"Gdzie dawniej śpiewał ptak" - fragment

Autor: Kate Wilhelm Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 04-02-2008 09:53 ()


 

Część pierwsza

 

Gdzie dawniej śpiewał ptak

 

Rozdział pierwszy

 

 

Dawid nie cierpiał rodzinnych obiadów u Sumnerów. Zgro­madzona przy stole rodzina rozmawiała o nim tak, jakby jego samego wcale tam nie było.

- Na pewno jada za mało mięsa. Patrz, jaki on mizer­ny.

- Psujesz go, Carrie. Jeśli nie zjada obiadu, nie pozwa­laj mu wychodzić na podwórko. Ty byłaś taka sama.

- W jego wieku bez trudu ścinałem drzewo toporem. A on? Nie wyciosałby sobie nawet tunelu przez mgłę.

Dawid wyobrażał sobie, że jest niewidzialny, że niedo­strzegalny dla innych unosi się ponad ich głowami. Za­wsze ktoś z gości musiał zapytać, czy Dawid ma już swoją dziewczynę i niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmia­ła „tak" czy „nie", rozlegały się znaczące pochrząkiwania. Ze swego punktu obserwacyjnego niewidzialny Dawid wy­mierzał pistolet laserowy w wuja Clarence'a, którego szczególnie nie lubił, ponieważ wuj był gruby, łysy i bardzo bo­gaty. Wuj Clarence miał zwyczaj maczać herbatniki w so­sie, w syropie albo - i to najczęściej - w mieszaninie sor­go z masłem, którą bełtał na talerzu tak długo, aż wyglą­dała jak dziecięce gówienko.

- I wciąż upiera się, że zostanie biologiem? Powinien pójść na akademię medyczną i rozpocząć praktykę u boku Walta.

Wymierzał pistolet laserowy w wuja Clarence'a i wyci­nał mu z brzucha zgrabny szpuncik, wskutek czego wuj wy­pływał z otworu i zalewał całe towarzystwo.

- Dawidzie! - Dawid poderwał się, po czym znów opadł na krzesło. - Dawidzie, czemu nie pójdziesz sprawdzić, co tam broją inne dzieci? - Cichy, zrównoważony głos ojca mówił w rzeczywistości: „Dosyć tego" - po czym zbiorowy umysł rodziny koncentrował się na jakiejś innej latorośli.

Gdy Dawid podrósł, wyuczył się skomplikowanych rela­cji pokrewieństwa, które w dzieciństwie przyjmował bez pytania: wujowie, ciotki, kuzyni, w drugiej i trzeciej linii. A także członkowie honorowi - bracia, siostry i rodzice tych, którzy wżenili się w rodzinę. Byli więc Sumnerowie. Wistonowie, O'Grady'owie, Heinemanowie, Meyerowie, Čapkowie, Rizzowie - wszyscy znad tej samej rzeki, która przepływała przez żyzną dolinę.

Szczególnie dobrze pamiętał ferie. Stary dom Sumnerów pękał w szwach od mnogości sypialni na piętrze. Strych wy­kładano od ściany do ściany legowiskami dla dzieci, a w je­go zachodnim oknie umieszczano ogromny wentylator. Na wszelki wypadek zawsze jednak ktoś przychodził spraw­dzić, czy dzieciarnia nie podusiła się na strychu. Starsze dzieci miały się niby opiekować młodszymi, ale w rzeczy­wistości noc w noc straszyły je tylko opowieściami o du­chach. W końcu poziom hałasu podnosił się tak znacznie, że sytuacja wymagała interwencji dorosłych. Wujek Ron ciężko człapał po schodach, a wewnątrz zaczynała się ko­tłowanina, hamowane chichoty i tłumione piski, póki każ­dy nie znalazł własnego siennika; tak że kiedy wujek Ron zapalał wreszcie światło w korytarzu, które mgliście rozja­śniało strych, wyglądało na to, że wszystkie dzieci już śpią. Zatrzymywał się na chwilę w drzwiach, po czym zamykał je, gasił światło i człapał na dół, najwyraźniej głuchy na dobiegające go z góry odgłosy wznowionej zabawy.

Najścia ciotki Klaudii były jak pojawienie się ducha. Je­szcze przed chwilą w powietrzu latały poduszki, ktoś pła­kał, ktoś inny próbował czytać przy latarce, przy drugiej latarce kilku chłopców grało w karty, dziewczynki zbite w gromadki szeptały sobie do ucha jakieś niewątpliwie słod­kie sekreciki, sądząc po tym, jak się czerwieniły i peszyły, ilekroć ktoś z dorosłych zaszedł je znienacka - aż tu nagle drzwi otwierają się gwałtownie, na cały bałagan pada snop światła, a w progu staje ona. Ciotka Klaudia była bardzo wysoka i chuda, nos miała za duży i była niezmiennie opa­lona na kolor wygarbowanej skóry. Stała tak, nieruchoma i straszliwa, a dzieci bezszelestnie wślizgiwały się pod ko­ce. Ciotka ani drgnęła, póki każde nie trafiło na swoje miejsce, po czym bezgłośnie zamykała drzwi. Cisza prze­dłużała się w nieskończoność. Ci, którzy spali najbliżej drzwi, wstrzymywali oddech, próbując złowić uchem odgłos sapania po drugiej stronie. Wreszcie ktoś zdobywał się na odwagę uchylenia drzwi i jeśli ciotki naprawdę już nie by­ło, bal rozpoczynał się od nowa.

W pamięci Dawida utrwaliły się zapachy świąt. Te naj­zwyklejsze: placka z owocami i pieczonych indyków, octu, który się dodawało do farb na pisanki, tataraku i gęstego, kremowego dymu woskowych świec. Ale najlepiej pamiętał woń prochu strzelniczego, który wszyscy nosili przy sobie podczas zjazdów na Czwartego Lipca. Zapach, który prze­nikał ich włosy i ubrania i przez długie dni pozostawał na rękach. Ich dłonie upstrzone były purpurowymi i czarnymi plamami po jagodach i ta barwa zmieszana z tamtym za­pachem stanowiła jedno z niezatartych wspomnień jego dzieciństwa. Mieszała się z nią woń siarki, którą opylano ich obficie dla odstraszenia pcheł.

