"www.1939.com.pl" - premiera i drugi fragment

Autor: Marcin Ciszewski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-03-2008 23:23 ()


Las kończył się może kilometr od wsi. Nie widziałem żadnych zniszczeń, ale mieszkańcy postanowili nie kusić losu. W momencie, w którym nadlecieliśmy, całe rodziny wraz z dobytkiem biegły właśnie w stronę drzew. Szpica niemal dotarła do celu, kiedy za plecami grupy niewielkie krzaczki rozpryśniętego kurzu ułożyły się na ziemi równymi ściegami i błyskawicznie dogoniły uciekinierów. Ludzie, konie, wozy splotły się w jeden wielki, krwawy, rozedrgany kłąb. Pociski rozrywały wszystko, nie wybierając - dorosłe i dziecięce ciała, dobytek, zwierzęta... Scena była całkowicie niema - nie słyszeliśmy ani strzałów, ani krzyków ofiar. Ale widzieliśmy wszystko nawet aż za dobrze. Kilkanaście ludzkich postaci upadło na ziemię.

Wieteska pewnie miał sprawców masakry od dobrej chwili na radarze, ale my zobaczyliśmy ich dopiero teraz: od zachodu lotem koszącym nadlatywały nad wieś cztery smukłe myśliwce z dobrze widocznymi swastykami na ogonach. Rozrzucone szeroką ławą leciały powoli, chcąc mieć dużo czasu na dokładne celowanie i precyzyjny strzał. Nie spodziewali się żadnych kłopotów. Nas, ustawionych pod ostrym kątem do osi lotu, po prostu nie zauważyli. Przerwali na chwilę ostrzał i zbliżyli się niespiesznie do bezradnych, przerażonych ludzi, którzy w szaleńczym biegu upatrywali naiwnie swojej jedynej szansy przetrwania. Jeszcze kilka sekund, parę krótkich serii, i polowanie zostanie pomyślnie zakończone.

Poczułem odbierające rozum uderzenie adrenaliny. Co innego czytać opisy wyczynów Luftwaffe, a co innego widzieć je z bliska na własne oczy. Cała ekipa, łącznie z Nancy, była wstrząśnięta. Moja frustracja szybko znalazła ujście. Miałem w końcu pod ręką odpowiednie argumenty, żeby nauczyć tych drani rozumu.

- Johny - powiedziałem do interkomu - zestrzel ich.

- Tak jest. - Jego głos był tak opanowany, że aż nienaturalny. Padła seria komend i oba śmigłowce ustawiły się obok siebie, przygotowując się do strzału.

Zaterkotały serie i jeden z myśliwców zadymił.

Chwilę zajęło mi zrozumienie, że to nie my strzelaliśmy. Za plecami Niemców i nieco nad nimi zobaczyłem dwa samoloty o charakterystycznej, wygiętej do góry linii skrzydeł. Nawet ja, laik, rozpoznałem je jako P-11c, podstawowe polskie myśliwce we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Musiały dzięki długiemu lotowi nurkowemu zyskać przewagę prędkościom nad Niemcami, bo szybko ich doganiały. Będąc nie dalej jak sto metrów od nieprzyjaciela, ponownie otworzyły ogień. Skutki były natychmiastowe: jeden z niemieckich samolotów - ten uszkodzony pierwszą serią - zapalił się, zatoczył jak pijany i uderzył o ziemię, rozlatując się w gwałtownej eksplozji. Drugi, gorzej widać trafiony, zadymił i czym prędzej zaczął zmykać z pola walki. Polacy poderwali maszyny, by nawrócić do drugiego ataku. Niemcy oczywiście nie czekali. Roztrysnęli się na boki, szybko zyskując wysokość. Tuż przed naszym nosem zaczęła się regularna walka powietrzna.

Samoloty zwijały się w szaleńczych zwrotach, gęsto strzelając. Polacy przewyższali Niemców zwrotnością, Niemcy górowali szybkością i uzbrojeniem. W końcu jedna z polskich maszyn oberwała. Pilot próbował rozpaczliwym zwrotem uniknąć kolejnej serii, ale silnik, widać uszkodzony, odmówił posłuszeństwa. Niemiec podleciał i z bardzo bliskiej odległości wpakował w Polaka długą serię. Jedenastka dosłownie rozleciała się w powietrzu. Nie widziałem, żeby pilot, chociaż próbował wyskoczyć ze spadochronem.

