to przebaczone, lecz jeśli będzie mówił przeciwko Duchowi Świętemu, nie zostanie mu to przebaczone ani w tym życiu, ani w przyszłym.

Mt 12,32

 

 

Dzień, w którym nadszedł koniec świata, był słoneczny i ciepły. Pogoda w górach dopisywała całe lato. Pamiętam, że po przebudzeniu długo patrzyłem z okna pensjonatu na zieloną ścianę sosen porastających zbocze Koryni – skąpane były w blasku słońca, a ciszę sierpniowego poranka potęgowało brzęczenie owadów. Czasem z pobliskiego lasu dochodziły krzyki wodnego ptactwa kołującego nad bagnami. Tego dnia o świcie działy się rzeczy straszne. Ci, co przeżyli, widzieli je na własne oczy, albo częściej – jak ja – na ekranie telewizora. Nie były one jednak tak wymowne, jak zapowiadała Biblia.

Cztery miesiące po Apokalipsie cały świat próbuje udawać, że nie stało się nic ostatecznego. Twierdzi głośno, że dotknęła go plaga, jakich wiele spadło już na ludzkość, a z takich doświadczeń zawsze wychodzi ona z dumą, pokrzepiona nową wiarą w człowieczeństwo. Być może tylko ja, choć wyglądam jak kloszard i wałęsam się po mieście, rozumiem, czego doświadczyliśmy. Wrażenie potwornego osamotnienia przenika mnie do głębi i nie pozwala zasnąć.

Kiedy chodzę do parku i przyglądam się spacerującym ludziom, czuję, że wpadam w obłęd. Ślady stóp na śniegu, dzieci lepiące bałwana, twarze zaczerwienione od mrozu… Radość z każdej sekundy życia, z zabawy, z wolnego czasu, jakby nic się nie zmieniło. Gdybym nawet im powiedział, nie uwierzyliby. Ktoś podniesie z ziemi bryłę lodu i pierwszy rzuci w moją stronę. Każdy, kto wspomina o śmierci, uważany jest teraz za bluźniercę.

Koniec świata nastąpił we wtorek, dwunastego sierpnia około godziny czwartej rano. Ja w tym czasie spałem twardo na prostym, drewnianym tapczanie i nie miałem o niczym pojęcia. Gdyby ciekawość nie przygnała mnie wcześniej do klasztoru prowenów, żyłbym pewnie w przekonaniu o własnym szczęściu, opłakując dalekich krewnych i znajomych. Oddałbym kilka lat życia, żeby móc to zmienić, ale nikt nie proponuje mi takiej transakcji.

 

Klasztor znajdował się na skraju Svericy, niewielkiej miejscowości u podnóża Gór Stromych. Zanim do niego dotarłem, kluczyłem długo wąskimi drogami, obok których co chwila otwierały się przepaście. Popsuta klimatyzacja samochodu chłodziła zbyt mocno, dlatego stanąłem przed bramą kamiennej budowli porządnie zmarznięty u schyłku upalnego dnia. Walcząc z dreszczami i chwiejąc się na nogach po kilkugodzinnej jeździe, musiałem wyglądać bardzo marnie. Jak sądzę, to właśnie sprawiło, że napotkany zakonnik wpuścił mnie do środka.

Ten sam milczący człowiek wskazał mi drogę do celi, mieszczącej się w odległym skrzydle budynku, a potem przyniósł kolację. Nieco później pojawił się siwy, pomarszczony na twarzy ojciec Stasys, pełniący funkcję lekarza i zaordynował leki przeciw przeziębieniu. Pytał, skąd jestem i czym się zajmuję, a ja skłamałem, mówiąc, że pracuję w firmie ubezpieczeniowej. Uśmiechnął się pod nosem i usiadł na drewnianym krześle obok stołu. Próbowałem podnieść się z łóżka, ale Stasys powstrzymał mnie gestem dłoni i podał drugi koc, żebym się lepiej okrył.

Wiedział, że jestem dziennikarzem. Zakonnicy mieli w zwyczaju sprawdzać, kto ich odwiedza, więc włamali się do banku pojazdów i odnaleźli rejestrację mojego samochodu. Stasys stwierdził, że moja obecność im nie przeszkadza, pod warunkiem, że nie będę zadawał żadnych pytań. Ich nauka nie powinna znaleźć się w brukowcu, na dodatek w wypaczonej formie.

Próbowałem przekonać go, że trafiłem w to miejsce przypadkiem, ale nie chciał słuchać. Nie wierzył mi. Powtórzył tylko, że jeśli będę chory, mogę zostać kilka dni, bo najbliższy szpital jest daleko, ale zabronił opuszczania celi. Pokazał niewielką łazienkę mieszczącą się za ścianą i guzik nad oparciem łóżka, którym mogłem kogoś wezwać. Potem wyszedł, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi.

 

Usłyszałem szczęk zamka i od razu poczułem się jak więzień. Nie sądziłem, że gospodarze będą trzymać mnie tutaj wbrew woli, ale i tak byłem wściekły. Nie potraktowałem serio tego, co mówiono o prowenach: że najważniejsza jest dla nich szybka i dokładna informacja, że nie odwracają się od techniki, a wręcz przeciwnie, korzystają często z jej osiągnięć. Przez moją głupotę, przez to, że przyjechałem służbowym samochodem, mogli łatwo, chociaż nielegalnie, dowiedzieć się, kim jestem. Straciłem szansę na spokojne wypytanie kogoś i rozejrzania się po okolicy.