Gdyby nie Celia, jego dzieciństwo można by nazwać ide­alnym. Celia była córką siostry jego matki. Była o rok młod­sza od Dawida i zdecydowanie najładniejsza ze wszyst­kich kuzynek. Jako małe dzieci obiecali sobie, że się kie­dyś pobiorą, gdy jednak trochę podrośli i przyjęli da wia­domości, że małżeństwo między ciotecznym rodzeństwem nie wchodzi w rachubę, zamienili się w zaciekłych wrogów. Dawid nie pamiętał już, skąd się o tym dowiedzieli. Był przekonany, że nikt tego nigdy dokładnie nie sformułował, ale oni domyślili się i tak. Po tym odkryciu, ilekroć nie mogli zejść sobie z drogi, zaczynali się bić. Gdy Dawid miał pięt­naście lat, Celia zepchnęła go ze stogu, przez co złamał rękę, a kiedy miał szesnaście, mocowali się przez całe pięć­dziesiąt czy sześćdziesiąt metrów dzielące kuchenne drzwi wiejskiego domu Wistonów od płotu. Pozdzierali z siebie ubrania, plecy Dawida krwawiły od śladów paznokci Celii, ona rozharatała sobie bark o jakiś kamień. I nagle, pod­czas tej szamotaniny i kotłowania, jego policzek dotknął jej odkrytej piersi i Dawid przerwał walkę. Stał się nagle rozmamłanym, pochlipującym, gamoniowatym półgłówkiem, a ona dała mu kamieniem w głowę i tym samym zakoń­czyła potyczkę.

Do tego momentu wszystko odbywało się w kompletnej nieomal ciszy, przerywanej jedynie sapaniem i szeptanymi wyrazami, które musiałyby zbulwersować rodziców obu stron. Lecz gdy go uderzyła, a on osunął się na ziemię - nie zemdlony, ale oszołomiony, obojętny, bierny - Celia krzyknęła głośno, ulegając przerażeniu i trwodze. Ro­dzina wysypała się z domu, jak gdyby ktoś nim potrząsnął, i w pierwszej chwili wszyscy musieli pomyśleć, że Celia zo­stała zgwałcona. Ojciec zagnał Dawida do stodoły z po­zornym zamiarem wymierzenia mu kary chłosty, ale gdy już tam dotarli, stanął z paskiem w dłoni i popatrzył na chłopca z miną wściekłą, a zarazem w przedziwny sposób pełną współczucia - i nawet go nie dotknął. Dopiero gdy odwrócił się i wyszedł, Dawid uświadomił sobie, że łzy wciąż płyną mu po twarzy.

W rodzinie byli rolnicy, kilku prawników, dwóch lekarzy, agenci ubezpieczeniowi, bankierzy i młynarze, kupcy z bran­ży metalowej i innych gałęzi handlu. Ojciec Dawida był właścicielem sporego domu towarowego, który zaopatrywał zamożniejszych ludzi z doliny. Dolina była żyzna, far­my duże i dostatnie. Dawid zawsze miał wrażenie, że - z wyjątkiem kilku pechowców - jego rodzina jest raczej zamożna. Ze wszystkich krewnych najbardziej lubił brata swojego ojca, Walta. Nazywali go zawsze doktorem Wal­tem, nigdy stryjem. Bawił się z dziećmi i uczył je różnych dorosłych rzeczy, na przykład, gdzie wymierzyć cios, jeśli naprawdę chce się zadać ból, a w które miejsca nie ude­rzać w przyjacielskiej szamotaninie. Walt wcześniej niż in­ni dorośli zrozumiał, że należy przestać traktować ich jak dzieci. To właśnie doktor Walt sprawił, że Dawid jeszcze jako mały chłopiec postanowił zostać naukowcem.

Wyjeżdżając do Harvardu Dawid miał siedemnaście lat. Jego urodziny przypadały we wrześniu, ale spędził je poza domem. Kiedy wreszcie wrócił na Święto Dziękczynienia i gdy cały klan rodzinny zebrał się w komplecie, dziadek Sumner ponalewał rytualne przedobiednie martini i jeden kieliszek wręczył Dawidowi. A wuj Warner zagadnął go:

- Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić z Bobbiem?

Dawid doszedł do owego tajemniczego rozdroża, które nigdy nie jest na tyle wyraźnie oznakowane, aby dało się dojrzeć zawczasu. Sączył martini, nie zachwycając się szcze­gólnie jego smakiem, i wiedział już, że dzieciństwo się skończyło, a zarazem czuł wszechogarniający smutek i samot­ność.

Boże Narodzenie roku, w którym obchodził swoje dwu­dzieste trzecie urodziny, utrwaliło się w pamięci Dawida jak nieostry film. Scenariusz był jak zwykle ten sam: strych pełen dzieci, zapachy potraw, padający śnieg - nic się nie zmieniło, ale Dawid obserwował wszystko z nowej pozycji i nie była to już ta sama kraina czarów, co dawniej. Kiedy jego rodzice odjechali do domu, Dawid zatrzymał się jeszcze na farmie Wistonów, oczekując przyjazdu Celii. Nie zdą­żyła na same święta, szykując się na wyprawę do Brazylii, ale jej matka zapewniała babcię Wiston, że na pewno przyjedzie, więc Dawid czekał - nie radośnie, nie z nadzieją na nagrodę, lecz z furią, która kazała mu chodzić z kąta w kąt, jak chłopcu ukaranemu za cudze grzeszki.

Kiedy weszła do domu i zobaczył ją stojącą obok matki i babki, jego złość prysła. Zdawało mu się, że oto widzi Celię w rozszczepieniu czasu: taką, jaka jest i równo­cześnie jaka będzie albo jaka kiedyś już była. Jej płowe włosy zmienią się nieznacznie, lecz kości czaszki bardziej się uwidocznią, a całkowitą niemal pustkę twarzy zapisze wzór troski, miłości, oddania, bycia wyłącznie sobą i siły, której istnienia trudno byłoby się domyślać w filigranowym ciele. Babka Wiston była piękną starą damą, co uświado­mił sobie ze zdumieniem, zaskoczony, że nigdy wcześniej nie dostrzegł jej urody. Matka Celii była ładniejsza od córki. A w całej tej trójcy Dawid odnalazł podobieństwo do swojej własnej matki. Bez słowa, pokonany, odwrócił się i poszedł na tyły domu, gdzie włożył jedną z grubych wiatrówek dziadka, gdyż wcale nie pragnął się teraz wi­dzieć z Celią, a jego własna kurtka wisiała w szafie fron­towego holu, zbyt blisko miejsca, w którym stała ona.

