"Mój własny diabeł" - fragment

Autor: Mike Carey Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 18-04-2008 23:05 ()


 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Zazwyczaj noszę rosyjski płaszcz wojskowy z czasów carskich, zwany też szynelem, z dodatkowymi kieszeniami na flet, notes, sztylet i kielich. Dziś jednak zdecydowałem się na zielony frak ze sztucznym, przywiędłym kwiatem w butonierce, buty z różowej skóry i malowane wąsy w stylu Groucho Marxa. Jechałem z Bunhill Fields na zachód przez Londyn – ośrodek mojej siły, choć muszę przyznać, że chwilowo nie czułem się specjalnie silny: kiedy człowiek wygląda jak gigantyczne lody pistacjowe, niełatwo mu zgrywać twardziela.

 

Geografia ekonomiczna Londynu zmieniła się bardzo przez ostatnie lata, lecz Hampstead to zawsze będzie Hampstead. A w to zimne listopadowe popołudnie, pokutując za grzechy, których nie potrafiłem nawet zliczyć, i zapewne wyglądając równie mało radośnie jak tricoteuse, poinformowana, że z powodu złej pogody odwołano wszystkie najbliższe egzekucje, tam właśnie zmierzałem. Do Hampstead.

 

A dokładniej na Grosvenor Terrace pod numer 17 – stało tam skromne, niewielkie, wczesnowiktoriańskie arcydziełko, stworzone przez sir Charlesa Barry’ego w czasie przerw na lunch, gdy zajmował się budową Reform Club. Czy wam się to podoba, czy nie, piszą o tym w książkach: wielki człowiek brał fuchy i za zacne sumki „wypożyczał” materiały ze swych aktualnych placów budowy. Jego nieprawe architektoniczne potomstwo można znaleźć wszędzie: od Landbroke Grove po Highgate, i na widok owych domów ogarnia mnie zawsze irytujące poczucie déjà vu, jakbym widział nos mleczarza u własnego pierworodnego.

 

Taksówkarz przyjął napiwek i nie oglądając się, umknął z powrotem na bogate tereny łowieckie West Endu. Dzwonek zabrzęczał surowo, funkcjonalnie, niczym wiertło dentystyczne zsuwające się po stwardniałej emalii. Czekając na odpowiedź, obejrzałem gałązkę jarzębiny przybitą po prawej stronie werandy. Przywiązano do niej czarne, białe i czerwone sznurki, w odpowiednim porządku, a mimo to... Gałązka jarzębiny w listopadzie nie daje już zbytniego kopa. Uznałem, że to spokojna okolica.

 

Mężczyzna, który mi otworzył, był zapewne Jamesem Dodsonem, ojcem solenizanta. Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. Wyglądał solidnie – może nie był gruby, lecz mocno „upakowany”. Oczy miał twarde, niczym łożyska kulkowe, i szpakowate włosy wzmacniające wrażenie szarości. Po czterdziestce, lecz pewnie równie sprawny i szczupły jak dwadzieścia lat wcześniej. Bez wątpienia był to człowiek doskonale znający znaczenie dobrego odżywiania, regularnych ćwiczeń i nieugiętego poczucia moralnej wyższości. Pen mówiła, że to gliniarz, czekający na awans na głównego konstabla, zatrudniony przy Agar Street jako jeden z ojców założycieli nowej rządowej Agencji Przestępczości Poważnej i Zorganizowanej. Myślę, że sam także odgadłbym w nim gliniarza bądź księdza, a większość księży na szczęście odpuszcza sobie na długo przed czterdziestką. To jedna z zalet powołania.

 

– Pan jest iluzjonistą i klownem – rzekł Dodson takim tonem, jakby mówił: „Pan jest bezbożnym śmieciem i skurwielem, który zgwałcił mojego psa”. Nawet nie spróbował pomóc mi z walizkami, które dźwigałem po dwie w każdej ręce.

 

– Felix Castor – przytaknąłem z wyjątkowo mało klaunowatą miną. – Spec od przeganiania smutków.

 

Skinął nonszalancko głową i otworzył szerzej drzwi.

 

– Salon. – Wskazał ręką. – Będzie nieco więcej dzieci, niż zapowiadaliśmy. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza?

 

– Im więcej, tym weselej – odparłem przez ramię, wchodząc do środka. Rozejrzałem się po salonie z, jak miałem nadzieję, profesjonalną miną. Według mnie był to zwykły pokój. – Świetnie. Wszystko, czego potrzebuję. Doskonale.