Na dodatek trząsłem się z zimna pod grubym przykryciem, marząc, by następny dzień przyniósł poprawę. Chyba zaczynałem się starzeć, bo kiedyś taki wyjazd nie robił na mnie żadnego wrażenia. Zasnąłem wcześnie, zanim na zewnątrz zrobiło się całkiem ciemno. Była niedziela, dziesiąty sierpnia. Do Sądu Ostatecznego pozostało nam prawie półtorej doby. Miałem kolorowe sny, jak zawsze, kiedy trawi mnie gorączka.

 

W poniedziałek rano stwierdziłem z lekką konsternacją, że gdy spałem, ktoś przyniósł mi do pokoju śniadanie. Spod przymkniętych powiek obserwowałem ruchy komunikatora, który rozgrzał się chyba jak piec od przesłanych wiadomości i prób połączeń. Wibrując, sunął wolno po drewnianym stole, aż dotarł do talerza, o który zaczął się obijać. Narobił przy tym piekielnego hałasu, bo i talerz, i leżąca na nim łyżka wykonane były z aluminium. Wyłączyłem go wreszcie, nie odczytując listów mrugających do mnie barwnymi ikonami. Musiałem się skupić.

Biorąc ciepły prysznic, a później jedząc posiłek i popijając herbatę z termosu, rozmyślałem nad sytuacją. Zaczęła mnie zdumiewać arogancja, moja i Naczelnego, kiedy przekonywaliśmy się nawzajem, że zdobędę ten materiał bez problemu. Zakonnicy znani byli ze swojego przywiązania do intelektualnych ćwiczeń i nic nie wskazywało na to, że dadzą się podejść zwykłemu oszustowi.

Najwyraźniej obaj wyznawaliśmy zasadę, że świat jest pełen głupców. Wystarczy mieć przy sobie garść szklanych paciorków i mówić z przekonaniem, żeby otrzymać wszystko, czego się chce. Potem ze strzępków informacji układa się historię, która niekoniecznie musi być prawdziwa, byle tylko zawierała kilka egzotycznych wyrazów i sprawiała wrażenie nowości. Cynizm przeżarł nas jak pleśń.

Wiedziałem o prowenach bardzo mało. Zbyt mało, żeby móc się z nimi porozumieć. Jak zwykle nie przejmowałem się badaniem sprawy mającej posłużyć do napisania pachnącej sensacją bzdury. Tymczasem mogło się okazać, że ten wyklęty przez papieża zakon to najciekawszy temat, na jaki trafiłem w życiu. Nawet, jeśli ich kazania o końcu świata brzmiały dla mnie niedorzecznie.

Przeczucie było tak silne, że postanowiłem zrobić wszystko, żeby pozostać w klasztorze. Przede wszystkim włączyłem ponownie komunikator i, po odcięciu poczty oraz linii telefonicznych, zacząłem szukać informacji w Synecie. Zalewała mnie rzadka, obrzydliwa papka, ale po dwóch czy trzech godzinach przeglądania serwisów dowiedziałem się znacznie więcej.

 

Zakon istniał od połowy ubiegłego wieku, a jego założycielką była Iva Palmi, dwudziestoletnia pielęgniarka, pochodząca z ubogiej rodziny. Podawała się za wcielenie człowieka o nazwisku Prowe, policjanta z Rammy, który na kilka miesięcy przed śmiercią doznał serii religijnych objawień. Spisywał je w punktach i w formie traktatu publikował anonimowo w Synecie.

Iva opiekowała się Prowem, kiedy został ciężko ranny w strzelaninie. Twierdziła, że umierając, przekazał jej nie tylko swoją wiedzę, ale również część osobowości. Wydawało się to szyte grubymi nićmi i typowe dla wszelakich sekt, jednak, zdaniem autora artykułu, ta prosta dziewczyna dysponowała ogromną wiedzą, w tym również z dziedziny kryminalistyki. Znała także najróżniejsze szczegóły z życia Prowego oraz z powodzeniem podjęła się interpretacji jego tekstu.

Pikanterii dodawał fakt, że w sprawę, jako opiekun Ivy, zamieszany był doskonale znany mediom multimilioner i wynalazca, Sebastian Brams. Zakon prowenów został stworzony na fundamentach jego stowarzyszenia naukowego, które w przeszłości oskarżano między innymi o powiązania z lewicowym ekstremizmem. Sam zakon miał także kłopoty, nie tylko z Watykanem, który od początku nastawiony był do niego bardzo negatywnie, ale również z policją i tajnymi służbami. Ze wszystkich opresji wyszedł jednak zwycięsko i po około sześćdziesięciu latach istnienia nadal rósł w siłę.

 

Od samego początku oskarżano prowenów o skrajne wypaczenie chrześcijańskiej idei równości. Twierdzili oni otwarcie, że niewielka część ludzi dostąpi zbawienia z tej prostej przyczyny, że tylko nieliczni spośród nas posiadają duszę. Znalazłem wypowiedź Ivy, w której szacowała ona, że co dziesiąty człowiek jest, jak to nazwała, Domem Boga. Na dodatek, z tych, którzy otrzymali duszę, nie wszyscy mieli być zbawieni. Postępując wbrew takim zasadom, jak umiłowanie prawdy czy dążenie do doskonałości, można było zabić w sobie boską cząstkę, czyli plazmat.