 

Spacerował w mrozie popołudnia, ślepy na wszystko doko­ła i co jakiś czas wstrząsany dreszczem, kiedy zdawał sobie sprawę, że marzną mu nogi albo uszy. Kilka razy pomyślał, że należałoby wracać, ale szedł dalej. Uświadomił sobie nagle, że wspina się po zboczu wiodącym do wiekowej puszczy, do której raz, dawno temu, zabrał go dziadek. Rozgrzany wspinaczką, stanął o zmierzchu pod gałęziami niebotycznych drzew, które rosły w tym miejscu od początku świata. Te same albo inne, identyczne. W oczekiwaniu. W ciągłym oczekiwaniu na dzień, w którym znów rozpocz­ną wspinaczkę po szczeblach drabiny ewolucji. Tu właśnie rosły niezwykłe okazy, do których przyprowadził go dziadek: jałowiec, który osiągnął rozmiary pokaźnego drzewa, cho­ciaż w niższych partiach zbocza zawsze był tylko krzakiem; biała lipa rosnąca obok cykuty i gorzkiego orzecha; splą­tane w uścisku gałęzi buki i kasztanowce.

- Dawidzie! - Zatrzymał się i nadstawił ucha, pewien, że się przesłyszał, ale wołanie się powtórzyło. - Dawidzie, jesteś tam?

Odwrócił się i między masywnymi pniami drzew ujrzał Celię. Policzki miała zaczerwienione od mrozu i wysiłku wspinaczki; błękit jej oczu był dokładnie taki sam jak kolor opasującego szyję szalika. Zatrzymała się o parę metrów od Dawida i otworzyła usta, żeby znów przemówić, ale nie powiedziała ani słowa. Zdjęła tylko rękawiczkę i dotknęła gładkiego pnia buku.

- Dziadek Wiston i mnie tutaj przyprowadził, kiedy mia­łam dwanaście lat. Bardzo mu zależało, żebyśmy poznali to miejsce.

Dawid skinął głową.

Wówczas podniosła na niego wzrok.

- Dlaczego tak nagle wyszedłeś? Wszyscy myślą, że znowu będziemy się bić.

- Niewykluczone - odparł.

- Nie sądzę - uśmiechnęła się. - Nigdy więcej.

- Powinniśmy ruszać z powrotem. Zaraz będzie ciem­no. - Ale sam nie zrobił ani kroku.

- Dawid, spróbuj przekonać mamę, dobrze? Przecież ro­zumiesz, że ja muszę jechać, że muszę coś robić, prawda? Mama uważa, że jesteś strasznie mądry. Ciebie usłucha.

Roześmiał się.

- Oni wszyscy uważają, że jestem mądry. Jak tresowa­ny pudel.

Celia pokręciła przecząco głową.

- Tylko ciebie mogą posłuchać. Mnie traktują jak dziec­ko i zawsze już tak zostanie.

Dawid z uśmiechem potrząsnął głową, ale szybko oprzy­tomniał i spytał:

- Po co wyjeżdżasz, Celio? Co chcesz przez to udo­wodnić?

- Do diabła, Dawid, kto ma to zrozumieć, jak nie ty? - Wzięła głęboki wdech i powiedziała: - Słuchaj, czytujesz gazety, no nie? W Ameryce Południowej głodują ludzie. Pod koniec tego dziesięciolecia część Ameryki Po­łudniowej znajdzie się w stanie klęski głodowej, jeśli nie udzieli się tym ludziom natychmiastowej pomocy. I nikt jeszcze nie przeprowadził porządnych badań nad metodami uprawy ziemi w tropiku. Właściwie nikt. Mają tam same gleby laterytowe, ale nikt nie wie, co to oznacza. Ciągle od nowa wypalają drzewa i ściółkę, więc po dwóch, trzech latach zostaje im wystawiona na słońce goła ziemia, twarda jak żelazo. Tak, owszem, przysyłają nam swoich najlepszych studentów, żeby się uczyli o nowoczesnych metodach w rol­nictwie, ale ci studenci trafiają do Iowa, do Kansas, do Minnesoty albo w jakieś inne równie bezsensowne miejsce, gdzie uczą się metod uprawy w klimacie umiarkowanym, a nie tropikalnym. A my znamy się na rolnictwie w tropi­kach i chcemy uczyć tych ludzi na miejscu, w polu. Po to studiowałam. Za to dostanę tytuł naukowy.

Wistonowie byli urodzonymi rolnikami.

„Strażnicy ziemi - powiedział kiedyś dziadek Wiston. - Nie właściciele, a właśnie strażnicy".

Celia schyliła się, odgarnęła z powierzchni ziemi złote liście i błoto i podniosła garść czarnej ziemi.

- Strefy głodu wciąż się rozprzestrzeniają. Tym ludziom potrzeba bardzo wiele. A ja mam tak wiele do ofiarowa­nia. Nie rozumiesz?! - krzyknęła. Z całych sił zacisnęła pięść, zbijając ziemię w grudkę, która znowu się rozpadła, kiedy Celia dotknęła jej palcem. Ziemia posypała się w dół, a dziewczyna starannie przykryła to miejsce ochronną kołderkę liści.

- Poszłaś za mną, żeby się pożegnać, prawda? - spy­tał nagle szorstko Dawid. - Tym razem to na dobre, praw­da? - Patrzył na nią, a ona powoli skinęła głową. - Ktośz twojej grupy?

- Nie jestem pewna. Może tak. - Pochyliła głowę i za­częła starannie naciągać rękawiczkę. - Myślałam, że wiem na pewno. Ale kiedy zobaczyłam cię w holu, kiedy zobaczy­łam twoją minę, gdy weszłam... uświadomiłam sobie, że po prostu nie wiem.

- Celio, posłuchaj. Nie mamy żadnych dziedzicznych obciążeń, które mogłyby wyjść na jaw. Wiesz o tym, do cholery! Gdyby coś takiego nam groziło, po prostu zrezygnowalibyśmy z dzieci, ale nie ma powodu. Wiesz o tym, prawda?

Skinęła głową.

- Wiem.

- Na miłość boską, Celio, zostań ze mną. Nie musimy zaraz brać ślubu, niech się wszyscy najpierw przyzwyczają do tej myśli. A przyzwyczają się. Zawsze tak bywa, Mamy mądrą rodzinę. Kocham cię, Celio.

Odwróciła głowę i Dawid dostrzegł, że płacze. Otarła oczy rękawiczką, a następnie gołą ręką, pozostawiając na twarzy smugi brudu. Dawid przyciągnął ją do siebie, przy­tulił i zaczął całować jej usta i mokre policzki.

