"Najdłuższa podróż" - fragment
Dodane: 06-02-2008 21:54 ()
Poul Anderson
Przełożyła Anna Miklińska
NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ
Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Statku Nieba, kiedy byliśmy na wyspie o trudnej do powtórzenia, barbarzyńskiej nazwie Yarzik. Minął już prawie rok, od kiedy Złoty Skoczek wypłynął z Lavre i przypuszczaliśmy, że jesteśmy w połowie drogi dookoła świata. Nasza biedna karawela tak była oblepiona wodorostami i muszlami, że przy pełnych żaglach ledwie wlokła się przez morze. Reszta słodkiej wody w beczkach pozieleniała i stęchła, suchary roiły się od robaków i u niektórych członków załogi wystąpiły pierwsze objawy szkorbutu.
- Nie ma rady - zdecydował kapitan Rovic - musimy dopłynąć do jakiegoś lądu. - W jego oczach pojawił się znajomy błysk. Pogładził swoją rudą brodę i mruknął: - Poza tym, dawno już nie pytaliśmy o Złote Miasta. Może tym razem uda nam się czegoś dowiedzieć...
Podążaliśmy w kierunku tej potwornej planety, wznoszącej się coraz wyżej nad horyzontem, w miarę jak posuwaliśmy się na zachód. Otaczała nas tak bezmierna pustka, że załoga znów zaczęła się buntować.
W głębi duszy nie miałem do nich żalu. Wyobraźcie sobie tylko. Dzień po dniu nie widzieliśmy nic prócz bezmiaru spienionych fal, obłoków na tropikalnym niebie, słyszeliśmy tylko wiatr, szum fal, skrzypienie drewna i czasem w nocy dziwne odgłosy wydawane przez morskie potwory. Już samo to było wystarczająco przerażające dla zwykłych żeglarzy, nieoświeconych ludzi, którzy nadal wierzyli, że Ziemia jest płaska. A tu jeszcze Tambur wisiał nieustannie nad bukszprytem tak, że wszyscy wiedzieliśmy, iż w końcu będziemy musieli przepłynąć pod tym posępnym stworem...
- A co go trzymało w powietrzu - załoga szemrała w kajutach. - Czy rozzłoszczony Bóg nie spuści go nam na głowy?
Tak wiec wysłali delegację do kapitana Rovica. Ci krzepcy, nieokrzesani mężczyźni stanęli przed nim onieśmieleni i pełni szacunku, prosząc by zawrócił z drogi. Ale reszta zebrała się na pokładzie - muskularne, spalone słońcem postacie w zniszczonych kitlach, ze sztyletami i kołkami w rękach.
Prawda, że my, oficerowie, mieliśmy szable i pistolety. Ale było nas zaledwie sześciu, licząc przerażonego chłopca, czyli mnie i sędziwego Froada - astrologa, któremu szata i biała broda nadawały wielce czcigodny wygląd, ale który nie na wiele zdałby się w walce.
Po wysłuchaniu żądania Rovic stał długą chwilę w milczeniu. Ciszę zakłócał jedynie głuchy gwizd wiatru. Wspaniale wyglądał nasz kapitan, bo spodziewając się przybycia delegacji włożył czerwone pończochy, buty z dzwoneczkami, hełm i zbroję wypolerowaną jak lustro. Nad oślepiającym stalowym hełmem powiewały pióra, a brylanty na palcach rzucały błyski na ozdabiające rękojeść szpady rubiny. Jednak kiedy wreszcie przemówił, nie były to słowa rycerza Królowej, ale prosty andyjski dialekt, którym posługiwał się w dzieciństwie.