Nie bardzo rozumiałem tę koncepcję, ale proweni uważali, że Bóg jest tworem materialnym, podległym prawom fizyki, który żyje i replikuje się w ludzkim ciele. Miała to być materia samoświadoma, żywiąca się informacją przetwarzaną przez mózg. Z niej wziął początek cały znany nam wszechświat, a dzieło zbawienia polegało na ponownym rozmnożeniu się Boga i, jak sądzili, wchłonięciu przez niego kosmosu. Trwało ono nieprzerwanie na wszystkich planetach zamieszkanych przez istoty rozumne, bo tylko w połączeniu z nimi Bóg się odradzał.

Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego przy przyjmowaniu do zakonu nie pytano o religijne przekonania kandydata, za to wnikliwie badano jego IQ. Proweni wyznawali zasadę, że Bóg nie może zamieszkiwać umysłu ograniczonego i zaburzonego, dlatego nie tylko studiowali rozmaite dziedziny wiedzy, głównie matematykę, informatykę, medycynę i filozofię, ale rozwijali też z powodzeniem kilka gałęzi nowoczesnej psychologii. Ich metody treningowe i psychoterapeutyczne zdobyły ogromne uznanie, przyczyniając się jednocześnie do wzrostu popularności tej grupy. Okazało się, że najlepsi psychologowie kliniczni w ostatnim dziesięcioleciu należeli do zakonu.

Od wielu lat nie mówiło się dużo o uczniach Prowego, bo propagowane przez nich samopoznanie i intensywna nauka nie miały w sobie nic atrakcyjnego dla mediów, nawet jeśli za tymi wartościami stało przekonanie, że tylko jedna z dziesięciu mijanych na ulicy osób ma szansę na zbawienie, czy to, iż świadomość człowieka noszącego w sobie plazmat różni się diametralnie od świadomości ubogiej w ducha reszty społeczeństwa. Wystarczyło jednak, by któryś z ojców zakonu napisał w swojej książce o zbliżającym się końcu świata, a kilka gazet i stacji telewizyjnych natychmiast zainteresowało się sprawą.

Zmagając się z chaotyczną wiedzą, próbowałem równocześnie znaleźć w Synecie ten kontrowersyjny tekst. Usłyszałem nagle odgłos kroków zbliżających się do drzwi, więc wyłączyłem komunikator i rzuciłem się na łóżko. Miałem nadzieję, że ojciec Stasys pozwoli mi zostać choć jeden dzień dłużej, że jeszcze nie przyszła na mnie pora, ale musiałem przełknąć gorycz zawodu.

 

Było coś w tonie jego głosu, co odbierało rozmówcy pewność siebie. Kiedy zaprosił mnie do stołu i jedliśmy wspólnie, nie mogłem przerwać kłopotliwego milczenia. Od razu poczułem, że jest to spożywana zbyt wcześnie ostatnia wieczerza, którą nazwałem w myślach ostatnim lunchem. Stasys polecił, żebym przygotował się do drogi, ale nie chciał wyjawić powodów tej decyzji – stwierdził tylko, że są ważne.

Wspomniał wtedy o oczekiwaniu i spełniającym się proroctwie, które pozostanie zakryte przed ludźmi. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że właśnie ten moment odmienił całkiem mój los.

Na pożegnanie życzył mi, by jutrzejszy dzień okazał się szczęśliwy. Nie słyszałem dobrze jego słów, zagłuszył je warkot uruchamianego silnika. Poza tym rozsadzała mnie wściekłość, której nawet nie próbowałem ukryć. Zostałem nie tylko ośmieszony, ale również zwiedziony obietnicą pomocy, która nie miała pokrycia. Tak właśnie myślałem, jadąc z klasztoru w kierunku położonej w dolinie Svericy. W innych okolicznościach pewnie podziwiałbym piękno gór albo wdał się z kimś w długą rozmowę przez telefon, zamiast tego przecierałem spocone czoło i wpatrywałem się z wysiłkiem w szarą wstęgę szosy.

Po przeciwnej stronie miasteczka znalazłem niewielki pensjonat i zapłaciłem z góry za trzy dni, mając nadzieję, że coś wymyślę. Chciałem wypytać mieszkańców o kontakty z zakonem i wyłuskać jakieś mniej znane, istotne fakty. Moja pierwsza próba spełzła jednak na niczym. Właścicielka pensjonatu, niemłoda już kobieta, była za bardzo zmęczona upałami, by silić się na rozmowę. Wskazała mi pokój na piętrze i wycofała się szybko do siebie. Siedziałem na twardym, przykrytym kocem tapczanie, słuchając przez ścianę krzyków jakiegoś dziecka i chłodząc twarz przy małym wiatraczku. Tego dnia dałem za wygraną.

Wieczorem głos Naczelnego pobudził mnie boleśnie do życia. Jeszcze nigdy nie słyszałem w jego ustach tylu przekleństw i oskarżeń o lenistwo, nawet gdy przegapiliśmy małżeńską zdradę prezydenta. Rozwścieczony, kazałem mu iść do diabła, ale po tej kłótni nie potrafiłem się uspokoić. Znowu zacząłem szperać w Synecie i trafiłem wreszcie na oficjalną stronę prowenów. Interesująca mnie książka była, tak jak przypuszczałem, zbyt trudna dla laika, ale zamieszczony na tej samej stronie wywiad niejakiego Wima Gebera z ojcem Danielem Herbstem pomógł mi zrozumieć najważniejszą kwestię.

 

W. G.: Przez wiele lat pełnił ojciec funkcję rzecznika prasowego zakonu prowenów i odpowiedzialny był za kreowanie jego wizerunku w mediach. Skąd zatem decyzja o wycofaniu się z życia publicznego i poświęceniu pracy naukowej?