 

– Zamierzaliśmy wysłać Sebastiana do jego ojca, ale cholernik miał jakąś awarię w pracy – wyjaśnił za moimi plecami Dodson. – Co oznacza jednego więcej. I paru dodatkowych przyjaciół...

 

– Sebastiana? – spytałem. Podobne pytania to dla mnie zwykły odruch, niezależnie od tego, czy chcę usłyszeć odpowiedź. To kwestia mojej pracy. To znaczy dawnej pracy. Okazjonalnej. Pracy, bez której mogę żyć.

 

– Brat przyrodni Petera, z pierwszego małżeństwa Barbary, tak jak Peter z mojego. Świetnie się dogadują.

 

– Oczywiście – przytaknąłem z powagą, jakby sprawdzanie mocy rodzinnych więzów należało do standardowych przygotowań przed magicznymi sztuczkami i występem komika. Peter to solenizant, właśnie skończył czternaście lat – pewnie był nieco za dużo na klaunów i magików oraz przyjęcia z tortem i lodami, ale nie ja tu decydowałem. Zawsze w służbie dobra, nawet gdy wyciągam niekończące się kolorowe wstążki z puszki z fasolką.

 

– Przygotowania pozostawię panu. – W głosie Dodsona zabrzmiała nutka powątpiewania. – Proszę bez wcześniejszej konsultacji ze mną bądź Barbarą nie przesuwać żadnych mebli. A jeśli szykuje pan coś, co mogłoby podrapać parkiet, chętnie dostarczymy dywanik.

 

– Dziękuję – odparłem. – Poproszę o piwo, jeśli pan również będzie pił. Określenie „piwo” nie obejmuje podzbioru „lager”.

 

Gdy to rzuciłem, zmierzał już do drzwi i nawet nie zwolnił. Wiedziałem, że drink od niego jest równie prawdopodobny, jak pocałunek z języczkiem.

 

Zacząłem zatem wypakowywać rzeczy. Zadanie to utrudniał nieco fakt, że walizki spędziły ostatnie dziesięć lat w garażu Pen. Oprócz rekwizytów iluzjonisty znalazłem w nich mnóstwo rzeczy, których widok przywołał przelotne – albo i nie – wspomnienia. Scyzoryk (należący do mojego starego przyjaciela Rafiego), z największym ostrzem złamanym cal od czubka; domowy fetysz wyszykowany ze zmumifikowanego truchła żaby i trzech zardzewiałych gwoździ; obszytą piórkami siatkę do włosów, nieco wyłysiałą, lecz wciąż lekko pachnącą perfumami; i aparat.

 

Cholera. Aparat.

 

Obróciłem go w dłoniach, natychmiast pogrążając się w rwącym nurcie wspomnień. To był brownie autographic 3. Złożony wyglądał jak dziecięce pudełko na drugie śniadanie. Gdy jednak nacisnąłem zatrzaski, przekonałem się, że miech z czerwonej skóry wciąż tkwi na miejscu, szlifowany wizjer pozostał nietknięty, a (cud nad cudami) ręczne pokrętło wsuwające obiektyw na miejsce nadal działa. Natrafiłem na niego na pchlim targu w Monachium, gdy podróżowałem z plecakiem po Europie. Miał prawie sto lat, a ja zapłaciłem za niego funta. Sprzedawca żądał tylko tyle, bo obiektyw był pęknięty. Dla mnie to nie miało znaczenia – w owym czasie chodziło mi po głowie zupełnie inne zastosowanie aparatu – więc uznałem to za świetną okazję.

 

Teraz jednak musiałem odłożyć go na bok, bo w pokoju zjawili się pierwsi goście, wprowadzeni przez bardzo biuściastą, bardzo jasnowłosą i bardzo piękną kobietę, bez dwóch zdań stanowczo za dobrą dla kogoś takiego jak James Dodson. Czy, przyznam uczciwie, jak ja. Miała na sobie biały zbluzowany top i asymetryczną spódnicę khaki, zapewne stworzoną w pracowni jakiegoś projektanta i kosztującą więcej, niż zarabiam przez pół roku. Mimo to sprawiała wrażenie nieco zmęczonej i oklapłej. Uznałem, że to pewnie kwestia życia z Jamesem Supergliną, albo też może z Peterem, zakładając, że nadąsany promyczek skwaśniałego słońca u jej boku nosił właśnie to imię. Podobnie jak z ojca, promieniowała z niego agresywna niezłomność, na którą nakładał się charakterystyczny dla nastolatków czujny upór. Z niewiadomych przyczyn cechy te tworzyły bardzo nieatrakcyjną kombinację.

