Recenzja płyty "Ankh".
Dodane: 29-02-2008 17:32 ()
Wyobraźcie sobie takie połączenie: niepokojąca, psychodeliczna nuta, przeplatająca się z motywem przewodnim skrzypiec, poetyckie teksty i duch średniowiecznej baśni. Plus, w zależności od upodobań, Dante Alighieri, Krzysztof K. Baczyński, Paganini, motyw pogańskiego słońca i mandali. Najlepiej jeszcze w nastrojowym półmroku świec. Bo w takiej scenerii aura tej płyty udziela się najbardziej. Już sama nazwa zespołu – Ankh - zobowiązuje do tworzenia tak niezwykłego grania. Jeśli dodać, że takim samym tytułem opatrzono debiutancki krążek grupy, ta magia wydaje się być uzasadniona. Pierwszy album Ankh ukazał się w 1994 i dla wielu fanów zespołu jest on jednym z najważniejszych osiągnięć grupy, zalążkiem muzyczno-literackich inspiracji rozwiniętych na późniejszych płytach.
Na początek playlisty tajemnicze intro.
„Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki...' - recytowany przez wokalistę fragment „Bramy” z „Boskiej komedii” Dantego Alighieri robi wrażenie z mrocznym akompaniamentem pianina. Tym bardziej, że to w dalszej kontynuacji utwór instrumentalny ze skrzypcami, gitarami, perkusją i basem na czele. Niespokojne dźwięki, jakby w dawnym klimacie świetnie oddają atmosferę bramy do piekła, więc jak na wstęp, ciekawie.
Następny w kolejce utwór to „Nienawiść i miłość”. Utrzymany w klimacie średniowiecznym (rycerz, smok, wiedźma) i interesującą partią skrzypiec – raz delikatną, raz zaś nabierającą dzikości.
„Kraina umarłych” to z kolei nic innego jak „Cztery pory roku” Vivaldiego w nowej wersji. Interesującej, jak się okazuje, bowiem łączącej rockowy zadzior z klasyczną wirtuozerią. Podobnie jak w coverze „24 wg Paganiniego”, z tym, że jest to wersja o wiele bogatsza dźwiękowo i lepiej dopracowana niż poprzedniczka. Inny cover na płycie, sławne „Love will tear us apart” Joy Division w wersji Ankh wypada przeciętnie, o wiele lepszy cover tej piosenki miał Moonspell, choć skrzypcowe wykonanie ma atut za nowatorstwo.
W kolejnym utworze o tytule „Sen”' przeważa bas, więc od razu plus za małą zmianę, bowiem w końcu Ankh zwykł bazować głównie na skrzypcach. „Nocne kwiaty” czy „Czekając na słońce” to z kolei utwory typowe dla zespołu, czyli utrzymane w poetycko–baśniowym nastroju, ale jak dla mnie niczym się nie wyróżniają. Ot, takie dobre utwory, choć nie przebiją mojej ulubionej piosenki z albumu – „Chwili bez imienia”. Tekst ten to wiersz K.K.Baczyńskiego, który zresztą inspirował zespół już nie pierwszy raz („Erotyk” z płyty „Ziemia i słońce”). Jak przystało na wiersz o pewnej dozie „nieporządku”, także w tej muzycznej interpretacji nie zabrakło typowych dla wiersza żywiołowych emocji. Jest to rzecz jasna zaleta wpływająca na odzwierciedlenie nastroju utworu, no i jak najbardziej na ciekawą oprawę muzyczną. Dla mnie, jako że od lat lubię poezję Baczyńskiego, to jedno z najciekawszych nawiązań poetycko-muzycznych w polskiej muzyce rockowej i myślę, że mój ulubiony utwór w dokonaniach Ankh. Utwór „Kiedyś” natomiast spodobałby się miłośnikom fantastyki, bo nie brak w nim takich symboli jak anioły, mandale, księżyc, gwiazdy, słońce. Tej lirycznej ballady słucha się bardzo przyjemnie, wprowadza słuchacza w inny, baśniowy świat. Końcowy kawałek za to jest typowo instrumentalny, utrzymany w klimacie niepokoju i drżenia, podobnie jak intro otwierające płytę. Intrygujący niemal, jak to zwieńczenie zamykające nie mniej pełen symboli i magii album.
Podsumowanie? Z pewnością debiutancki album Ankh stał się punktem zwrotnym w karierze zespołu, z płyty na płytę dojrzewającego do nowych konceptów muzycznych i tym samym, wzbogacającego się w nowe, eklektyczne dźwięki. Ale i pod względem literacko-poetyckim. Bo właśnie te nawiązania do Baczyńskiego czy Dantego znacząco wpłynęły na klimat muzyki, stały się pewnym znakiem charakterystycznym dla Ankh. Tym bardziej, że interpretacje poezji tych twórców w rockowym wydaniu brzmią rewelacyjnie. Bardzo pozytywne wrażenie wywarły na mnie również wersje utworów Paganiniego, Vivaldiego, a nawet Joy Division, bo są godne swoich naśladowców, a jednocześnie zachowują świeżość i wyjątkowość. Inne utwory na płycie również robią wrażenie, jak na zespół wówczas startujący i choć nie wszystkie są równe pod względem jakościowym, to uważam, że całość brzmi bardzo dobrze. Nie dam temu albumowi co prawda 5, bo niekiedy odnoszę wrażenie niedopracowania, ale też z dotychczasowych osiągnięć Ankh do tej płyty wracam najczęściej i cenię za to, że w undergroundowym podziemiu, bez wsparcia komercyjnych wytwórni itp., można stworzyć tak świetną muzę z odpowiednią dozą niedopowiedzenia i tajemnicy, że ciągle się czuje niedosyt i chce się wracać do tego mistycznego świata muzyki. Dlatego myślę, że 4 z plusem się należy zespołowi i polecam go tym, którzy w muzyce stawiają przede wszystkim na klimat.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...