D. H.: Funkcja rzecznika ma charakter przechodni, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że wpływa ograniczająco na pełniącą ją osobę. Dotychczasowy model życia nie gwarantował mi pełnego intelektualnego i emocjonalnego rozwoju. Mam wrażenie, że dopiero od kilku lat, prowadząc między innymi zajęcia z analizy małych grup, zacząłem żyć świadomie.

W. G.: Czy ojciec podziela opinię wyrażoną w tekście Luciusa Kleina, że tak zwany „duchowy koniec świata” nastąpi w bardzo bliskiej przyszłości? Czy jest to oficjalne stanowisko zakonu?

D. H.: Zakon odznacza się bardzo nikłym uporządkowaniem instytucjonalnym. W związku z tym trudno mówić o czymś takim, jak oficjalne stanowisko. Staramy się nie narzucać nikomu przekonań w żadnej dziedzinie. Jednak to, o czym pan wspomniał, jest opinią większości z nas. Do takich wniosków skłaniają prowadzone od bardzo dawna obserwacje socjologiczne, jak i obliczenia teofizyków.

W. G.: Jak możliwie najkrócej określiłby ojciec naturę tego zjawiska?

D. H.: Stawia pan przede mną niewykonalne zadanie. Nie da się streścić pogłębianej latami wiedzy tak, by jej nie zafałszować. Proszę pomyśleć, jak wyglądałoby streszczenie Kodeksu Cywilnego w dziesięciu zdaniach. A jeśli weźmiemy nawet pojedyncze twierdzenie, pamiętajmy, że słowa wyrwane z kontekstu stają się płaskie.

W. G.: Istnieje jednak jakieś sedno tej hipotezy, które da się wyrazić bez zgłębiania wszystkich dodatkowych sensów i filozoficzno-religijnych kontekstów.

D. H.: Rozumuje pan w sposób, który, zdaniem Luciusa, uniemożliwia zbawienie. Jest to tak zwane podzielenie świata. Próbuje pan skłonić mnie do wyciągnięcia z tej teorii ekstraktu i wyłożenia go czytelnikom, chociaż brakuje im odpowiedniego punktu odniesienia. Lecz skłamałbym mówiąc, że nie spodziewałem się tego rodzaju pytań. Świadomie godzę się na nie, tak jak akceptuję towarzyszące im trudności. Chciałbym jednak najpierw sam zadać pewne pytanie.

W. G.: Proszę bardzo. Zastrzegam sobie jednak prawo do krótkiej odpowiedzi.

D. H.: Pytanie, rzecz jasna, dotyczy kwestii religijnych. Mówiąc najprościej, chodzi mi o pana wyobrażenie na temat Ducha Świętego. Przed tą rozmową celowo pytałem wszystkich o wyznanie i pan zdeklarował się jako katolik. Sądzę więc, że posiada pan jakąś własną hipotezę na temat, kim lub czym jest Duch Święty.

W. G.: Rozczaruję ojca, ale nie mam wiele do powiedzenia w tej sprawie. Nie należę do gorliwych wyznawców, ani do badaczy Pisma Świętego. Duch Święty to część Trójcy, która występuje w Biblii jako biała gołębica i płonący krzew. I dar języków, którego w ogóle nie rozumiem. Kiedyś nawet próbowałem zastanawiać się nad tym, ale doszedłem do wniosku, że chrześcijanie nazywali Duchem Świętym natchnienie czerpane z głębokiej wiary. Albo siłę moralną, którą przeciwstawiali zewnętrznemu uciskowi.

D. H.: Otóż nic bardziej błędnego. Nie dziwię się, że ma pan kłopoty ze sformułowaniem jakiejś teorii na ten temat, że porusza się pan w obszarze kilku stereotypowych wyobrażeń i skojarzeń. To zasługa Kościoła, który, naszym zdaniem, świadomie oddziela wiernych od wiedzy, od gnosis.

Duch Święty to najważniejsza postać Boga, ponieważ jest to postać stale obecna na ziemi. Nazywamy ją plazmatem i, jak pan z pewnością wie, twierdzimy, że rozwija się w części z nas. Bóg Ojciec, czyli pierwotny byt sprzed powstania znanego wszechświata, dał początek materii, przemieniając się w nią w gwałtownej reakcji. Syn Boży, czyli Zbawiciel, stanowi okresową kondensację plazmatu, która przyspiesza rozwój duchowy ludzkości. Ale tylko Duch Święty, będący sumą wszystkich pojedynczych dusz, przebywa tu stale i bezpośrednio wpływa na nasze życie.

W. G.: W jaki sposób? Czy nie kłóci się to z pojęciem wolnej woli?

D. H.: Nie, ponieważ dusza nie zmusza człowieka do czynienia dobra, ale odpowiedzialna jest za powstawanie w nim pewnych potrzeb, czy pragnień. Uważamy, że naturą Boga jest informacja, dlatego najważniejsza potrzeba z nim związana to potrzeba poznania prawdy, dążenie do wiedzy. Śmiem twierdzić, że należy stawiać ją wyraźnie przed miłością, która jest tylko jedną z wielu przeżywanych emocji.

Nie da się ukryć, że wciągnąłem pana w ten wykład po to, by naszkicować tło do odpowiedzi na postawione pytanie. Otóż zjawisko opisane przez Kleina to odpowiednik tego, co chrześcijanie nazywają Sądem Ostatecznym. Naszym zdaniem plazmat ma charakter materialny, choć umyka ludzkiemu poznaniu. Wraz z przyrostem naturalnym i rozwojem intelektualnym ludzkości zwiększa swoją objętość, aż do osiągnięcia pewnej wartości krytycznej, po przekroczeniu której oddzieli się od ciał i opuści Ziemię.