 

Kobieta przedstawiła się jako Barbara, głosem mającym w sobie dość naturalnego ciepła, by zastąpić koc elektryczny. Przedstawiła też Petera, a ja uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

 

Próbowałem uścisnąć mu dłoń – zapewne kierował mną atawistyczny impuls, związany z pobytem w Hampstead – chłopiec jednak odmaszerował już w stronę nowych przybyszów, witając ich głośnym rykiem. Barbara odprowadziła go wzrokiem, z nieprzeniknionym, błogim uśmiechem, sugerującym zażywanie mocnych środków uspokajających. Gdy jednak odwróciła się do mnie, spojrzenie miała ostre i jasne.

 

– I co? – spytała. – Jest pan gotów?

 

Już miałem powiedzieć „na wszystko”, ale ugryzłem się w język i wybrałem zwykłe „tak”. Jednakże chyba nieco za długo patrzyłem jej w oczy, bo Barbara przypomniała sobie nagle o trzymanej w dłoni butelce wody mineralnej i wręczyła mi ją z lekkim rumieńcem i przepraszającą miną.

 

– Po występie może pan się napić w kuchni piwa – obiecała. – Dałabym je panu teraz, ale dzieciaki zażądałyby równouprawnienia.

 

Uniosłem butelkę w toaście.

 

– A zatem – powtórzyła. – Godzinny występ, potem godzina przerwy, podczas której podamy poczęstunek i znów pół godziny na koniec. W porządku?

 

– Rozsądna strategia – pozwoliłem sobie. – Napoleon skorzystał z takiej pod Quatre Bras.

 

To przynajmniej wywołało słaby śmiech.

 

– Nie będziemy mogli zostać na całym przedstawieniu. – Barbara całkiem zgrabnie udała żal. – Wciąż jeszcze trzeba sporo popracować za kulisami; część przyjaciół Petera dziś nocuje. Ale może zdołamy się urwać na finał. Jeśli nie, do zobaczenia w czasie przerwy. – Uśmiechnęła się porozumiewawczo i wycofała, zostawiając mnie sam na sam z widownią.

 

Przez chwilę błądziłem wzrokiem po pokoju. Był tam krąg wewnętrzny, zebrany wokół Petera i prowadzący krzykliwą rozmowę, dominującą nad całym pokojem, a także krąg zewnętrzny, złożony z czterech czy pięciu zmieniających się grupek pod ścianami. Od czasu do czasu któraś próbowała połączyć się z wewnętrzną, co przypominało odwrócenie procesu podziału komórek. I był też przyrodni brat, Sebastian.

 

Łatwo dawało się go wypatrzeć. Zidentyfikowałem go już, kiedy rozstawiałem składany stół i układałem rekwizyty, niezbędne do pierwszej sztuczki. Miał jasne włosy matki, lecz blada skóra i wodniste błękitne oczy sprawiały, że wyglądał, jakby ktoś naszkicował go pastelami, a potem próbował wymazać. Wydawał się znacznie niższy i drobniejszy od Petera. Czyżby dlatego, że był młodszy? Trudno orzec, ponieważ skulona, zgarbiona postawa odbierała mu co najmniej parę centymetrów wzrostu. Stał z dala od hałaśliwej grupki, ledwie tolerowany przez solenizanta i pogardliwie ignorowany przez jego przyjaciół. Tylko on nie rozumiał prywatnych żarcików, wydawał się obcy i zagubiony, i wyglądał, jakby wolał być teraz gdzie indziej, wszędzie, byle nie tutaj; nawet ze swym prawdziwym ojcem, mimo kryzysu w pracy.

 

Kiedy klasnąłem w dłonie i uprzedziłem, że za dwie minuty zaczynam, Sebastian zajął miejsce na końcu szeregu i usiadł dokładnie za Peterem – w martwej strefie, której unikali inni.

 

A potem zaczął się show i odkryłem, że ja także mam problemy.

