Relacja z Polconu 2006!
Dodane: 07-09-2006 11:15 ()
W 1994 roku odbył się w Lublinie pierwszy „Polcon". Nie mogłem w nim uczestniczyć, dlatego decyzję o organizacji kolejnego „Polconu", właśnie w Lublinie, w 2006 roku, przyjąłem z nieukrywana radością.
Przygotowania i udzielająca się wielu fanom atmosfera napięcia, także i mi dawała się we znaki. Około dziewiątej wieczór, pamiętnego dwudziestego drugiego sierpnia zakończyliśmy spotkanie wtorkowe, a już dzień później, w środę po południu, w gimnazjum nr 10 na ul. Wajdeloty 12, pojawiły się ekipy fandomów: lubelskiego, zamojskiego i tomaszowskiego, celem przygotowania pomieszczeń, na przyjęcie polconowych gości. Sama szkoła położona malowniczo na starym osiedlu Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, jest typowym budynkiem szkoły - tysiąclatki, okazała się też pojemniejsza, niż nasza poczciwa czwórka na czwartku, mimo że ludzie musieli się często ścieśniać w salach. Otoczenie, w postaci obiektów handlowych przy ul. Zana - zwłaszcza pasażu w „Leclercu", ułatwiało uczestnikom zaopatrzenie w artykuły potrzebne do przeżycia na czterodniowym konwencie.
Do szkoły dotarłem około 18.00. Tym razem Krzyś-Miś powierzył mi odpowiedzialne zadanie ostemplowania kart do głosowania na nagrodę im. Janusza Zajdla, które miało odbyć się na Polconie. W międzyczasie wnoszono i rozpakowywano pudla z mnóstwem papierów - reklamówek, programów, dodatków itp., jakie miały wejść w skład standardowej konwentowej wyprawki.
Około 20.00 okazało się, ze trzeba czym prędzej zacząć składać materiały do siatek, tak by zestawy były gotowe dla pierwszych gości, jakich należało się spodziewać rano, następnego dnia, czyli w czwartek.
To trzeba było zobaczyć! Red room, okolice kraty, na stołach stosy materiałów, a po środku krążący ludzie w liczbie ponad dziesięciu z reklamówkami, do których kolejno wrzucaliśmy, a to programy, a to ulotki reklamowe, a to plakaty, do tego znaczek, długopis, książka, program, specjalny numer fanzinu '"Czas Efemerydy".
W ciągu godziny napełniliśmy coś ponad czterysta zestawów, ilość reklamówek za prowizorycznym płotkiem z krzeseł rosła. Kiedy uznaliśmy, ze póki co wystarczy materiałów, część organizatorów zabrała się do ustawiania sal, wkrótce pojawiły się także trzy biurka czyli tzw. „dyżurka". Kiedy zorientowałem się że niewiele więcej będę mógł pomóc, udałem się w drogę powrotną do domu. Należało wszak przygotować sobie gadżety niezbędne do prelekcji, jaką miałem wygłosić w czwartek po południu
Czwartek
W szkole byłem około 12.30 i odebrawszy swój pakiet materiałów z piękną zieloną plakietką twórcy programu, zanurzyłem się w tłumie napływających uczestników. W red roomie za kratą, zostawiłem swoje skarby - teczkę kserówek, głownie schematów starych wagonów, oraz modele i kilka prawdziwych kolejowych eksponatów, jakie miały mi posłużyć na prelekcji. Powitawszy paru dawno niewidzianych znajomych, poszedłem do Domu Kultury LSM. Nasz kolega Adam „Platynowa blondyna" Kwapiński wraz z ojcem, ustawiał model wspaniałego zamku.
Budowla, razem z podstawa w kształcie skały, miała coś około półtora metra wysokości. Otwierana zewnętrzna ściana, ukazywała pieczołowicie odtworzone wnętrze, min z kielichami na zastawionym stole, stojakami z bronią czy wielkim łożem. Nie był to bynajmniej model istniejącej realnie budowli, ale świetna konstrukcja, nawiązująca do makiet wykorzystywanych w różnych systemach gier, np. popularnym „Warhammerze".