Zarzuci mi pan pewnie, że to czysto mechanistyczne podejście, ale moim zdaniem to dokładniejszy opis tego, co nasi przodkowie próbowali jedynie bardzo nieudolnie nazwać. Najwięksi uczeni, skupieni w katedrze teofizyki potwierdzili matematycznie, że masa krytyczna została już prawie osiągnięta i narodziny jednego dziecka, być może nowego Zbawiciela, mogą wywołać reakcję. Spodziewają się tego jeszcze w tym roku, co, powiem szczerze, nawet we mnie budzi niepokój.

W. G.: A zatem mamy przygotowywać się na koniec świata… Czy nadejdą jakieś znaki, zwiastuny tych zmian? Czy Ziemia ulegnie zniszczeniu, jak w biblijnej Apokalipsie?

D. H.: Tego, jak sądzę, nie wie nikt. Nawet najdłużej medytujący i najbardziej oświeceni członkowie zakonu nie odważyli się na to, by dokładnie zapowiedzieć, co się stanie. Przypuszczamy jednak, że umrą tylko nieliczni. Świat może nie rozpoznać końca świata, jakkolwiek by to zabrzmiało. Używając metafory powiem, że światło odejdzie wraz z tymi, którzy mieli oczy. A przecież dla innych jego obecność nigdy nie miała znaczenia.

 

Proroctwa są jak zapałki. Gasną po kilku sekundach, a trzymający je kurczowo ludzie parzą sobie palce. Wystarczy mały podmuch, przeciąg z uchylonego okna, by wszystko się skończyło. Jednak co jakiś czas zapałka wypada z ręki przerażonego dziecka albo wyrachowanego podpalacza. Coś zaczyna się tlić lub od razu wybucha wielki pożar. Od tej zapałki płoną wyschnięte wnętrzności.

Nie mam zbyt wiele czasu, żeby zastanawiać się nad swoją przemianą. Szukam jedzenia, pilnuję miejsca w noclegowni, bo w zimie nikt nie przeżyje na ulicy. Czasy przed Apokalipsą wydają mi się nierealne, jak holograficzne reklamy ciepłych krajów. Poruszam się wolno, żeby nie tracić za dużo energii. Ubieram się w przypadkowe rzeczy i pewnie też bełkoczę do siebie, ale trudno to uchwycić, jeszcze trudniej niż własne chrapanie przez sen.

Widzę gdzieś, w otaczającej mnie ciemności twarz Naczelnego, który wyrzuca mnie z pracy w chwili, gdy powinien paść na ziemię i błagać Boga o litościwą śmierć. Widzę zdziwienie komornika składającego mi wizytę w domu, kiedy pokornie godzę się na zajęcie. Oczy psychiatrów, dziwne uśmiechy urzędniczek, pomarszczone dłonie kucharki, którymi podaje talerz ciepłej zupy. A wszystko to nie ma żadnego znaczenia.

Boję się mówić o tym, co pamiętam, bo nikt mnie nie rozumie. Podobno po Dniu Sądu wielu ludzi straciło zmysły i popadło w paranoję, ale ci, których spotykałem, nic nie wiedzą. Mówią coś o klątwach, broni biologicznej i najeźdźcach z kosmosu. Aż się robi niedobrze od tych bzdur. Kiedy uświadamiam sobie, że to ja i mnie podobni kształtowaliśmy przez dziesiątki lat tę chorą wyobraźnię, chce mi się śmiać. I nagle zaczynam rozumieć, że zbieg okoliczności to złudzenie, które oddziela nas od prawdy, bo wszyscy dostajemy dokładnie to, co chcemy wziąć od Boga. A raczej dostawaliśmy, zanim nas opuścił.

 

We wtorek, dwunastego sierpnia obudziłem się wcześnie, kilka minut po piątej. Słońce przebijało przez zasunięte żaluzje i oślepiało mnie. Próbowałem zasnąć, ale niepokój powrócił, gdy pod poduszką znalazłem swój komunikator. Sen zmorzył mnie wieczorem w trakcie przeglądania serwisów i tylko jakimś cudem nie zgniotłem delikatnego urządzenia.

W domu panowała cisza. Otworzyłem okno, żeby pooddychać górskim powietrzem i popatrzeć na majestatyczne, ciemnozielone zbocze. Wierzchołek Koryni ginął we mgle. Gdzieś niedaleko musiały stać ule, bo kręciło się tu mnóstwo pszczół. Czułem, że za godzinę lub dwie upał stanie się znowu nie do wytrzymania. Czułem też dziwne przygnębienie. Może zaczynałem pojmować, że wczorajsza kłótnia z Naczelnym groziła katastrofą. Może słowa Herbsta poruszyły we mnie kilka od dawna nieporuszanych strun.

Widok z okna, który początkowo działał kojąco, stał się nagle trudny do zniesienia. Naciągnąłem na siebie dżinsy i zszedłem cicho na parter, gdzie znajdowała się kuchnia. Było pusto, więc bez pytania znalazłem jakiś kubek i zaparzyłem herbatę. Wróciłem do pokoju i włączyłem mały telewizor, stojący na przykrytej obrusem komodzie. Właśnie nadawali program informacyjny na żywo, ale nie mogłem poradzić sobie z regulacją głosu. Odłożyłem pilota i zwiększyłem głośność za pomocą przycisków telewizora. Spikerka mówiła coś o zbieraniu danych i panice, która zatacza coraz szersze kręgi. Pokazywano jakieś duże miasto, chyba Rammę, gdzie w sporym korku, niespotykanym tak wcześnie, przebijały się karetki na sygnale. Nie mogłem pojąć, co się stało.