- Kocham cię, Celio - powtarzał.

Odsunęła się w końcu od niego i ruszyła zboczem w dół. Dawid podążał za nią.

- W tej chwili nic nie mogę postanowić. To byłoby nie fair. Trzeba było zostać w domu, a nie gnać tu za tobą. Za dwa dni muszę wyjechać, Dawidzie. Nie mogę tak po prostu powiedzieć im, że zmieniłam zdanie. Dla mnie to bardzo ważna sprawa. Dla tamtych ludzi też. Nie mogę tak zwyczajnie postanowić, że nie jadę. Ty wyjechałeś narok do Oxfordu. Ja też mam coś do zrobienia.

Chwycił ją za ramię i zatrzymał.

- Powiedz mi tylko, że mnie kochasz. Powiedz, tylko je­den raz, no powiedz.

- Kocham cię - wymówiła bardzo wolno.

- Jak długo cię nie będzie?

- Trzy lata. Podpisałam umowę.

Spojrzał na nią wzrokiem pełnym niedowierzania.

- To zmień umowę! Wystarczy jeden rok. Przez ten czas ja skończę studia. Możesz uczyć tu, na miejscu. Niech przy­syłają swoich prymusów do ciebie.

- Wracajmy, bo wyślą po nas ekspedycję ratowniczą - powiedziała Celia. - Spróbuję zmienić umowę - wyszepta­ła. - Jeśli to będzie możliwe.

W dwa dni później wyjechała.

Dawid spędził sylwestra w domu Sumnerów, z rodzica­mi i całą watahą ciotek, wujów i kuzynów. W dzień Nowego Roku dziadek Sumner zakomunikował:

- Budujemy szpital w Bear Creek, po naszej stronie młyna.

Dawid z niedowierzaniem zamrugał oczami. To było prawie dwa kilometry od farmy i potwornie daleko od całej reszty świata.

- Szpital? - Spojrzał na stryja Walta, który potakująco kiwnął głową.

Clarence, skrzywiony, wpatrywał się w swój kieliszek, a trzeci z braci, ojciec Dawida, obserwował dym snujący się z fajki. Dawid uświadomił sobie, że oni już wszystko wiedzą.

  • - Dlaczego właśnie tu? - zapytał w końcu.

  • - To będzie placówka badawcza - odparł Walt. - Cho­roby genetyczne, wady wrodzone i tak dalej. Dwieście łóżek.

Dawid pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Macie pojęcie, ile takie coś może kosztować? Kto to sfinansuje?

Dziadek zaśmiał się gorzko.

  • - Senator Burke zgodził się łaskawie załatwić pieniądze z funduszu federalnego - powiedział. Ton jego głosu stał się jeszcze bardziej zjadliwy. - A ja przekonałem kilku członków rodziny, że powinni wrzucić po parę groszy do skarbonki. - Dawid zerknął na Clarence'a, który wydawał się dotknięty. - Ja daję ziemię - ciągnął dziadek Sumner. - Tak że pomoc idzie z różnych źródeł.

  • - Ale dlaczego Burke na to poszedł? Nie głosowałeś na niego w żadnej kampanii.

  • - Obiecałem mu, że wydobędziemy na jaw kupę rzeczy, które dotąd trzymaliśmy w tajemnicy, że poprzemy jego prze­ciwnika. I poparlibyśmy go, Dawid, nawet gdyby był pawia­nem, a mamy teraz wielgachną rodzinę. Gigantyczną ro­dzinę.

  • - No to czapki z głów - odparł Dawid, wciąż nie bar­dzo w to wszystko wierząc. - Rzucasz praktykę dla badań naukowych? - zwrócił się do Walta. Stryj skinął głową. Dawid wypił likier do dna.

- Dawidzie - rzekł cicho Walt. - Chcemy cię zatrudnić.

Dawid raptownie podniósł wzrok.

  • - Mnie? Przecież nie zajmuję się badaniami medycz­nymi.

  • - Wiem, w czym się specjalizujesz - odparł Walt, wciąż bardzo cicho. - Chcemy cię zatrudnić jako konsultanta, a później szefa działu badań.

  • - Ale ja jeszcze nie skończyłem pisać pracy magister­skiej - spłoszył się Dawid, czując się jak w środku gniazda narkomanów.

  • - Jeszcze rok porobisz za murzyna u Selnicka i w końcu napiszesz tę pracę, skrobniesz trochę tu, trochę tam - i gotowe. Mógłbyś skończyć ją w miesiąc, gdyby ci dali spokój, nie mam racji? - Dawid niechętnie skinął gło­wą. - Wiem - rzekł Walt z niewyraźnym uśmieszkiem. - Otrzymałeś propozycję porzucenia kariery dla pustych mrzonek. - I już bez śladu uśmiechu do­dał: - Ale my, Dawidzie, jesteśmy przekonani, że całe życie nie potrwa dłużej niż - w najlepszym razie - dwa do czterech lat.

 

Rozdział drugi

 

Dawid przeniósł wzrok ze stryja na ojca, kolejno na innych obecnych w pokoju wujów i kuzynów, wreszcie na dziadka. Bezradnie potrząsnął głową.

- To szaleństwo. O czym wy mówicie?

Dziadek Sumner sapnął gwałtownie. Był postawnym męż­czyzną, o masywnym torsie i wielkich, napiętych bicepsach. Dłonie miał tak ogromne, że w każdej mógłby zmieścić pił­kę koszykową. Ale jego najbardziej uderzającą cechą była głowa, głowa olbrzyma. I chociaż dziadek przez wiele lat pracował na roli, a potem nadzorował tam pracę innych, zawsze znajdował czas, żeby przeczytać więcej niż ktokol­wiek ze znanych Dawidowi ludzi. Nie było takiej książki - z wyjątkiem najnowszych bestsellerów - o której by dzia­dek nie słyszał albo której by nie czytał. A to, co prze­czytał, zawsze pozostawało mu w pamięci. Jego księgozbiór przewyższał liczebnością niejedną bibliotekę.