- Więc chcecie do domu, chłopaki? Jak jużeśmy przepłynęli połowę drogi przy dobrym wietrze? Jacy wy inni niż wasi ojcowie! Czyście zapomnieli, że - jak głosi legenda - ongiś wszystkie rzeczy robiły to co człowiek kazał i właśnie przez lenistwo pewnego Andyjczyka teraz ludzie muszą sami odwalać robota? Mało mu było, że siekiera ścięła dla niego drzewo, chciał żeby drwa same poszły do domu, ale i tego było za mało i kiedy powiedział, żeby go zaniosły, Bóg się zgniewał i zabrał mu jego władzę. Ale żeby go zanadto nie ukrzywdzić, obdarzył wszystkich Andyjczyków powodzeniem na morzu, w grze w kości i w miłości. Czego więcej byście chcieli, chłopcy?
Zakłopotany taką odpowiedzią, przedstawiciel załogi zaczerwienił się, spuścił oczy i jąkając się mówił, że wszyscy zginiemy marnie... z głodu, pragnienia, potoniemy, albo nas zmiażdży ten straszny księżyc, albo dopłyniemy do krawędzi świata i spadniemy... Złoty Skoczek dotarł dalej niż jakikolwiek inny statek od czasu Upadku Człowieka i jeśli wrócimy, to i tak okryjemy się sławą...
- A czy sława da się zjeść, Etien? - zapytał Rovic, nadal spokojny i uśmiechnięty. - Biliśmy się i przeszliśmy burze i pohulaliśmy wesoło, aleśmy nie widzieli ani śladu Złotego Miasta, a głowę daję, że gdzieś tu musi być, pełne skarbów dla pierwszego, kto przybędzie je zagarnąć. Coś taki strachliwy? Niełatwy rejs? A co by ludzie powiedzieli? Ale by się pyszałki z Sathaynu i te brudasy z Woodland śmiały - nie tylko z nas, ale z całego Montaliru - gdybyśmy wrócili!
Tak oto ich uspokoił. Tylko raz dotknął szabli, na wpół ją wysuwając z pochwy, jakby w roztargnieniu, kiedy wspominał o walce z huraganem w Xingu. A wszyscy pamiętali o buncie, który potem wybuchł i o tym jak ta szabla przebiła trzech uzbrojonych marynarzy, którzy go zaatakowali. Zrozumieli, że nie będzie przypominał tego co było, jeśli i oni nie będą do tego wracali. Obietnica nowych zabaw i rozkoszy wśród lubieżnych, prymitywnych plemion, opowieści o legendarnych skarbach i odwołanie się do ich dumy jako marynarzy i Montaliriańczyków rozwiały ich strach. A kiedy zobaczył, że zmiękli postąpił krok do przodu. Ponad jego głową łopotała wyblakła flaga Montaliru, a on przemówił tonem rycerza Królowej:
- Rozumiecie teraz, że zamierzam wrócić dopiero, gdy okrążymy całą kulę ziemską i przywieziemy jej Królewskiej Wysokości podarunek, zaszczyt wręczenia którego przypadł nam w udziale. Nie będzie to złoto ani niewolnicy, ani nawet wiedza odległych miejsc. Nie tego pragnie ona i jej Spółka Wypraw Handlowych. Tego dnia, gdy znów staniemy w doku Lavre, złożymy jej w hołdzie nasze osiągnięcie: czyn, na który nikt w świecie do tej pory się nie odważył.
Stał jeszcze chwilę w ciszy zakłócanej jedynie szumem morza. Potem powiedział cicho:
- Rozejść się.
Odwrócił się i odszedł do swojej kajuty.
Tak więc płynęliśmy dalej. Załoga była cicha, ale pogodna, a oficerowie starali się ukrywać swoje wątpliwości. Ja byłem zajęty nie tyle obowiązkami duchownego, za co mi płacono, czy też kształceniem się na przyszłego kapitana, ile pomaganiem astrologowi Froadowi. Przy tak wspaniałej pogodzie często pracował na pokładzie. Jemu było obojętne czy utoniemy, czy będziemy płynąć, przeżył już tak wiele i liczyła się dla niego tylko wiedza o niebie, którą tutaj mógł pogłębiać. W nocy, kiedy stał na dziobie statku z kwadrantem, astrolabium i teleskopem, oblany srebrną poświatą księżyca, przypominał świętego z witraży kościoła w Provien.