 

Po chwili dotarło do mnie, że przez kraj przetoczyła się fala zgonów, które na razie nie znajdowały wyjaśnienia. Ludzie umierali nad ranem, zazwyczaj na udar mózgu lub inne zaburzenia układu krwionośnego. Niewielka grupa dotkniętych „śmiercią we śnie” przeżyła, ale została całkowicie sparaliżowana. W potworniejącym z każdą chwilą chaosie próbowano liczyć przypadki i nieść pomoc, ale stawało się to prawie niemożliwe. Na dole ekranu pojawił się pasek z doniesieniami ze świata, które okazały się nie do przyjęcia. Tej nocy na całej Ziemi z niewyjaśnionych przyczyn umierały dziesiątki milionów ludzi.

Przed oczami migały mi coraz straszniejsze obrazy. Przewalające się po ulicach tłumy, pożary domów i leżące na chodnikach zwłoki. Według komentatorów miał miejsce atak terrorystyczny z użyciem jakiejś supernowoczesnej broni, prawdopodobnie promieniowania wysyłanego przez satelitę. Wyrwani ze snu politycy uspakajali, naukowcy próbowali budować hipotezy, wojskowi zaprzeczali. Nikt nie wiedział, co się stało i czy to samo nie powtórzy się za chwilę. Wszystkie stacje nadawały właściwie identyczny program, oprócz tych, które w ogóle nie działały. Zacząłem się śmiać do siebie, jakbym postradał zmysły. Potem rzuciłem się na łóżko i leżałem nieruchomo, słuchając dalszych doniesień.

Zjawisko było niezrozumiałe, bo śmierć atakowała czasem całe rodziny, czasem tylko pojedyncze osoby, a bywało, że spore obszary pozostawały nietknięte. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne obrazy. Na przykład widok wielkiego lotniska, gdzie wszyscy pasażerowie leżą martwi, albo obraz żony budzącej się rano obok zimnego męża, który wieczorem czuł się świetnie i prasował koszulę do pracy. I nagle zdałem sobie sprawę, że powinienem do kogoś zadzwonić, że pewnie wszyscy ludzie próbują teraz skontaktować się z bliskimi, a ja nie sięgnąłem nawet po telefon. Okazało się, że śmierć żadnej osoby nie była dla mnie aż tak ważna. Kiedy to zrozumiałem, coś się we mnie skurczyło.

Zwymiotowałem wypitą herbatę i na trzęsących się nogach zacząłem biegać po domu. Rodziny, której dziecko hałasowało wieczorem za ścianą, nie zastałem u siebie. Pokój był pusty. Za to gospodynię odnalazłem na grządce za domem. Pieliła spokojnie ogródek, nic nie wiedząc o monstrualnej katastrofie. Próbowałem jej coś wytłumaczyć, ale chyba nic nie zrozumiała i przeraziła się głównie moim wyglądem. To nie miało żadnego sensu, więc wycofałem się do domu. Opętała mnie myśl, że muszę natychmiast pojechać do klasztoru. Porwałem z pokoju swoją torbę i pognałem do samochodu.

 

Sverica jeszcze spała, na ulicach nie widać było ludzi. Wydawało się, że śmierć ominęła to piękne miejsce, bo panował tu niepodzielnie sen. Przejechałem główną aleją i nie dostrzegłem żadnych oznak kataklizmu. Na polu, za granicą miasteczka małe dziecko prowadziło stado krów. Szczekający głośno kundel przez chwilę ścigał mój samochód.

Wyłączyłem radio, w którym działo się dokładnie to samo, co w telewizji. Zamiast słuchać tego bełkotu, czujnie rozglądałem się na boki. Kilka kilometrów dalej, w połowie drogi do klasztoru, zauważyłem na poboczu przewrócony motor. Zatrzymałem się. W rowie leżał przykryty skórzaną torbą listonosz. Z daleka widać było, że nie upił się – jak być może miał w zwyczaju – lecz nie oddycha. Przez głowę przebiegła mi absurdalna myśl, żeby ukraść jego torbę, ale zawróciłem i ruszyłem dalej. Droga pięła się pod górę, a w uszach czułem gwałtowne zmiany ciśnienia, jednak ledwie to zauważałem.

Kwadrans po szóstej stanąłem przed bramą klasztoru, która była lekko uchylona, jakby ktoś zapomniał ją zamknąć. Przeciąłem niewielki dziedziniec i dopadłem do jakichś drzwi. Zamknięte. Następne tak samo. I następne. Kląłem w żywy kamień, bo taka przeszkoda wydawała się w tej sytuacji zupełnie absurdalna. Ludzie giną jak muchy, przy szosie leży martwy człowiek, a ja nie mogę poradzić sobie z drzwiami, bo oprócz pisania i krętactwa nie znam się na niczym. Pomyślałem, że bycie kimś takim jest żałosne, że moje umiejętności wystarczają tylko w sytuacjach, które znam od lat. Poza nimi byłem bezbronny jak dziecko.

Może to absurdalne, że właśnie wtedy zastanawiałem się nad tym, ale przez głowę przelatywały mi setki myśli. Ktoś spuścił je z łańcucha i zachowywały się jak zgłodniałe psy. Każda kąsała mnie od innej strony. Cztery miesiące później wszystkie umarły w najdalszym kącie czaszki i zastąpiła je ciemność, ale wtedy miałem wrażenie, że rozsadzą mnie od środka. Waliłem jak oszalały w żelazne drzwi, aż jedne z nich ustąpiły, ukazując wąskie przejście do ogrodu.