 

Nie jestem kiepskim iluzjonistą – w ten właśnie sposób zarabiałem na życie na studiach i kiedy trochę poćwiczę, mogę nawet rzec, że idzie mi całkiem, całkiem. Teraz byłem kompletnie zardzewiały, ale wciąż pamiętałem sztuczki z klasą – moje własne, skromniejsze wersje wielkich, słynnych iluzji, które studiowałem uważnie w czasach zmarnowanej młodości. Sprawiłem, że zegarek jednego z dzieciaków zniknął z trzymanej przezeń w dłoni torebki i zjawił się w pudełku w czyjejś kieszeni. Lewitowałem komórkę tego samego dzieciaka po całym pokoju, podczas gdy Peter i elita z pierwszego rzędu stali wokół, wymachując rękami i próbując na próżno wymacać ukryte druty, których według nich używałem. Pociąłem nawet sekatorem talię kart, a potem odtworzyłem, z kartą wcześniej wybraną i podpisaną przez Petera na samej górze.

 

Lecz nieważne, jak diablo się starałem – i tak leżałem jak długi. Peter siedział beznamiętnie pośrodku pierwszego rzędu, splótł na kolanach dłonie i patrzył na mnie z morderczą wzgardą. Najwyraźniej wydał już werdykt i uznał, że okazanie zainteresowania sztuczkami nadającymi się dla dzieciaków mogło pozbawić go autorytetu wśród rówieśników. Skoro on sam uważał to za ryzyko, to co dopiero rzec o jego gościach. Obserwowali go i naśladowali, tworząc zwarty front, którego nie byłem w stanie przełamać.

 

Jedynie Sebastian przejawiał zainteresowanie występem jako takim – albo może jako jedyny miał tak mało do stracenia, że mógł pozwolić sobie na to, by dać się wciągnąć i nie pilnować każdego ruchu. I oczywiście oberwał za to. Kiedy skończyłem sztuczkę z kartami i zademonstrowałem Peterowi jego nietkniętą ósemkę karo, Sebastian zaczął klaskać, wyraźnie podekscytowany i zachwycony.

 

Przerwał, uświadomiwszy sobie, że nikt do niego nie dołączył, ale szkoda już się dokonała – ujawnił się, zapominając o najwyraźniej doskonale rozwiniętym nawyku kamuflażu i samoobrony. Peter dźgnął go z irytacją łokciem i usłyszałem świst powietrza ulatującego z płuc chłopaka, który pochylił się gwałtownie, przyciskając dłoń do brzucha. Przez chwilę nie unosił głowy, a kiedy to zrobił, poruszał się bardzo wolno.

 

– Debilu – parsknął Peter sotto voce. – Po prostu użył dwóch talii. To nie jest nawet cwane.

 

Ta krótka scenka wiele mi powiedziała. Ujrzałem w niej całą kronikę nonszalanckiego okrucieństwa i emocjonalnego ucisku. Może sądzicie, że trochę przesadzam w interpretacji kuksańca w żebra, ale sam jestem młodszym bratem, więc nieźle znam podobne numery. Poza tym wiedziałem o solenizancie coś jeszcze, czego nie wiedział tu nikt inny.

 

Przyjrzałem się swoim emocjom. Owszem, pozwoliłem sobie na lekką irytację, to niedobrze. Nadal zostało mi dwadzieścia minut do przerwy i zimnego piwa w kuchni. Dysponowałem też asem w rękawie. Zamierzałem zachować go na finał, ale co tam, żyje się tylko raz, jak wciąż jeszcze mawiają ludzie, mimo dowodów pchających im się pod nosy.

 

Rozłożyłem szeroko ręce, wyprostowałem się, poprawiłem spodnie. Pantomima ta, zwiastująca przygotowania, miała głównie odciągnąć uwagę od Sebastiana, i przynajmniej w tym aspekcie zadziałała: wszystkie oczy zwróciły się ku mnie.

 

– Obserwujcie bardzo uważnie – powiedziałem, wyciągając z jednej z walizek nowy rekwizyt i stawiając go na stole przed sobą. – Zwykłe pudełko po płatkach śniadaniowych. Ktoś z was je jada? Ja też nie. Raz spróbowałem, ale zaatakował mnie rysunkowy tygrys. – Nic. Ani śladu litości w czterdzieściorgu obserwujących mnie oczach. – Samo pudełko nie ma w sobie nic niezwykłego. Żadnej dodatkowej klapki, podwójnego dna.

 

Obróciłem je kolejno we wszystkich trzech wymiarach, pstryknąłem mocno paznokciem, by zadźwięczało głucho, a potem podsunąłem otwarte pod nos Petera, żeby zajrzał do środka. Peter wywrócił oczami, jakby nie mógł uwierzyć, że każę mu brać w tym udział, i machnął ręką na znak, że bardziej przekonany o pustości pudełka już nie będzie.