Pomogłem im trochę we właściwym zaaranżowaniu ekspozycji, wymienialiśmy m. in. liczne uwagi oraz obawy, co do całości modelu po czterech dniach konwentu. Kiedy uporaliśmy się z zamkiem, poszedłem do pomieszczenia obok, gdzie była nasza konwentowa galeria. Akurat gdy się zjawiłem, pracowicie zawieszano prace plastyczne. Chcąc nie chcąc, pomogłem je mocować do obciągniętych materiałem antyram, chwilami odnosiłem wrażenie ze chyboczę się na drabinie bez żadnego podparcia. Jakoś wtedy zjawili się Karolina i Tadeusz Olszańscy, ten ostatni z wielką paczką prac swojej żony pod pachą. I chcąc nie chcąc, musiałem znowu wejść na drabinę... W międzyczasie do sali zaglądali konwentowicze, ci już zakredytowani, jak i zdążający dopiero na konwent.
Ledwo skończyliśmy wieszać prace plastyczne, pognałem do baru opodal, by zdążyć zjeść coś przed swoją prelekcją. Udało mi się szybko obrócić i oto byłem z powrotem w szkole.
Moja prelekcja o pociągach na dzikim zachodzie upłynęła nieźle - miałem około 10 słuchaczy. Zabrane pomoce naukowe zdecydowanie uatrakcyjniły wywód, co więcej, zaraz po jej zakończeniu, zaproponowano mi konsultację techniczną w powstającej przygodzie, do jednego z systemów rpg, jaka miała dziać się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim pociągu.
Po prelekcji udałem się na poszukiwanie znajomych, których spodziewałem się spotkać na konwencie. O 20.00 zaś, znalazłem się w jednej z sal, by posłuchać, co miał do opowiedzenia o inkwizycji Tadeusz A. Olszański. Prelegent, z właściwą sobie gracją, obalał po kolei mity, a to o torturach, a to o ogromnej liczbie ofiar tej instytucji, zwracał uwagę na mnóstwo wątków obyczajowych, politycznych czy religijnych, jakie pomija się, a bez których, zrozumienie roli inkwizycji w dawnej Europie, nie jest możliwe. Zapytany o Katarów i wojnę na południu Francji, przez jednego z uczestników spotkania, zaczął opowiadać o religii Czystych, by nie przedłużać tego wątku, ja pozwoliłem sobie odpowiedzieć na cześć pytania. Zaczęty w ten sposób temat, kontynuowałem później w kuluarowej rozmowie z Tadeuszem, po zakończeniu spotkania.
Ponieważ chwila oficjalnego rozpoczęcia zbliżała się wielkimi krokami, udałem się do Domu Kultury LSM. Wewnątrz kłębił się już tłum uczestników, którzy powoli zajmowali salę kinową. Krzyś-Miś, który wdarł się szybko na podium, bez wielkich słów przeprosił za wszelkie niedociągnięcia i życzył dobrej zabawy. Polcon w Lublinie został tym samym oficjalnie rozpoczęty. Z uwagi na brak karimaty i paru drobiazgów niezbędnych do normalnego konwentowania, zebrałem rzeczy i udałem się do domu, aby odświeżony i wypoczęty rzucić kotwicę w piątek i pozostać na Polconie do niedzieli.
Piątek
Następnego dnia dotarłem nieco późno - dlatego ominęło mnie spotkanie ze smokiem fandomu, czyli Krzysztofem Grzywnowiczem. Zanim jednak postawiłem stopę na terenie szkoły, chwilę patrzyłem na zmagania rycerzy, którzy akurat dawali popis swoich umiejętności. Mimo spóźnienia na jeden punkt programu, poszedłem na inny. Tym razem były to kulisy kilku słynnych katastrof z czasów PRL, które prezentował Artur Drzewiecki. Gdy wchodziłem, akurat wyjaśniał zasady działania sygnalizacji na kolei oraz, jak to maszynista zmęczony rutyną, może pomylić wyjazd z jednej stacji, z wyjazdem z innej i zlekceważyć sygnał semafora. Chodziło oczywiście o wypadek pod Otłoczynem w 1970 roku. Kolejną była katastrofa lotnicza koło Krakowa. Niestety samego początku prelekcji nie wysłuchałem, bo zamarudziłem zbyt długo przy stoisku z koszulkami firmy „Karoka", gdzie można było nabyć wiele ciekawych wzorów - chyba najbardziej wybredny znalazłby tam cos dla siebie. Oprócz tego, buszowałem po sklepach, jakie wystawiły swoje stoiska na konwencie - czyli „Solarisu", „Hobby-3", Centrum Gier „Bard" i rozmawiałem ze znajomymi, snując się po kuluarach.