- Spójrz tam, Zhean. - Wąską dłonią wskazał na Tambur, zawieszony na purpurowym niebie w otoczeniu kilku gwiazd, które odważyły się mu towarzyszyć. O północy ukazywał się w całej pełni, ogromna lazurowa tarcza, po której przesuwały się smugi złej czerni. Mały świetlik - księżyc, który nazwaliśmy Siett, migotał tuż przy mglistej krawędzi giganta.
- Zobacz - stwierdził Froad - nie ma wątpliwości, widać jak obraca się wokół swojej osi, jak burze szaleją w atmosferze. Tambur przestał być najbardziej tajemniczą ze strasznych legend i przerażającą zjawą, która pojawiła się przed nami na nieznanych wodach, on istnieje naprawdę. To świat taki jak nasz. O wiele większy, to pewne, ale po prostu sferoida w przestrzeni, wokół której porusza się nasza planeta, zwracając zawsze tę samą półkulę w stronę swego władcy. Przypuszczenia starożytnych zostały potwierdzone. Nasz świat nie tylko jest okrągły, ba, to dla każdego jest oczywiste... ale w dodatku okrąża większe centrum, które z kolei odbywa roczną podróż dookoła słońca. Ale, w takim razie, jak duże jest to słońce?
- Siett i Balant to wewnętrzne satelity Tambura - starałem się uporządkować swoje wiadomości. - Vieng, Darou i inne księżyce, które często widać u nas w kraju, poruszają się po szlakach leżących na zewnątrz naszego świata. No tak! Ale jak to wszystko się trzyma?
- Tego nie wiem. Może kryształowa kula, zawierająca gwiazdy wywiera na nie nacisk? Ten sam nacisk spowodował to, że znaleźliśmy się tutaj, w czasie Upadku z Nieba.
Noc była ciepła, ale zadrżałem jak z zimna.
- W takim razie - szepnąłem - ludzie mogą być również ... na Sietcie, Balancie, Viengu... nawet na Tamburze?
- Kto wie? Wiele lat upłynie zanim się dowiemy. I jakie to będą lata! Dziękuj Bogu, Zhean, że urodziłeś się w zaraniu nadchodzącego wieku.
I Froad ponownie zajął się obliczeniami. Pozostali oficerowie uważali to za nudne zajęcie, ale ja już poznałem matematykę na tyle, by zrozumieć, że dzięki tym niekończącym się tabelom można dowiedzieć się, jakie są prawdziwe rozmiary ziemi, Tambura, słońca, księżyców i gwiazd, jakie są ich drogi w przestrzeni i gdzie leży Raj. Tak więc prości marynarze, którzy przechodząc obok naszych instrumentów czynili znaki i mruczeli zaklęcia, byli bliżsi prawdy niż dżentelmeni Rovica: bo Froad doprawdy miał do czynienia z potężną siłą.
|
Już z daleka dostrzegliśmy pływające po powierzchni wodorosty, ptaki, skłębione masy chmur - wszystkie oznaki lądu. Trzy dni później dobiliśmy do wyspy. Jej zieleń przy tak spokojnym niebie wydawała się bardzo intensywna. Gwałtowniejsze niż na naszej półkuli fale przybrzeżne rozbijały się o wysokie skały i spienione wracały z rykiem. Płynęliśmy ostrożnie wzdłuż brzegu, wypatrując odpowiedniego podejścia, a kanonierzy stali przy działach z zapalonymi zapalnikami. Niebezpieczeństwo stanowiły nie tylko nieznane prądy i mielizny - mieliśmy już kilka potyczek z pływającymi czółnami kanibalami. Najbardziej baliśmy się zaćmienia. Możecie sobie wyobrazić, jak na tamtej półkuli słońce codziennie zachodzi za Tambur. Na tej szerokości geograficznej działo się to około południa i trwało prawie dziesięć minut. Był to budzący grozę widok: główna planeta - bo tak nazywał ją Froad - pokrewna Diellowi i Cointowi, stawała się otoczonym czerwoną poświatą czarnym krążkiem na nagle pełnym gwiazd niebie. Wiał zimny wiatr i nawet fale przyboju zdawały się uspokajać.