Dziadek pochylił się teraz i rzekł:

- Posłuchaj no, Dawidzie. Słuchaj uważnie. Powiem ci coś, do czego ten cholerny rząd jeszcze nie chce się przy­znać. Stoimy na zboczu szklanej góry, po której cała na­sza - i nie tylko nasza - gospodarka stoczy się niżej, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażano. Znam te symptomy, Da­widzie. Skażone powietrze dosięgnie nas, nim się obejrzy­my. Stężenie napromieniowania w atmosferze jest dziś największe od czasów Hiroszimy - przez próby francuskie, przez próby chińskie. Przecieki w elektrowniach. Bóg jeden wie, skąd się to wszystko bierze. Już parę lat temu przyrost ludności spadł u nas do zera, ale my przynajmniej staraliśmy się temu za­radzić. A inne kraje zbliżają się do zera teraz i już nawet nie próbują niczego robić. W jednej czwartej świata pa­nuje w tej chwili głód. Nie za dziesięć lat, nie za pół roku; klęska głodu jest faktem już dziś, od trzech, czterech lat. I ciągle się pogłębia. Od czasu, gdy Pan Bóg miłościwy zesłał plagi na Egipcjan, nie było na świecie takiej liczby chorób. O niektórych z nich nie mamy zielonego pojęcia.

Susze i powodzie zdarzają się dzisiaj częściej niż kie­dykolwiek. Przez efekt cieplarniany Anglia zamienia się w pustynię, bagna i wrzo­sowiska wysychają. Wyginęły całe gatunki ryb - zwyczaj­nie, cholera, wyginęły - i to w ciągu roku czy dwóch. Nie ma anchois. Skończyło się przetwórstwo dorsza. Dorsze, które się teraz łowi, są skażone, niezdatne do spożycia. Skończyły się połowy u zachodnich wybrzeży obu Ameryk.

Każda, cholera, roślina białkowa na kuli ziemskiej ma jakąś skazę, która się systematycznie pogłębia. Śnieć ku­kurydziana. Rdza zbożowa. Choroby soi. Już teraz ograni­czamy eksport żywności, a w przyszłym roku mamy go w ogóle zaprzestać. Brakuje nam substancji, o które zawsze byliśmy spokojni: cyny, miedzi, aluminium, papieru. Brakuje ropy i gazu. Mój Boże - zwykłego chloru! A jak myślisz, co się stanie na świecie, gdy pewnego dnia stracimy możliwość oczyszczania i uzdatniania wody do picia?

W miarę jak mówił, zasępiał się coraz bardziej i coraz bardziej się zaperzał, kierując swe retoryczne pytania do Dawida, który gapił się w niego, niezdolny wykrztusić ani słowa.

- A oni pojęcia nie mają, co z tym wszystkim począć - ciągnął dziadek. - Kiedy dochodzi do powstrzymania własnej zagłady, potrafią zrobić mniej więcej tyle, co dinozaury. Zmieniliśmy reakcje fotochemiczne atmosfery ziem­skiej, a nie potrafimy przystosować się do nowych rodzajów promieniowania dostatecznie szybko, aby przeżyć! Od cza­su do czasu przebąkiwano, że to podstawowa sprawa, ale kto by tam słuchał? Te sakramenckie głupki każdy kataklizm gotowe są złożyć na karb lokalnych warunków klimatycz­nych, nie zważając na fakt, że to są zjawiska globalne. Aż wreszcie robi się za późno na jakąkolwiek interwencję.

  • - Ale jeśli naprawdę jest tak, jak mówicie, to co można zrobić? - zapytał Dawid, bezskutecznie szukając wzro­kiem poparcia ze strony doktora Walta.

  • - Zatrzymać fabryki, ściągnąć samoloty na ziemię, po­zamykać kopalnie, wyrzucić auta na złom. Tego jednak nikt nie uczyni - a nawet gdyby, katastrofa i tak nas nie ominie. Niedługo wszystko się wyda. Wszystko, Dawidzie, wyjdzie na jaw w ciągu paru najbliższych lat. - Dopił li­kier do końca i głośno odstawił kryształową czarkę. Dawid podskoczył na ten dźwięk.

  • - Takiej klęski, jaka nas czeka, nie było, odkąd człowiek wydrapał swój pierwszy znak na skale - ot co! I my się na nią szykujemy! Ja się szykuję! Mamy ziemię i ludzi do jej uprawiania, wzniesiemy ten szpital i będziemy prowadzić badania nad metodami utrzymania zwierząt i ludzi przy ży­ciu. Kiedy świat wpadnie w wir śmierci - my będziemy żyli, a gdy będzie głodował - my będziemy jedli.

Nagle przerwał i spojrzał na Dawida spod zmrużonych powiek.

- Mówiłem im, że wyjdziesz stąd przekonany, że wszyscy dostaliśmy bzika. Ale wrócisz, mój chłopcze. Wrócisz, nim zakwitną magnolie, bo sam dostrzeżesz znaki.

 

Dawid powrócił na uczelnię, do pisania pracy i do ,,czar­nej roboty", którą obarczał go Selnick. Celia nie pisała, a on nie znał jej adresu. Matka Dawida, zapytana, przyzna­ła, że nikt nie miał od Celii żadnych wiadomości. W lu­tym, rewanżując się za embargo żywnościowe, Japonia za­proponowała ograniczenia wymiany towarowej, które unie­możliwiły Stanom Zjednoczonym dalszy handel z tym krajem. Japonia i Chiny podpisały traktat o wzajemnej pomocy. W marcu Japonia zagarnęła bogate w ryż Filipiny, Chiny zaś wznowiły zaniechaną przez dłuższy czas kontrolę gospodarczą nad Półwyspem Indochińskim z ryżowiskami Kam­bodży i Wietnamu.

W Rzymie, Los Angeles, Galveston i Savannah wybuchły epidemie cholery. Arabia Saudyjska, Kuwejt, Jordania i in­ne kraje bloku arabskiego wystosowały ultimatum: albo Stany Zjednoczone zagwarantują im stałe coroczne dostawy zboża i zaprzestaną wszelkiej pomocy dla Izraela, albo też skończą się dostawy ropy naftowej dla Stanów Zjednoczo­nych i Europy. Kraje te odrzuciły wyjaśnienie, że Stany Zjednoczone nie są w stanie sprostać ich wymaganiom. Natychmiast wprowadzono ograniczenie wyjazdów zagra­nicznych, a rząd, na mocy dekretu prezydenckiego, powo­łał nowy resort pod przewodnictwem członka rządu: Mi­nisterstwo Informacji.

 

Gdy Dawid wracał do domu, drzewa judaszowe różowiły się mglistymi plamkami na tle czystego, po majowemu ła­godnego nieba. W domu rodziców przebrał się tylko i zosta­wił pełne notatek walizy, po czym zaraz pojechał na farmę Sumnerów, gdzie Walt zatrzymał się na czas doglądania budowy szpitala.