Wracając z obiadu, zauważyłem kolejny element folkloru tegorocznego Polconu- krzaki na terenie szkoły, w pobliżu płotu, gdzie obsługa, złożona z najbardziej wypróbowanych zamojskich i tomaszowskich fanów, zażywała chwil wytchnienia. Miejsce to było świetnie widoczne z alejki prowadzącej do ulicy i "Leclerca", co jednak chyba nikomu nie przeszkadzało. Dwie barwne ekipy z kresów stanowiące obsługę, zachowywały się bowiem przez cały czas imprezy wzorowo.
Natomiast z drugiej strony szkoły, poza terenem konwentu, na murku, wyrósł prawdziwy bar piwny, bo prawie niezależnie od pory, spragnieni rozmów kuluarowych przy chmielowym trunku, spotykali się właśnie tam, tuż nad alejką łączącą szkołę i dom kultury. Jeśli widać było z daleka grupę na odzianą na czarno, było pewne, że to uczestnicy konwentu. Ten, a nie inny sposób spędzania wolnego czasu, wymusiła dość surowo egzekwowana zasada, nie wnoszenia napojów alkoholowych na teren imprezy, Ci, którym było za daleko do konwentowego baru „Harlem", szli na ten właśnie "piwny murek"
Po południu w red roomie pojawiło się siodło. Okazało się, ze to był rekwizyt specjalnie przygotowany na prelekcję o koniach, którą prowadzili wspólnie Agnieszka „Achika" Szady i „Dexter"i.
Nie sposób nie wspomnieć tutaj o urodzinach Matiego. Otóż nasz słynny klubowy kolega Mateusz „Mati" Zaród oraz jego brat „Mike" obchodzili na konwencie swoje dwudzieste trzecie urodziny. Po odśpiewaniu „sto lat" przez grupę lubelskich fanów i przyjęciu życzeń, obaj bracia odprowadzani zdziwionymi spojrzeniami pozostałych uczestników konwentu udali się do baru „Harlem", gdzie urodziny odbywały się w bardziej kameralnej formie.
Najbardziej widowiskowym punktem programu w piątek był pokaz fire show, jaki zaczął się około północy. Trudno sobie wyobrazić konwent bez fire show, grupa „tancerzy ognia" proponuje widzom coraz ciekawszy program, wprowadza elementy fabuły, wzrasta liczba uczestników. Myślę, że i tym razem widzowie nie czuli się zawiedzeni. Pokazowi nie przeszkodził nawet niewielki deszcz, jaki zaczął padać mniej więcej w połowie, a który pod koniec zmusił jednak wszystkich do szukania schronienia wewnątrz szkoły. Ochroniarze z zaprzyjaźnionej firmy, strzegącej wrót szkoły podczas organizowanych Falkonów, tym razem także nie zawiedli, zostawiwszy jednego przy stoliku na tzw. "dyżurce" poszli rozejrzeć się po szkole. Najbardziej zszokowało mnie, kiedy podczas obchodu już po północy, ujrzałem jednego z nich obserwującego uczestników LARP-a pod frapującym tytułem "Szpital psychiatryczny". Później Ci sami gentelmani, z wielkim zaangażowaniem, zaczęli zgłębiać arkana niektórych gier planszowych. Niestety, uczestników konwentu - zwłaszcza tych naprawdę niepijących, do białej gorączki doprowadzała nadgorliwość owych panów w sprawdzaniu plecaków.
W green roomie wieczorami na stolikach na końcu sali, tworzył się nieformalny games room. Niestety, mimo tego, że często proponowano mi zajęcie miejsca przy stoliku, to albo znajdowałem na konwencie coś ciekawszego, albo pora była taka, że odczuwałem kłopoty z percepcją i zmęczony szukałem miejsca na spoczynek.