 

– Jasne – mruknął i parsknął wzgardliwie.

 

Jego przyjaciele także się roześmieli – cieszył się taką popularnością, że każda jego wypowiedź, śmieszek bądź udawane pierdnięcie wywoływały chór powtórek. Miał w sobie to coś. Dajcie mu cztery może pięć lat, a wyrośnie na prawdziwego sukinsyna.

 

Chyba że któregoś ranka przejdzie się drogą do Damaszku i spotka na niej coś wielkiego i szybkiego.

 

– No dobrze. – Zatoczyłem pudełkiem szeroki łuk, by wszyscy ujrzeli, że nic w nim nie ma. – To tylko puste pudełko. Komu potrzebne coś takiego? Podobne pudełka zapełniają wszystkie wysypiska.

 

Postawiłem je na ziemi otwartym końcem do dołu i rozdeptałem.

 

Tym razem niektórzy widzowie przynajmniej się poruszyli – pochylili, choćby po to, by sprawdzić, jak dokładnie i przekonująco je zniszczyłem. Byłem bardzo dokładny. To konieczne. Jak u dominy, istnieje bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy intensywnością i siłą deptania a ostatecznym efektem.

 

Kiedy pudełko zostało całkowicie spłaszczone, podniosłem je, a ono zadyndało w mojej lewej ręce.

 

– Ale zanim się je wyrzuci – rzekłem, przebiegając surowym, nauczycielskim wzrokiem po rzędzie obojętnych twarzy – trzeba sprawdzić, czy nie stanowi zagrożenia biologicznego. Ktoś zechce to zrobić? Ktoś chciałby zostać w przyszłości inspektorem ochrony środowiska?

 

Zapadła niezręczna cisza. Pozwoliłem jej trwać. Teraz piłka była po stronie Petera. Ja miałem go tylko zabawiać, nie wyręczać.

 

W końcu jeden z typków z pierwszego rzędu wzruszył ramionami i wstał. Odsunąłem się na bok, zapraszając go na moją scenę – ogólnie rzecz biorąc, obejmującą obszar pomiędzy skórzaną kanapą i bufetem.

 

– Proszę o oklaski dla naszego ochotnika – zasugerowałem. Zamiast tego wybuczeli go z sympatią – człowiek od razu widzi, kim są jego przyjaciele.

 

Rozprostowałem pudełko kilkoma wyćwiczonymi ruchami i szarpnięciami. To była kluczowa część sztuczki, więc oczywiście postarałem się, by moja twarz nie zdradzała niczego i pozostała szara i nieciekawa jak budyń w szkolnej stołówce. Ochotnik wyciągnął rękę po pudełko. Złapałem go za przegub i odwróciłem dłoń do góry.

 

– Poproszę drugą – rzekłem. – Zrób z nich miskę. Ferstehen Sie? Miskę. O tak. Właśnie. Doskonale. Powodzenia, bo nigdy nie wiadomo...

 

Odwróciłem pudełko nad jego rękami i wielki, brązowy szczur wypadł dokładnie na splecione palce zaimprowizowanego koszyczka. Chłopak zagulgotał niczym przebite łóżko wodne i odskoczył, konwulsyjnie cofając ręce. Ja jednak byłem na to przygotowany i złapałem zgrabnie szczurzycę, nim upadła.

 

A potem, ponieważ świetnie ją znałem, ubarwiłem jeszcze numer, gładząc kciukiem jej sutki. W odpowiedzi wygięła grzbiet i otworzyła szeroko pyszczek, zatem gdy uniosłem ją przed twarze dzieciaków, odpowiedziały mi stosowne krzyki i zachłyśnięcia. Oczywiście wcale im nie groziła. Znaczyło to raczej „więcej, wielkoludzie, daj mi więcej”, ale w ich wieku trudno, by znali podobne reakcje. Nie mieli też pojęcia, że wrzuciłem Rhonę do pudełka, gdy udawałem, że rozprostowuję je po zdeptaniu.

 

Ukłon. Podziękowanie za oklaski. Wszystko świetnie, tyle że żadnych oklasków nie było. Peter wciąż siedział niczym posąg, a ochotnik wrócił na swoje miejsce w lekko nadszarpniętej aurze macho.

 

Twarz Petera mówiła wyraźnie, że muszę dużo bardziej się postarać, by mu zaimponować.

 

Pomyślałem zatem znów o drodze do Damaszku i będąc prawdziwym sukinsynem, sięgnąłem po aparat.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Mag za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...