Gabinet Walta mieścił się na parterze. Był to istny skład książek, notesów, kserokopii i listów. Walt powitał Dawida tak, jakby się wcale nie rozstawali.

- Słuchaj - zaczął od razu. - Co wiesz o tych badaniach Semple'a i Frerrera? W pierwszej generacji klono­wanych myszy nie zaobserwowano żadnych odchyleń, żadnych anomalii w zdolności do życia i rozmnażania, podob­nie jak w dwu następnych pokoleniach, za to w czwartej generacji zdolność do życia gwałtownie się obniżyła. Nastąpił też systematyczny i nieodwracalny proces wymierania gatunku. Dlaczego?

Dawid usiadł ciężko i spojrzał na Walta w osłupieniu.

  • - Skąd to wiesz?

  • - Vlasič - odparł krótko Walt. - Studiowaliśmy razem medycynę. On poszedł w jednym kierunku, ja w drugim, ale korespondowaliśmy z sobą przez ten cały czas. Zapy­tałem go i tyle.

  • - Znasz wyniki jego badań?

  • - Tak. Jego rezusy wykazują tę samą skłonność do wy­mierania w czwartym pokoleniu, aż do całkowitego wyginię­cia gatunku.

  • - Niezupełnie - sprostował Dawid. - Vlasič musiał przerwać prace w ubiegłym roku. Brak funduszy. Nie znamy zatem wskaźnika żywotności późniejszych łańcuchów. Ten­dencja spadkowa zaznacza się jednak już w trzecim pokoleniu klonów: następuje wówczas spadek potencji. Vlasič każdą generację klonów rozmnażał drogą płciową, ba­dając stopień normalności potomstwa. W trzeciej gene­racji wskaźnik potencji wynosił zaledwie dwadzieścia pięć procent. Z takim samym wskaźnikiem startowało potomstwo z zapłodnienia naturalnego i potencja obniżała się aż do piątego pokolenia poczętego drogą płciową, potem jednak zaczynała powoli wzrastać i prawdopodobnie osiągnęłaby z powrotem stan normalny.

Walt obserwował go uważnie, od czasu do czasu kiwa­jąc głową. Dawid mówił dalej:

- Tyle, jeśli chodzi o trzeci łańcuch klonów. U klonów łańcucha czwartego zanotowano drastyczną zmianę. Wystą­piły poważne anomalie, a zdolność do życia spadła o sie­demnaście procent. Wszystkie osobniki dotknięte wadami były bezpłodne. Wskaźnik potencji spadł przeciętnie do czterdziestu ośmiu procent. W każdym kolejnym pokoleniu zrodzonym z zapłodnienia naturalnego wskaźnik ten spadał dalej na łeb, na szyję. Gdy doszło do piątej generacji, żadne z potomstwa nie przeżyło dłużej niż dwie godziny. Tyle o czwartym łańcuchu klonów. Najgorsze było klono­wanie czwórek. Piąty łańcuch klonów wykazał już bardzo poważne odstępstwa od normy. Wszystkie osobniki były bezpłodne. Nie sporządzono danych o żywotności: szóste­go łańcucha klonów nie było. Nie przeżył ani jeden.

- Ślepy zaułek - podsumował Walt. Wskazał na stertę czasopism i przeglądów naukowych. - Łudziłem się, że to wszystko już nieaktualne, że są może nowsze metody albo odkryto błąd w obliczeniach. A więc to trzecia generacja jest punktem zwrotnym?

Dawid wzruszył ramionami.

- Możliwe, że mam nieaktualne informacje. Wiem, że Vlasič przerwał badania rok temu, ale Semple i Frerrer ciągle w tym siedzą, a przynajmniej siedzieli w ubiegłym miesiącu. Mogą mieć coś nowszego niż ja. Myślisz o zwie­rzętach?

- Naturalnie. Słyszałeś plotki? Podobno kiepsko się roz­mnażają. Nie podaje się żadnych liczb, ale w końcu mamy własne bydło i trzodę: została ledwo połowa.

- Coś słyszałem. Dane zdementowane, zdaje się, przez Ministerstwo Informacji.

- To jest prawda - rzekł z powagą Walt.

- Wobec tego muszą już nad tym pracować - zareago­wał Dawid. - Ktoś na pewno już nad tym pracuje.

- Jeśli nawet tak, to nie raczył nam o tym powiedzieć - odparł Walt. Zaśmiał się gorzko i wstał.

- Jak ci się udaje zdobywać materiały na ten szpi­tal? - zainteresował się Dawid.

- Na razie jakoś to idzie. Spieszymy się naturalnie, jakby jutro miał nastąpić koniec świata. I na razie nie martwi­my się o koszta. Przyślą nam tu rzeczy, z którymi w ogóle nie potrafimy się obchodzić, ale pomyślałem sobie, że le­piej zamówić wszystko, co mi wpadnie do głowy, niż po roku odkryć, że coś naprawdę niezbędnego jest nie do zdobycia.

Dawid podszedł do okna i wyjrzał na farmę: zieleń pa­nowała już niepodzielnie, wydawało się, że wiosna ustąpi miejsca latu bez żadnych zakłóceń, a na polach wzejdzie lśniące, jedwabiście zielone zboże. Jak co roku.

- Pokaż mi zamówienia na wyposażenie laboratorium i to, co już dostarczono - powiedział. - A potem zoba­czymy, czy uda mi się wydębić pozwolenie wyjazdu na wybrzeże. Pogadam z Semplem, spotkałem go parę razy. Jeżeli w ogóle ktokolwiek coś robi, to tylko oni.

- Nad czym pracuje teraz Selnick?

- Nad niczym. Utracił stypendium, jego studentom ka­zano pakować manatki. - Dawid uśmiechnął się znacząco do stryja. - Spójrz tam, na wzgórze: widać magnolię, któ­rej lada chwila wystrzelą pąki. Parę kwiatków już się po­kazało.

 

 

Rozdział trzeci

 

Dawid czuł zmęczenie w kościach, bolały go wszystkie mięśnie, a w głowie mu dudniło. Przez dziewięć dni podró­żował bez wytchnienia: wybrzeże, Harvard, Waszyngton - teraz zaś chciał już tylko spać, nawet gdyby tymczasem świat miał stanąć w miejscu. Z Waszyngtonu do Richmond przejechał pociągiem, a tam, nie mogąc wynająć samo­chodu ani - gdyby go nawet wynajął - kupić benzyny, ukradł rower i nim właśnie przebył resztę drogi. Nigdy nie przypuszczał, że nogi potrafią aż tak potwornie boleć.