 

Klasztor wydawał się pusty. Ani na dziedzińcu, który zostawiłem za sobą, ani w korytarzu prowadzącym na tyły budowli, nie dostrzegłem nikogo z mieszkańców. Dwa dni wcześniej, w drodze do celi naliczyłem w parę minut kilkanaście osób. Ogarniał mnie coraz większy lęk. Wszedłem do ogrodu, czując lodowate dreszcze, wędrujące po kręgosłupie.

Ogród, otoczony wysokim murem oraz skalną ścianą, tworzył wraz z budynkiem coś na kształt wydłużonej ósemki. Teraz znalazłem się w środku większej pętli. Minąłem niewielki utwardzony plac, służący zapewne do ćwiczeń, kilka rzędów drzew owocowych, głównie jabłoni i dostrzegłem jakiś ruch w dużej, pomalowanej na biało szklarni. Ruszyłem w tamtym kierunku, nie myśląc o tym, co się stanie, nie układając w głowie żadnych słów. Chciałem słuchać i zrozumieć wszystko do końca.

Rozpoznałem jego postać, zanim się odwrócił. Ojciec Stasys nie miał na sobie habitu, ubrany był w robocze spodnie i bawełnianą koszulę, ale wiedziałem, że to on. Podwiązywał łamiące się pędy pomidorów, a ja czekałem przy wejściu, aż skończy. Zauważył mnie po chwili, odłożył zwój białego sznurka na ziemię i podszedł w milczeniu. Obaj usiedliśmy na kamiennym progu szklarni i patrzyliśmy przed siebie, w stronę owocowych drzew. Mogliśmy spędzić tak wiele godzin, bo żaden z nas nie miał dokąd pójść.

– Czekałem na ciebie – odezwał się zmęczonym głosem. – Myślałem, że jeśli jesteś w pobliżu, na pewno wrócisz tu dzisiaj. Zostawiłem uchyloną bramę i nie zamknąłem drzwi do ogrodu. Pojawiłeś się nawet wcześniej, niż przypuszczałem.

– Muszę wiedzieć, czy stało się to, o czym mówiliście – powiedziałem cicho, jak on. – Czytałem wasze nauki, dotarłem do pism Kleina i do pierwszego traktatu. Teraz wszystko wydaje mi się inne, jakbym dopiero zobaczył ten świat.

– Ludzkie losy są pełne ironii – uśmiechnął się smutno, bardziej do siebie, niż do mnie. – Przez całe życie nie interesowała cię prawda, należałeś do tych, którzy żyją z kłamstwa i nagle jej dotknąłeś. Dotarłeś do Boga w chwili, gdy opuszczał świat. Ziarno zakiełkowało tuż przed nastaniem wiecznego mrozu… Współczuję ci, naprawdę.

– Już nie ma nadziei?

– Nie ma Boga. Nadzieja pozostała, bo to ludzka rzecz, jak miłość i wiara. Wszystko, co znasz, nie uległo przecież gwałtownej przemianie. Ludzie nadal będą robić rzeczy, które robili do tej pory. Ale bez tych, co odeszli, bez obdarzonych duszą, ludzkość skarleje i sprowadzi na siebie zagładę. Rozeszły się drogi zbawionych i potępionych, a my znaleźliśmy się wśród tych ostatnich.

– Wszyscy moi bracia zmarli dzisiaj w nocy – dodał po chwili. – Zostałem tu sam, ponieważ dawno temu wydałem na siebie wyrok. Niespełniona miłość i może jeszcze zawiedzione ambicje sprawiły, że od lat czuję się tak, jak ty teraz, jakby wszystko było już poza mną. Nawet człowiekowi obdarzonemu duszą nie przychodziło łatwo zbliżenie do Boga, za to zabić go w sobie potrafiliśmy na milion sposobów. Cierpiąc ponad siły, nosząc w sobie poczucie winy, rozpamiętując porażki i rozpaczliwie nienawidząc. Dlatego dzieło zbawienia tyle trwało, i dlatego Bóg musi szukać innych miejsc, by odradzać się dalej.

– Ale ja czuję, że jakaś Jego część pozostała. On teraz jest we mnie. I w ojcu też, chociaż nie starczyło sił, żeby iść za nim.

– Te strzępki plazmatu, które pozostały tutaj, nie przetrwają bez energii płynącej z całości. Przykro mi, ale jedyne, co może cię spotkać, to obłęd. Twoja niedojrzała dusza będzie skręcać się teraz w coraz większym bólu, dlatego lepiej zabij ją od razu. Jesteś w piekle, synu. Daleko od Boga i bez żadnej nadziei na Jego powrót. Na ziemi pozostały tylko rośliny i zwierzęta.

 

Spędziłem w klasztorze prawie cztery dni, siedząc w wielkiej sali telewizyjnej, gdzie z ekranu nie schodziły doniesienia o „masowym mordzie”. Wyłączyłem dźwięk, bo nie mogłem znieść tego potwornego jazgotu. Co jakiś czas zasypiałem przy długiej ławie, na której leżał pokruszony chleb i stało kilka butelek wody. Bałem się szukać innego pożywienia, bo za większością drzwi znajdowali się martwi ludzie. Wydawało mi się nawet, że w budynku zaczyna już cuchnąć. Stasys nie pojawił się ani razu, a ja zacząłem wpadać w stan podobny do katatonii.