A jednak ludzka dusza jest tak zuchwała, że nasze czynności przerywaliśmy tylko na krótką modlitwę w chwili, gdy znikało słońce i myśleliśmy więcej o niebezpieczeństwie rozbicia statku w ciemnościach, niż o Majestacie Boga.
Tambur jest tak jasny, że płynęliśmy okrążając wyspę nawet w nocy. Od zachodu do wschodu słońca, przez dwanaście straszliwych godzin Złoty Skoczek posuwał się wolno naprzód. Kiedy zbliżało się drugie już południe wytrwałość kapitana Rovica została nagrodzona. Między skałami ukazał się długi fiord. Wiatr wiał od brzegu, więc zwinęliśmy żagle i wzięliśmy się za wiosła. Był to niebezpieczny moment, zwłaszcza, że dostrzegliśmy wioskę nad fiordem.
- Czy nie powinniśmy zostać tutaj i poczekać, aż oni pierwsi do nas podpłyną, kapitanie? - ośmieliłem się zapytać.
Rovic splunął za burtę.
- Przekonałem się, że nigdy nie należy okazywać wahania - odparł. - Jeśli ich czółna nas zaatakują, pokażemy im jak smakują nasze kule. Ale sądzę, że jeśli od razu spostrzegą, iż się ich nie boimy, to nie będą skłonni do przygotowania później jakiejś zdradzieckiej zasadzki.
Okazało się, że miał rację.
Później dowiedzieliśmy się, że natrafiliśmy na wschodnią krawędź wielkiego archipelagu. Mieszkańcy byli znakomitymi żeglarzami, mimo że mieli jedynie łodzie z wydrążonych pni. Jednak długość tych łodzi często sięgała czterech metrów i z czterdziestoma wiosłami lub trzema żaglami taki statek mógł niemal dorównać prędkością naszemu, a przy tym łatwiej było nim manewrować. Jednak niewiele miejsca na ładunek ograniczało ich zasięg.
Tubylcy mieszkali w drewnianych, krytych słomą chatach i używali jedynie kamiennych narzędzi, ale byli cywilizowanymi ludźmi. Uprawiali ziemię i łowili ryby, a ich księża mieli swój alfabet. Wysocy i silni, trochę ciemniejsi i mniej owłosieni niż my, wyglądali imponująco, zarówno nago, jak i w pełnej gali ubrań, piór i ozdób z muszli. Tworzyli luźne imperium, obejmujące cały archipelag, handlowali, a także najeżdżali leżące dalej na północ wyspy. Całe państwo nazywali Hisagazi, a wyspę, na którą trafiliśmy - Yarzik.
Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się stopniowo, w miarę jak opanowywaliśmy ich język. A spędziliśmy tam kilka tygodni. Książę wyspy, Guzan, przyjął nas dobrze, dostarczając nam pożywienia, schronienia i potrzebnych pomocników. My, z kolei, dawaliśmy im wyroby ze szkła, bele wondyjskiego materiału i inne podobne towary. Mimo to napotkaliśmy na wiele trudności. Zbyt błotniste brzegi uniemożliwiały wyciągniecie statku na ląd, więc aby oczyścić statek, musieliśmy zbudować suchy dok. Wielu z nas zapadło na jakąś nieznaną chorobę i chociaż wszyscy wyzdrowieli, to jednak opóźniło to nasze prace.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział mi pewnego wieczoru Rovic. Przekonawszy się o mojej dyskrecji, zwierzał się czasem ze swoich myśli. Kapitan jest zawsze samotny, a Rovicowi, synowi rybaka, korsarzowi, samoukowi, zwycięzcy nad Wielką Flotą Sathyanu, któremu sama Królowa nadała szlachectwo, trudniej było zachować konieczną powściągliwość niż urodzonemu dżentelmenowi.