  • - Pewien jesteś, że nie będą ich chcieli słuchać w Wa­szyngtonie? - zapytał dziadek Sumner.

  • - Nikt nie lubi złych proroków - odparł Dawid. To właśnie Selnick był takim złym prorokiem. Wedle pobież­nych informacji, których udzielił Dawidowi, rząd zmuszony był już uznać powagę nadciągającej katastrofy, ale za­miast przedsięwziąć daleko idące środki w celu jej odwróce­nia, lub choćby złagodzenia, wolał roztaczać przed ludźmi enigmatyczną wizję wielkiej odnowy, która miała nastąpić jesienią. Jeśli wierzyć Selnickowi, przez nadchodzące pół roku ci, którzy mają zdrowy rozsądek i pieniądze, wykupią wszystko, co się da, aby się zabezpieczyć na przyszłość, gdyż po tym okresie łaski nie pozostanie już nic do ku­pienia.

  • - Selnick uważa, że powinniśmy wystąpić z ofertą za­kupienia jego aparatury. Uczelnia podskoczy z radości na wieść, że może się jej natychmiast pozbyć. Tanio. - Dawid się zaśmiał. - Tanio. Jakieś ćwierć miliona.

  • - Wystosuj ofertę - zarządził krótko dziadek Sumner. A Walt przytaknął z namysłem.

Dawid wstał niepewnie i pokręcił głową. Pomachał im na do widzenia i udał się do łóżka.

Ludzie wciąż jeszcze chodzili do pracy. Fabryki nadal produkowały, choć mniej niż dawniej i żadnych artykułów luksusowych, ale przechodziły na węgiel tak szybko, jak tylko się dało. Dawid rozmyślał o zaciemnionych miastach, o ławicach rdzewiejących ciężarówek, o gnijącej na polach kukurydzy i pszenicy. I o komisjach priorytetowych, które się kłóciły, walczyły, agitowały za tą czy inną sprawą. Mi­nęło sporo czasu, zanim rozdygotane mięśnie Dawida pozwoliły mu się rozluźnić, a jeszcze więcej, nim niespo­kojna wyobraźnia dała mu zasnąć.

Budowa szpitala postępowała nieprawdopodobnie szyb­ko. Pracowano na dwie zmiany, znowu w myśl zasady „ce­na nie gra roli". Zapieczętowane skrzynie i kartony z aparaturą laboratoryjną stały w długim baraku, wybudowa­nym z myślą o przechowaniu urządzeń do czasu, gdy będą potrzebne. Dawid rozpoczął pracę w prowizorycznym labo­ratorium, usiłując odtworzyć badania Frerrera i Semple'a. A w pierwszych dniach lipca na farmę zjechał Harry Vlasič. Vlasič był niski, gruby, krótkowzroczny i porywczy. Dawid odnosił się do niego z takim samym lękiem i szacunkiem, jakim początkujący student fizyki mógłby obdarzać Ein­steina.

- Dobra - oświadczył Vlasič. - Zbiory kukurydzy się nie udały, tak jak przewidywano. Monokultura! Też coś! Ura­tują sześćdziesiąt procent pszenicy, ani grama więcej. A zi­mą - ha! - poczekajcie tylko do zimy. No, gdzie ta jaski­nia?

Zaprowadzili go do wlotu jaskini, oddalonej od szpi­tala o niespełna sto metrów. W środku zapalili latarki. W swej głównej części jaskinia mierzyła ponad półtora kilo­metra długości, a było też kilka odnóg, prowadzących do mniejszych komnat. Jednym z korytarzyków płynęła czar­na, bezgłośna rzeka. Czysta, źródlana woda. Vlasič bez przerwy kiwał głową. Nawet po wyjściu z jaskini.

- Niezłe to jest - powiedział. - Powinno się udać. La­boratoria w środku, przejście podziemne ze szpitala, izola­cja przed skażeniem - całkiem nieźle.

Tego lata i w początkach jesieni pracowali po szesnaście godzin na dobę. W październiku przez kraj przeszła pierwsza fala grypy, poważniejsza w skutkach niż epidemia hiszpanki z początku XX wieku. W listopadzie zanotowano przypadki nowej cho­roby; tu i ówdzie szeptano, że to dżuma, ale Ministerstwo Informacji orzekło, że chodzi o grypę. Dziadek Sumner zmarł w listopadzie. Dopiero wówczas Dawid dowiedział się, że on i Walt są jedynymi spadkobiercami majątku znacznie przewyższającego wszystko, o czym marzył. I był to majątek w gotówce. W ciągu ostatnich dwóch lat dziadek Sumner spieniężył wszystko, co mógł.

W grudniu zaczęła się zjeżdżać rodzina, która opuściła wsie, miasteczka i miasta rozrzucone po całej dolinie, aby zamieszkać w szpitalu i przyległych budynkach. Racjonowanie wszelkich dóbr, czarny rynek, inflacja i grabieże zamieniły miasta w pola walki. A rząd zamroził aktywa wszystkich przedsiębiorstw: niczego nie można było kupić ani sprzedać bez zezwolenia. Wojsko zajmowało budynki, a pracownicy rządowi nadzorowali wprowadzony powszech­nie system racjonowania zakupów.

Rodzina zwoziła z sobą żywy inwentarz. Wuj Jeremy Streit przywiózł cztery ciężarówki towarów żelaznych. Eddie Beauchamp przyjechał z kompletnym wyposażeniem gabinetu dentystycznego. Ojciec Dawida pozwoził ile mógł ze swego domu towarowego. Członkowie rodziny trudnili się różnymi zawodami, toteż zebrano godziwe zapasy z każdej niemal gałęzi handlu i rzemiosła, jaką można sobie wyobrazić.

Odkąd zabrakło radia i telewizji, rząd przestał radzić sobie z rosnącą paniką. Stan wyjątkowy ogłoszono dwu­dziestego ósmego grudnia. O sześć miesięcy za późno.

Gdy nadeszły wiosenne deszcze, nie było już przy życiu ani jednego dziecka poniżej ośmiu lat, a z trzystu dziewięt­nastu osób, które przywędrowały w górę doliny, pozostało dwieście jeden. W miastach żniwo było znacznie obfitsze.

