"Żołnierze kosmosu" - fragment

Autor: Robert A. Heinlein Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 16-01-2008 18:03 ()


 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Naprzód, małpy! Macie zamiar żyć wiecznie?

bezimienny sierżant dowodzący plutonem, 1918 r.

 

 

Zawsze telepie mnie przed zrzutem. Oczywiście dostałem zastrzyk oraz przeszedłem przygotowanie przez hipnozę i na zdrowy rozum nie miałem prawa się bać. Pokładowy psychiatra, który zbadał moje fale mózgowe i zadał mi kilka głupawych pytań, gdy spałem, twierdzi, że to nie strach, ani w ogóle nic poważnego, lecz coś jak dygot narowistego konia wyścigowego w bramce startowej.

Trudno mi coś na ten temat powiedzieć; nigdy nie byłem koniem wyścigowym. Lecz to fakt: za każdym razem odczuwam idiotyczny lęk.

Pół godziny przed godziną D, po przeglądzie w sali zrzutów na statku „Rodger Young", nasz dowódca plutonu dokonywał inspekcji. Tak naprawdę nie był naszym dowódcą, gdyż porucznik Rasczak zginął podczas ostatniego zrzutu; był to sierżant okrętowy, Jelal. „Jelly" był pół Finem, pół Turkiem z planety Iskander w pobliżu Proximy; niskim, śniadym mężczyzną, który wyglądał jak urzędnik, lecz widziałem, jak poradził sobie z dwoma rozwścieczonymi szeregowcami, którzy byli tak wysocy, że musiał wyciągnąć ręce do góry, by chwycić ich za głowy, trzasnąć nimi o siebie jak kokosowymi orzechami i cofnąć się, gdy padali na ziemię.

Poza służbą nie był taki zły - jak na sierżanta. Pozwalał nawet otwarcie nazywać się Jellym, „Galaretą". Oczywiście nie rekrutom, lecz tym, którzy mieli za sobą przynajmniej jeden zrzut bojowy.

Teraz jednak był na służbie. Każdy z nas sprawdził swój ekwipunek bojowy (troszczycie się o własne tyłki, zrozumiano?), dowodzący plutonem podoficer, pełniący obowiązki sierżanta, skontrolował nas skrupulatnie po oficjalnej zbiórce i teraz Jelly dokonał kolejnego przeglądu, z wrednym wyrazem twarzy i oczami, którym nie umykał żaden szczegół. Zatrzymał się przy gościu, który stał przede mną, wciskając guzik na jego pasku i wyświetlając dane o stanie fizycznym.

- Wystąp!

- Ale sierżancie, to tylko przeziębienie! Lekarz powiedział...

- „Ale sierżancie" - warknął Jelly, przedrzeźniając go. - Lekarz nie bierze udziału w desancie. Podobnie jak ty, nawet z połową takiej gorączki. Wydaje ci się, że mam czas na pogaduszki z tobą tuż przed zrzutem? Wystąp!

Jenkins opuścił szereg, smutny i wściekły. Ja również poczułem się nieszczególnie. Podczas ostatniego desantu poległ porucznik, ludzie awansowali i w trakcie obecnego zrzutu byłem zastępcą dowódcy drugiego oddziału. Teraz miałem lukę bez możliwości jej zapełnienia. Niedobrze. Gdyby ktoś wpadł w tarapaty i wzywał pomocy, nikt nie pospieszyłby mu na ratunek.

Jelly nikogo więcej nie wykluczył. Wkrótce stanął przed nami, objął nas wzrokiem i ze smutkiem pokręcił głową.

- Co za zgraja małp! - warknął. - Może gdybyście wszyscy zginęli podczas tego zrzutu, skompletowano by jednostkę od nowa, taką, jakiej oczekiwał porucznik. Choć pewnie by się to nie udało, zważywszy poziom dzisiejszych rekrutów.

Nagle wyprostował się i wrzasnął:

- Chcę wam tylko przypomnieć, małpy, że każdy z was z osobna, wliczając broń, mundury ochronne, amunicję, ekwipunek, szkolenie i wszystko inne, nie wspominając o waszym obżarstwie, kosztował rząd dobrze ponad pół miliona! Dodajcie jeszcze trzydzieści centów, bo tyle jesteście warci w tej chwili, i wyjdzie całkiem niezła sumka. - Spiorunował nas wzrokiem. - Więc ją odpracujcie! Was możemy stracić, w przeciwieństwie do tych wyszukanych kombinezonów, które na sobie macie. Nie chcę mieć w tej jednostce żadnych bohaterów; porucznikowi by się to nie podobało. Macie zadanie do wykonania; opuszczacie się na dół, robicie, co do was należy, macie uszy otwarte na sygnał powrotu i gdy go usłyszycie, natychmiast zjawiacie się w punkcie zbiorczym, ustawieni w szyku. Czy to jasne?