Sobota
W sobotę, pierwszym punktem, jaki poszedłem zobaczyć była prelekcja naszego kapelana ks. Damiana Kalemby „Od słowa do słowa. Tolkien i teologia". Mimo sporych wysiłków, po około pół godzinie zacząłem patrzeć prosząco na Damiana, bo w głowie gotowało mi się od mnóstwa fachowych określeń, a że teologii nie studiowałem, to nadążenie za tokiem wywodu księdza stawało się coraz trudniejsze. Tadeusz A. Olszański prostował niektóre z kwestii stawianych przez naszego kapelana, ale najlepsze miało dopiero nadejść. Do tez, jakie postawił, nikt właściwie nie wnosił zarzutów, natomiast prawdziwa dyskusja rozgorzała na panelu dyskusyjnym, gdzie obok naszego kapelana byli też: Tadeusz A. Olszański, i prof. Andrzej Szyjewski. Wedle relacji uczestników, większych sporów miedzy prowadzącymi nie było, także z sali nikt nie wygłaszał jakichś skrajnych opinii.
Warto chyba zwrócić uwaga, ze blok poświecony Tolkienowi był na Polconie dość obszerny i należy mieć nadzieję, że zainteresowani znaleźli w nim sporo ciekawych rzeczy. Od dawna jestem miłośnikiem klasycznej sf, dlatego rad poszedłem na prelekcję Konrada Wągrowskiego o SF lat pięćdziesiątych. Było głównie o filmach i o pewnych podejmowanych przez ówczesne kino tematach, związanych z sf. Zatem filmy opowiadające o podboju planet, spotkania człowieka z obcymi, potwory, rywalizacja amerykańsko - radziecka. Tematów podejmowanych było wiele, a filmy realizowano środkami, które dziś uważa się często za amatorskie. Wesoło brzmiało wyjaśnienie prowadzącego, że zamiast nakręcić scenę lądowania na innej planecie, z uwagi na koszty zmieniono scenariusz i rozbito rakietę, bo scena eksplozji i zniszczenia statku wypadła taniej!
Po prelekcji wymknąłem się na obiad, by po powrocie, wziąć udział w spotkaniu smoków fandomu. W sali z podwyższeniem pokrytym zielonym suknem, stał stolik i, niczym w porządnej loży masońskiej, leżały na nim jakieś papiery, miecz, poduszka i ozdobny kielich w stylu New Gothic, wypełniony ciemnoczerwonym płynem, jako żywo przypominającym smoczą krew. Uczestnicy stanowili zdecydowanie grupę starszych konwentowiczów, kiedy zobaczyłem kolegów z Klubu i Stowarzyszenia - Piotrka „Murgena" Banacha, Tomka „Winniczka" Winiarczyka, Bartka Mazura - naszego skarbnika klubowego, poczułem się zdecydowanie lepiej.
Na sali siedział także Krzysztof Grzywnowicz - były prezes Lubelskiego Klubu Fantastyki „Syriusz", a wkrótce doszedł Jacek „Spider" Strzyż. Na spotkaniu, m. in. omówiono rolę towarzyskiego gremium smoków fandomu oraz pasowano na smoków i smoczków osoby, które poszczególne kluby przedstawiły do owego zaszczytnego miana. Podstawą kwalifikacji, było zaangażowanie i liczba lat spędzonych w klubie bądź stowarzyszenia. W pewnym momencie rozpoczęło się pasowanie na smoczków - pasowani otrzymywali jako oznakę swojego nowego statusu smoczek na tasiemce. Takim smoczkiem został m. in. Jacek „Spider" Strzyż. Na smoków pasowano zaś całą wierchuszkę dawnego LKF „Syriusz", czyli Krzysztofa Grzywnowicza, Tomka Winniczka" Winiarczyka, Piotra „Murgena" Banacha i Bartłomieja Mazura. Szkoda, że zabrakło pasowanej na smoka Agnieszki Hałas, która pozostaje za granicą. Pasowanie polegało na przyklęknięciu kandydata na poduszce, a mistrzyni ceremonii uderzała go delikatnie mieczem wypożyczonym od Dextera w oba ramiona. Świeżo pasowany smoczkiem lub smokiem, musiał wypić łyk owego tajemniczego napoju z kielicha. Oczywiście uroczystości towarzyszyły wesołe komentarze i luźna atmosfera.