Ze Svericy zabrali mnie policjanci, którzy na rozkaz władz przeszukiwali wszystkie siedziby prowenów. To na nich właśnie padło podejrzenie o przygotowanie ataku, lecz ponieważ prawie wszyscy zmarli tej nocy, nie było kogo sądzić. Stan mojego umysłu sprawił, że po potwierdzeniu tożsamości zostałem przewieziony do szpitala psychiatrycznego pod Seegardem. Gdzieś po drodze zgubiłem swoje dokumenty, komunikator i kartę samochodu, ale nie obchodziło mnie to. Bałem się tylko leków, które zaczęli mi podawać, bałem się, że zabiją we mnie duszę.

Po kilku tygodniach otrzymałem wypis, z którym udałem się do domu. Wszystko wrzało jeszcze po Apokalipsie, ale z wolna górę zaczęła brać codzienność. Nie pojawiłem się w pracy, więc Naczelny przyjechał do mnie i rzucił mi w twarz wypowiedzenie. Wkrótce potem musiałem opuścić kupione na kredyt mieszkanie i zastukałem do drzwi przytułku. Od dziesiątek lat mieścił się przy Kościele Marii Magdaleny i zawsze budził moją ciekawość. Nachodzili mnie tam krótko jacyś ludzie, ale ostatnio przestali, uznając chyba za wariata.

Mam teraz więcej czasu, żeby myśleć i próbuję ułożyć swoje wspomnienia w jedną całość. Stasys radził, bym starał się zapomnieć, ale jeszcze nie potrafię. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się uda. Muszę zrobić coś z miazgą, która wypełnia moje wnętrze.

 

Dwunastego sierpnia na całym świecie zmarło równocześnie ponad sto milionów osób. Ta liczba wydaje się ogromna, ale to zaledwie jeden procent populacji. W miejscowości takiej, jak Sverica, która liczy stu pięćdziesięciu mieszkańców, zmarł tylko jeden człowiek, listonosz. Gdyby nie telewizja i radio, nikt nie dopatrzyłby się w tym niczego godnego uwagi.

Śmierć zebrała największe żniwo wśród ludzi nauki. Umierali też znani pisarze, reżyserzy filmowi i sportowcy. Prawie każda grupa ludzi poniosła tego dnia niepowetowane straty, ale trudniej powiedzieć coś o hydraulikach, czy szewcach. Pewne jest natomiast, że katastrofa ominęła rządy państw i najwyższych dostojników Kościoła. Uznano to za działanie Opatrzności Bożej i wskazówkę dla wiernych. Świat mediów, który również cieszył się dobrym zdrowiem, zarobił na dwunastym sierpnia fortunę.

Oczywiście próbowano ustalić przyczyny tragedii. Mówiono o ataku terrorystycznym lub błędzie popełnionym przez wojsko podczas manewrów w kosmosie. Kolejne autorytety wypowiadały się w tej sprawie, komentując, uściślając, bądź podważając wypowiedzi poprzedników. Każdy, komu chociaż raz w życiu przyśniło się coś dziwnego, pragnął wtedy zabrać głos.

Patrzę na to i z każdym dniem czuję się coraz bardziej obco. Dostrzegam prawdziwą różnicę pomiędzy wiarą i wiedzą, pomiędzy tym, co oparte na pobożnych życzeniach i domysłach, a tym, co stwierdzone i dowiedzione. Proweni nie musieli wierzyć w żadne dogmaty tak, jak to czynią ludzie religijni oraz ateiści. Oni potrafili zrozumieć naturę swego Boga, a nawet określić jego wielkość, czy kształt. Dla nich fizyka i biologia stanowiły źródło i podstawę całej teologii.

Za niecałe dwa tygodnie chrześcijanie będą znów obchodzić Boże Narodzenie. Dziwne święta, obchodzone po odejściu jubilata. Zachowują się jak rodzice, których ukochane dziecko ginie pod kołami samochodu, a oni w każdą rocznicę urodzin przynoszą mu na grób prezenty. Tego dnia będę myślał o Stasysie, który podobno uciekł i nie dał się schwytać.

 

Każdego dnia widzę, jak pochyla się nade mną i mówi spokojnie: Innego końca świata nie będzie, innego nie będzie.

 

 

Mój debiut. Po latach literackiego samokształcenia i dwóch próbach publikacji w NF (na co jeszcze miał przyjść czas) tekst ukazał się na wiosnę 2004 r w krakowskim – już nieistniejącym – magazynie literackim Ubik-Fantastyka. Nawiązałem wówczas znajomość z osobami, z którymi do dziś utrzymuję zażyłe kontakty; przede wszystkim poznałem redaktora niniejszego tomu. Aż nie chce się wierzyć, że z początku zwracaliśmy się do siebie per „pan”… Dawne czasy. Tak oto wszedłem do gry, która zwie się literaturą fantastyczną… W Innego nie będzie czytelnicy mogli po raz pierwszy spotkać się ze światem Rammy, stworzonym kilka lat wcześniej na potrzeby nieukończonej, eksperymentalnej powieści Borderline, której bohaterem jest, nawiasem mówiąc, porucznik Prowe. Na religijny, czy może mesjanistyczny wątek (w Dickowskim rozumieniu) nałożyłem motyw Piosenki o końcu świata Miłosza i tak powstał jeden z moich ulubionych tekstów.

 

Więcej o antologii dowiecie się w tym miejscu. 

 

Dziękujemy wydawnictwu Fantasmagoricon za udostępnienie opowiadania do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...