Drugi polski pilot nie zrezygnował, chociaż nie miał szans. Walka dwóch na jednego, nawet na sprzęcie porównywalnej klasy, jest trudna, o ile nie beznadziejna. Polak był jednak mistrzem. Umiejętnie wyrwał się Niemcowi, przewrócił samolot na plecy i pod nieprawdopodobnym kątem oddał serię. Krótką - najwyraźniej zabrakło mu amunicji. Trafił, ale nie na tyle skutecznie, żeby posłać Niemca na ziemię. Co prawda nieprzyjacielski myśliwiec zakołysał się i z kadłuba odpadły fragmenty poszycia, ale uszkodzenie nie wyeliminowało go z walki? Do akcji włączyła się druga maszyna. Mając zupełną swobodę, zaszła Polaka od tyłu, przyspieszyła i wywaliła kilkadziesiąt pocisków prosto w ogon myśliwca. Więcej nie było trzeba - jedenastka zaczęła się palić.

Pilot już nie myślał o ucieczce ani o ocaleniu samolotu. Jedyne, co mu pozostało, to ratowanie własnej skóry. Przewrócił maszynę na plecy i wyskoczył ze spadochronem. Krok bardzo ryzykowny, bo walka odbywała się na wysokości nie większej niż dwieście metrów od ziemi, ale samolot nie słuchał sterów i nie było mowy o podciągnięciu do góry. Spadochron zadziałał prawidłowo i gdzieś w połowie dystansu biała czasza otworzyła się, ku uldze nas wszystkich i zapewne samego zainteresowanego, skutecznie zwalniając prędkość opadania.

Dla obu Niemców była to świetna okazja, żeby sobie jeszcze trochę postrzelać. Myśliwce zawróciły i zaczęły lecieć w kierunku bezradnie dyndającego pięćdziesiąt metrów nad ziemią Polaka. Całą tę kilkuminutową potyczkę obserwowaliśmy w całkowitym milczeniu, zafascynowani jej brutalnym pięknem. Być może mogliśmy interweniować wcześniej i zestrzelić oba messerschmitty, ale jakaś niepokojąca siła kazała nam czekać do końca. Może po prostu ciekawiło nas, kto wygra? Teraz jednak nie mogliśmy pozwolić, aby czarne charaktery zatriumfowały. W czasach poprawności politycznej happy, Enda był obowiązkowy.

Johny nawet nie zawracał sobie głowy wydawaniem rozkazu. Obaj operatorzy uzbrojenia już wcześniej wprowadzili do komputera odpowiednie dane, dwa pięciolufowe działka podwieszone pod przednimi kabinami śmigłowców nieznacznym ruchem odwróciły się w stronę nieprzyjaciela i dwa palce zacisnęły się na spustach.

Dwudziestopięciomilimetrowe przeciwpancerne pociski potrzebowały pół sekundy na przebycie dystansu dzielącego je od niemieckich myśliwców. Oba dostały w tym samym momencie. Serie były naprawdę krótkie, ale samolotom z 1939 roku uderzenie pocisków skonstruowanych pięćdziesiąte lat później wystarczyło aż nadto. Maszynami wstrząsnęło kilkanaście, zlewających się w jeden, wybuchów. Dwie kule ognia po krótkim locie nurkowym prawie równocześnie uderzyły o ziemię i rozlały się na niej wielkimi, oślepiająco jasnymi plamami. Polski lotnik wylądował szczęśliwie spory kawałek od nich. Jego samolot, lecąc cały czas kołami do góry i dymiąc obficie, zatoczył łagodny łuk, po czym rozbił się z głośnym hukiem na skraju wsi. Powietrze znów było spokojne i cudownie czyste, zachowując urok ciepłego, letniego wieczoru. Tylko sześć płonących maszyn, pokrwawione ciała pod lasem i leżących na skłębionym spadochronowym jedwabiu pilot świadczyły o jatce, która się tu wydarzyła.

Ci z mieszkańców wsi, którzy przeżyli masakrę, stali pod lasem i z mściwą satysfakcją obserwowali walkę. Nagle jak jeden mąćże odwrócili się i zaczęli uciekać z powrotem w stronę wsi. Tylko przez chwilę ich zachowanie wydało mi się niezrozumiałe. Długą tyralierą wychodził z lasu oddział żołnierzy gęsto przetykany wozami pancernymi i czołgami. Co najmniej wzmocniona kompania. I nie byli to nasi żołnierze.

- Kompania piechoty z czołgami po jednego jeńca? - zdziwiłem się. - Mają sporo wolnych ludzi, zdaje się.

- Nie - zaprzeczył Galas. - To chyba oddziały z 1 Pancernej atakują Kłobuck. Pamiętam, że jakoś tak pod wieczór Niemcy weszli do miasta.

- Zwariować można od tego galimatiasu czasowego - mruknąłem.

Galas pamiętał coś, co się dopiero wydarzy.

Ale w tej sytuacji decyzja jako logiczna konsekwencja wszystkiego, co działo się do tej pory, mogła być tylko jedna...


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...