Ponieważ szkołę obejmował ścisły zakaz spożywania alkoholu (co ciekawe powszechnie przestrzegany), chcąc wypić piwo w pobliżu konwentu, usiadłem na trawie razem z grupą uczestników, dosłownie pięć metrów od płotu szkoły. Postanowiłem bowiem, że nie będę bezczelnie okupować popularnego murku, wzdłuż alejki, jaka łączyła szkolę i dom kultury. Grupę stanowili starsi fani, związani z Lubelskim Klubem Fantastyki „Syriusz". Nie zabrakło także paru młodszych konwentowiczów, rozmowy dotyczyły, „co u kogo", z czego wnosić można, że w życiu fana nadchodzi często moment, kiedy czas nie jest najprostszą rzeczą - parafrazując tytuł świetniej skądinąd powieści Colina Kappa, jaką drukowała „Fantastyka" w połowie lat osiemdziesiątych..
Kiedy dopiłem piwo, poszedłem do budynku szkoły, przypuszczałem bowiem, że potrzebni będą chętni do przygotowania sali do Wielkiego Finału.
Około 19.00 udaliśmy się do „Chatki Żaka", razem z Piotrem "Murgenem" Banachem i Agnieszką "Druzilą" Krzyżewską, aby przygotować sprzęt do uroczystego zakończenia konwentu i wręczenia nagrody imienia Janusza Zajdla. Szybko uporaliśmy się z uruchomieniem z laptopa multimedialnej prezentacji, pozostało tylko skonfigurować sprzęt z rzutnikiem i ustawić wszystko tak, by było czytelne dla oglądających z widowni. Na scenie „Chatki Żaka" stał stolik, a na nim statuetki Zajdli, poniżej w pierwszym rzędzie ustawiliśmy sprzęt do prezentacji - laptop i rzutnik multimedialny. Około 19.30 pojawił się sam Krzysztof „Krzyś - Mis" Księski w marynarce, w kolorze konfederackiego munduru, mimo że rocznicę bitwy pod Bull Run mieliśmy dawno za sobą :) Interesująco zabrzmiało dramatyczne pytanie Misia, skierowane do Piotra "Neratina" Florka:
- Gdzie są Zajdle!?
Przez chwile obaj z Neratinem mierzyli się niepewnym wzrokiem.. Pozostali patrzyli na nich nieco zdziwionym wzrokiem, bo statuetki stały na stoliku od dłuższego czasu.
- Tu są - odparł po chwili nie mniej zdenerwowany Neratin.
Miś mruganiem dostroił swój organ wzroku do ciemnej zieleni stolika i zobaczywszy trofea, udał się w stronę drzwi wydać jakieś dyspozycje. Ziemia z powrotem zaczęła się obracać. Powoli sale zaczęli napełniać uczestnicy „Polconu", zatem, razem z Baczim zajęliśmy dwa wolne fotele i obserwowaliśmy tłum. Salę zapełniali uczestnicy, goście honorowi i pisarze, dla tych ostatnich zarezerwowano miejsca w pierwszych rzędach.
Po paru pierwszych słowach wprowadzenia, wygłoszonych przez Krzysia - Misia, na scenie weszła pani Jadwiga Zajdel w towarzystwie Lecha Olczaka. Murgen uruchomił za pomocą laptopa prezentację, na którą składały się obrazki stron tytułowych nominowanych książek. Po ukazaniu się ostatniej cisza napełniła salę prawie do ostatniego miejsca. Tegorocznym laureatem nagrody im Janusza Zajdla. został Jarosław Grzedowicz za powieść "Pan Lodowego Ogrodu". Kiedy wchodził na scenę, był wyraźnie zaskoczony i wzruszony. Po oklaskach i gratulacjach zajął z powrotem miejsca w pierwszym rzędzie. Znowu uruchomiono prezentację - tym razem w kategorii opowiadanie, przez salę przetaczały się szepty. Marek "Krad" Dudziak i "Dexter" , za pomocą pożyczonych ode mnie noża i korkociągu walczyli ze skorupa orzecha kokosowego, chcąc napić się smacznego ponoć soku. Czemu nie wzięli butelki wody mineralnej - pozostaje zagadka do dziś.
Kiedy wyczytano ponownie Jarosława Grzedowicza, jako laureata tegorocznego Zajdla także w kategorii opowiadanie, sala znów zareagowała żywiołowym aplauzem. Gdy Grzedowicz opuścił podwyższenie, pierwszą, która złożyła mu gratulacje, była własna żona - Maja Lidia Kossakowska. Forma była dość niebywała, był to bowiem długi, namiętny pocałunek.. Krzyś -Miś skwitował to ze sceny następująco: "nie tylko świetnie pisze, ale i świetnie całuje", co przyjęto głośnym śmiechem.