Czekałem w milczeniu, tam, w trzcinowej chatce, którą mu podarowano. Migotała lampka, coś szeleściło w trzcinach. Za chatą podmokły teren obniżał się stopniowo, aż do fiordu lśniącego w świetle Tambura. W drzwiach między zbudowanymi na palach domami, szemrał wiatr. Słyszałem stłumiony głos bębnów, monotonny śpiew i tupot stóp wokół jakiegoś rytualnego ognia. Chłodne wzgórza Montaliru wydawały się tak daleko. Rovic wyciągnął swe muskularne ciało, w tym upale odziane jedynie w prosty marynarski kilt. Kazał sobie przynieść ze statku normalne krzesło.
- Bo widzisz, przyjacielu - mówił dalej - gdybyśmy mieli mniej czasu, moglibyśmy najwyżej wypytać się o złoto. Może nawet udałoby się nam zdobyć jakieś wskazówki. Ale usłyszelibyśmy znowu to samo: „Tak, zamorski panie, jest naprawdę królestwo, w którym ulice wyłożone są złotem... sto mil na zachód", a wszystko byle pozbyć się nas jak najprędzej. A dzięki temu, że nasz pobyt się przedłużył wypytałem księcia i bałwochwalczych kapłanów trochę dokładniej. Udzieliłem im tak skąpych informacji na temat tego skąd przybywamy i co już wiemy, że powiedzieli mi wiele nowych rzeczy.
- Złote Miasta? - krzyknąłem.
- Cicho! Nie chcę, żeby załogę ogarnęło podniecenie. Jeszcze nie.
Jego spalona słońcem i wiatrem twarz była dziwnie zamyślona.
- Zawsze sądziłem, że opowieści o tych miastach to tylko czcze gadanie - powiedział. Musiał zauważyć moje zaskoczenie, bo uśmiechnął się i mówił dalej. - Chociaż pożyteczne - bo ciągnie nas dookoła świata jak magnes.
Rozbawienie minęło i znów przybrał ten wyraz twarzy, który niewiele różnił się od wyrazu twarzy Froada spoglądającego na gwiazdy.
- Tak, oczywiście ja też pragnę złota. Ale jeśli w czasie tej podróży nie znajdziemy go, to nic. Po prostu przechwycę kilka statków z Eralii albo Sathyanu, kiedy już będziemy na swoich wodach i koszt podróży mi się zwróci. Mówiłem wtedy na pokładzie szczerą prawdę, Zhean - ta podróż jest celem samym w sobie.
Otrząsnął się z zamyślenia i powiedział rześkim głosem:
- Dając mu do zrozumienia, że wiem już prawie wszystko na ten temat, wyciągnąłem z księcia Guzana potwierdzenie pogłosek, że na głównej wyspie Hisagazi jest coś, o czym ledwie ośmielam się myśleć. Statek bogów, jak powiedział, i prawdziwy żywy bóg, który przybył do nich z gwiazd. Tego możesz się dowiedzieć od pierwszego lepszego tubylca. Tajemnica, którą znają tylko wyższe klasy to to, że historia ta nie jest jedynie legendą, ale faktem. Tak przynajmniej twierdzi Guzan. Sam nie wiem co o tym myśleć. A jednak... Zabrał mnie do świętej jaskini i pokazał przedmiot z tego statku. Sądzę, że to jakiś zegarowy mechanizm. Ale dokładnie co, nie wiem. Z lśniącego srebrzystego metalu, jakiego nigdy nie widziałem. Kapłan powiedział, żebym spróbował to rozbić. Nie był ciężki, więc metal musiał być cienki, ale stępił moją szablę; skała, którą w niego uderzyłem rozprysnęła się, a mój brylantowy pierścień nie zostawił na nim żadnej rysy.
Wyszeptałem chroniące przed złym zaklęcie. Przeszedł mnie dreszcz. Bębny mamrotały w ciemnościach, a nad wodą jak żywe srebro wisiał Tambur, każdego popołudnia zjadający słońce.
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...