 

Dawid przyglądał się płodowi świni, na którym właśnie miał przeprowadzić sekcję. Zwierzątko było pomarszczone i wyschnięte, miało zbyt miękkie kości, gruczoły limfatyczne powiększone, twarde. Dlaczego? Dlaczego czwarta gene­racja nie chciała się rozwijać? Harry Vlasič zbliżył się na moment, aby popatrzeć, po czym odszedł, pochylając głowę w zamyśleniu. Nawet on nie potrafi znaleźć wyjaśnienia - pomyślał Dawid niemal z satysfakcją.

Tej nocy Dawid, Walt i Vlasič spotkali się, żeby omówić wszystko jeszcze raz. Mieli dość żywego inwentarza, aby dzięki klonowaniu i naturalnemu rozmnażaniu trzeciej ge­neracji wyżywić jakoś te dwieście osób. Mogli klonować do czterystu zwierząt na raz. Kurczęta, świnie, bydło. Jeśli jed­nak wszystkie zwierzęta staną się bezpłodne, co wydawa­ło się pewne, zapas żywności trzeba by uznać za ograni­czony.

Obserwując obu starszych mężczyzn, Dawid uświadomił sobie, że celowo omijają oni drugie zasadnicze pytanie: jeśli i ludzie staną się bezpłodni, jak długo będzie im po­trzebne ciągłe uzupełnianie zapasów żywności?

- Powinniśmy wyizolować grupę bezpłodnych myszy, sklonować je i zbadać nawrót płodności w każdej nowej gene­racji klonów - powiedział Dawid.

Vlasič zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

  • - Gdybyśmy mieli ze dwunastu studentów, mogłoby się to udać - powiedział cierpko.

  • - Musimy to sprawdzić - oponował Dawid, czując nagły przypływ gorąca. - Zachowujecie się obaj tak, jakby chodziło o plan na kilkuletni stan wyjątkowy. A jeśli będzie inaczej? Cokolwiek powoduje bezpłodność, dotknęło już wszystkie zwierzęta. Musimy to sprawdzić. Walt spojrzał przelotnie na Dawida i rzekł:

  • - Nie mamy ani czasu, ani warunków na przeprowadze­nie takich badań.

  • - Bzdura - odparł Dawid beznamiętnie. - Produkujemy dość elektryczności, mamy nawet nadwyżki mocy. Mamy też sprzęt, któregośmy jeszcze nawet nie rozpakowali...

  • - A kto by go obsługiwał?

  • - Ja. Zajmę się tym w ramach czasu wolnego.

  • - Jakiego znów czasu wolnego?

  • - Znajdę go.

Wpatrywał się w Walta tak długo, aż stryj przyzwalająco wzruszył ramionami.

W czerwcu Dawid miał już wstępne odpowiedzi.

- W łańcuchu A4 - oznajmił - wskaźnik płodności wynosi dwadzieścia pięć procent.

Vlasič od trzech czy czterech tygodni pilnie obserwował prace Dawida i nie był zdziwiony jego oświadczeniem. Za to Walt popatrzył na Dawida z niedowierzaniem.

  • - Pewien jesteś? - wyszeptał po chwili.

  • - Czwarta generacja klonów bezpłodnych myszy wyka­zywała anomalie typowe dla wszystkich klonów tego po­kolenia - tłumaczył Dawid, z trudem panując nad zmęczeniem. - Zarazem jednak osiągnęła dwadzieścia pięć procent płodności. Potomstwo żyje krócej, ale jest w nim więcej osobników płodnych. Taka tendencja utrzymuje się aż do szóstego pokolenia, którego płodność osiąga już dziewięćdziesiąt cztery procent, a zdolność do życia znów zaczyna zwyżkować, potem zaś stopniowo się normalizuje.

Dawid miał to wszystko na wykresach, które teraz oglądał Walt. A, A1, A2, A3, A4 i ich potomstwo z reprodukcji na­turalnej - a, a1, a2, a3... Po A4 nie było już kolejnego łań­cucha klonów: ani jeden osobnik nie osiągnął dojrzałości.

Dawid usiadł głębiej w fotelu, przymknął oczy i pomyślał o łóżku, kocu po samą szyję i czarnym, czarnym śnie.

- Organizmy wyższe wyginą, jeśli nie będą się rozmna­żały drogą naturalną. A zdolność do takiego rozmnażania się powraca. Coś tam w środku odzyskuje pamięć i samo się zabliźnia - powiedział sennym głosem.

  • - Zostaniesz wielkim człowiekiem, jak cię zaczną dru­kować - rzekł Vlasič, kładąc dłoń na ramieniu Dawida. Potem przeniósł się na miejsce koło Walta, aby mu wska­zać szczegóły, które Walt mógł przeoczyć.

  • - Fantastyczna robota - powiedział cicho, a oczy mu błyszczały, gdy przerzucał kartki. - Fantastyczna. - Potem znów spojrzał na Dawida. - Zdajesz sobie, naturalnie, sprawę ze znaczenia swojej pracy?

Dawid otworzył oczy i napotkał wzrok Vlasiča. Skinął głową. Walt w zdumieniu spoglądał to na jednego, to na drugiego. Dawid wstał i przeciągnął się.

- Muszę się przespać - powiedział na odchodnym.

Sen długo jednak nie przychodził. Dawid miał w szpi­talu pojedynczy pokój, udało mu się bardziej niż innym, którzy spali przeważnie w pokojach dwuosobowych. Szpital mieścił ponad dwieście łóżek, ale pojedynczych pokoi było w nim niewiele. Znaczenie - rozmyślał. Był go świadom od samego początku, chociaż nie od razu przyznał się do tego nawet przed samym sobą; jeszcze i teraz nie był gotów mówić na ten temat. Nie było to nic pewnego. Trzy z ko­biet w końcu zaszły w ciążę, po półtorarocznym okresie bezpłodności. Margaret miała rodzić lada dzień: na razie dziecko kopało i było w świetnej formie. Jeszcze pięć ty­godni - pomyślał. Jeszcze pięć tygodni i może nigdy nie będzie musiał rozmawiać o znaczeniu swoich badań.

Ale Margaret nie czekała aż pięciu tygodni. W dwa ty­godnie później urodziła martwe dziecko. W następnym ty­godniu Zelda poroniła, a May straciła ciążę w kilka dni po tym. Tego lata deszcze nie pozwoliły im zasiać nic prócz warzyw w tarasowym ogrodzie.

Walt zaczął poddawać mężczyzn testom na płodność, po czym doniósł Dawidowi i Vlasičowi, że ani jeden mężczyzna w dolinie nie pozostał płodny.

- A zatem - rzekł cicho Vlasic - rozumiemy teraz zna­czenie pracy Dawida.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...