Krad i Dexter z żalem stwierdzili, że kokos był nieświeży, ludzie opuszczali sale, zatem obaj z Baczim poszliśmy na scenę, by zacząć składać sprzęt. Kiedy zmagaliśmy się z kablami, laptopem i rzutnikiem, pierwszy pusty rząd zajęli organizatorzy Polconu i wreszcie był czas, by chwilę porozmawiać o nagrodzie i jej zdobywcy, jak również o tym, jak się całość udała. Piotr "Neratin" Florek, wielki orędownik zorganizowania Polconu w Lublinie, wyglądał na zadowolonego. Impreza tym czasem przeniosła się do baru i na taras przed „Chatką Żaka", zatem i my tam podążyliśmy. Kiedy już Miś ,Beata, Baczi i jeszcze parę osób wylądowało przy jednym stoliku, Miś zauważył, że warto by gdzieś pojechać na późną kolację. Mimo zjedzonego wcześniej obiadu, przyznałem mu racje i po ustaleniu miejsca, ruszyliśmy do słynnego "Kangoo Chaosu". Przytulnym vanem szybko dotarliśmy do restauracji "Pod Łosiem", gdzie zaczęliśmy ustawiać stoły i przygotowywać się na przyjęcie części zgłodniałych konwentowych gości.
Rekonesans dokonany przez Justynę "Milkszejk" Urniaż i Katarzynę "Mała Kasię" Puchcińską w sąsiednim lokalu, wykazał, że tylko tam gdzie jesteśmy, możemy liczyć na wolne miejsca i coś do zjedzenia, dlatego szybko złożyliśmy zamówienia i w miarę donoszonego jadła i napitku, zaspokajaliśmy głód. Miś przyprowadził wkrótce kolejna grupę zgłodniałych konwentowiczów, niemniej jakoś udało nam się zmieścić przy jednym stole.
Około północy powróciliśmy na teren konwentu. Ochroniarze grali w planszówki, cześć uczestników świętowała radosne spotkanie w green roomie, ja zaś udałem się w owe słynne krzaki, gdzie cześć zamojskiej ekipy zrobiła sobie przerwę. Tam spokojnie mogliśmy oddawać się długim nocnym Polaków rozmowom. Czas, jaki zamościanie przeznaczyli na przerwę szybko mijał, woda ognista, jaką częstowałem skończyła się, zatem wróciliśmy z powrotem do szkoły. Około 2.00 w nocy zająłem miejsce przy szafie z nagrodami i udałem się na spoczynek
Niedziela
Około 8.00 ruszył green room, ekipy z kresów krzątały się, zatem i ja stwierdziłem, że pozostawanie na karimacie nie ma sensu. Po wyjęciu głowy spod kranu udałem się do Domu Kultury, gdzie zdążyłem na poranna mszę!? Już nie pamiętam, kiedy o tak wczesnej porze byłem na nabożeństwie, po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem też w mszy, odprawionej przez Damiana - naszego stowarzyszeniowego kapelana. Ta nowa lubelska tradycja znalazła życzliwy oddźwięk na konwencie i codzienne popołudniowe msze gromadziły niewielkie grono zainteresowanych. Podbudowany duchowo pomaszerowałem do green roomu na śniadanie.
Niedzielny ranek wita mnie taka oto scena w green roomie. Jem śniadanie i nagle słyszę okrzyk, bo oto jedna z osób z obsługi daje reprymendę drugiej:
- Gdzie ty się k... podziewasz? Nikogo nie ma w green roomie! A jakby tak ktoś zabrał green room, albo by sobie poszedł!?
Siedzący opodal: Ewa Białołęcka, Michał Dagajew - były redaktor "Feniksa" oraz Tadeusz Olszański z Karoliną nawet chyba nie zauważyli całej sytuacji. Tak czy inaczej, dzięki jej swoistemu kolorytowi i wielce malowniczym grupom zamościan i tomaszowian, konwent bardzo zyskał, a bez ich pracy wypadłby o wiele gorzej.
Michał "Malco" Billewicz i Basia "Blair" Boratyńska zajęli miejsca przy tym samym stoliku, posilaliśmy się rozmawiając o konwencie. Gdyby nie pomysł z green roomem to musielibyśmy, wzorem innych konwentów, korzystać z jakiegoś całkowicie przypadkowego miejsca, dlatego green rooom, gdzie można było kulturalnie coś przekąsić, spotkał się z powszechnym poparciem.
Po śniadaniu postanowiłem nieco się przejść, ponieważ jeden ze sklepów składał swoje stoisko, przyłączyłem się do sztafety z pudełkami i pomogłem znieść cześć bagaży na dół do samochodu. Wracam oto na górę i widzę, jak Ania "Anihira" Gromek płynie prawie poprzez korytarz niosąc wielki baner z reklamą ostatniej książki Adrzeja Pilipuka. Razem donieśliśmy baner pod drzwi sali, gdzie czekał już tłum, żądny spotkania z autorem przygód egzorcysty - bimbrownika. Andrzej nie zawiódł swoich wielbicieli, a reklama posłużyła do przesłonięcia okna, bo silne słońce uniemożliwiło projekcję amatorskiego filmu o przygodach Jakuba Wędrowycza. Mimo wysiłków obsługi, film został uruchomiony z laptopa, a wcześniej pisarz, w charakterystycznym dla siebie stylu, opowiedział o najbliższych planach, sypał anegdotami i celnie puentował niektóre wypowiedzi. Mimo, że film widziałem rok wcześniej na Zamojskich Spotkaniach z Fantastyką, to rad go sobie przypomniałem, publiczność też wyglądała na zadowoloną. Kiedy spotkanie dobiegło końca, szybko pognałem do red roomu i uzbrojony w kubek południowej kawy zjawiłem się na konkursie "Obcy" prowadzonym przez Anię i Michała Łuszczaków. Niestety, drużyny był już ustalone i, chwilę pokibicowawszy, wycofałem się na korytarz, oczekiwałem bowiem na spotkanie z organizatorami Polconu, zatytułowane "When the music's over".
Spotkanie z organizatorami zaplanowano na 14.00 - niestety z racji pory, duża cześć gości była już w drodze na dworce PKP i PKS, a szkoda bo może wyjaśnienia Krzysia - Misia, Matiego, Śliwki i Neratina pomogłyby im zrozumieć, czemu niektóre rzeczy wyglądały tak, a nie inaczej i jak przebiegała organizacja Polconu od kuchni. Spotkanie sporo zyskało na obecności Szymona Sokoła, który wspominał Polcon 2002 w Krakowie i kłopoty związane z jego organizacją. Mimo, że niektórych spraw nie udało się całkiem wyjaśnić, to sądzę, że można było się sporo o kulisach imprezy dowiedzieć. O 15.00 kończyły się ostatnie punkty programu, szuranie na korytarzach i w sąsiednich salach, wskazywało jednoznacznie, że oto rozpoczęło się wielkie sprzątanie. Ekipy uwijały się w iście ekspresowym tempie, chociaż wszystkim doskwierało zmęczenie po czterech dniach konwentu. Po obiedzie, szybko wróciłem z galerii przy "Leclercu" i zabrałem się za wynoszenie gotowych paczek z red roomu. Obklejone plakatami i informacjami ściany szkoły świeciły pustką, ostatni goście przemykali z plecakami, a przed wejściem trwały gorączkowe ustalenia, kto jedzie pierwszy do WOK-u gdzie zamierzaliśmy przewieźć większość rzeczy. Ekipy fandomów zamojskiego i tomaszowskiego także opuszczały konwent, bowiem przed nimi była dłuższa droga do domów. Około 17.00 po południu, razem z częścią bagaży, udałem się autem spod gimnazjum do WOK na Dolną Panny Marii, by pomóc rozładować to wszystko, co nam zostało po konwencie. Po przyjeździe dostarczyliśmy rzeczy na górę i siedliśmy w oczekiwaniu na przyjazd Krzysia - Misia oraz dyspozycje, co i gdzie mamy schować. Wkrótce zjawił się Krzyś - Miś, potem jeszcze kilka osób i zaczęło się sprzątanie. Zmęczeni impreza i porządkami, udaliśmy się około dwudziestej pierwszej do "Sid Pizza" na Stare Miasto na późna kolację.
Polcon 2006 w Lublinie dobiegł końca....
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...