Znów obrzucił nas wzrokiem.

- Powinniście znać plan. Jednak niektórzy z was nie mają mózgu, który można by poddać hipnozie, więc pokrótce omówię szczegóły. Zostaniecie zrzuceni w dwóch tyralierach, oddalonych od siebie o dwa tysiące jardów. Zaraz po wylądowaniu podacie mi swoje namiary. Podacie też namiary i odległości towarzyszom z obu stron, gdy będziecie szukać schronienia. Już zmarnowaliście dziesięć sekund, więc zetrzecie z powierzchni ziemi wszystko w waszym zasięgu, zanim wylądują skrzydłowi. (Mówił o mnie - jako zastępca dowódcy oddziału miałem być lewym skrzydłowym, nie mając nikogo u boku. Zacząłem się trząść).

- Gdy wylądują, wyrównajcie szyki! Wyrównajcie też odległości! Przerwijcie wszystko i zróbcie to! To już dwanaście sekund. Potem posuwajcie się do przodu żabimi skokami, parzyści i nieparzyści; zastępcy dowódców oddziałów przeprowadzają odliczanie i kontrolują flanki. - Spojrzał na mnie. - Jeśli zrobicie to właściwie, w co wątpię, skrzydła zejdą się, gdy zabrzmi sygnał odwrotu... i wtedy wracacie do domu. Są pytania?

Nie było żadnych; jak zawsze. Kontynuował więc:

- Jeszcze jedno. To tylko rajd, a nie bitwa. Demonstracja siły ognia i odwagi. Zadaniem naszej misji jest pokazanie wrogowi, że moglibyśmy zniszczyć jego miasto, choć tego nie robimy, i że nie może czuć się bezpieczny, nawet gdy rezygnujemy z masowych bombardowań. Nie bierzcie jeńców. Zabijajcie tylko w ostateczności. Jednak cały teren ma zostać zrównany z ziemią. Nie chcę widzieć żadnego obiboka z powrotem na pokładzie z niewykorzystanymi bombami. Zrozumiano? - Spojrzał na zegarek. - Zbiry Rasczaka muszą utrzymać swą reputację. Porucznik Rasczak poprosił mnie przed śmiercią, bym wam przekazał, że zawsze będzie miał was na oku... i liczy na to, że wasze imiona okryją się chwałą!

Jelly spojrzał na sierżanta Migliaccio, dowódcę pierwszego oddziału.

- Pięć minut dla Padre - oznajmił. Kilku chłopaków wystąpiło z szeregu i uklęknęło przed Migliacciem, choć niekoniecznie byli tego samego wyznania co on. Muzułmanie, chrześcijanie, gnostycy, żydzi - służył każdemu, kto chciał zamienić z nim słowo przed zrzutem. Słyszałem plotki, że istniały niegdyś oddziały, których kapelani nie walczyli wraz z innymi, nie byłem jednak w stanie sobie wyobrazić, jak to w ogóle możliwe. To znaczy, jak kapelan może błogosławić coś, czego sam nie chce robić? Tak czy inaczej, w Piechocie Mobilnej każdy bierze udział w zrzucie i każdy walczy - kapelan, kucharz i adiutant starego. Wszyscy weszliśmy do śluzy; żaden ze Zbirów nie został na pokładzie. Oprócz Jenkinsa, oczywiście, lecz nie z jego winy.

Nie ruszyłem się z miejsca. Zawsze się obawiałem, że jeśli to zrobię, ktoś zobaczy, jak się trzęsę, a przecież Padre mógł równie dobrze pobłogosławić mnie z miejsca, w którym stał. Sam jednak podszedł do mnie, gdy ostatni Zbir podniósł się z klęczek, i przycisnął swój hełm do mojego, by porozmawiać na osobności.

- Johnnie - rzekł cicho. - Po raz pierwszy uczestniczysz w zrzucie jako podoficer.

- Taa. - Tak naprawdę nie byłem podoficerem. W każdym razie nie bardziej niż Jelly oficerem.

- Jedna rzecz, Johnnie. Nie daj się zabić. Znasz się na swojej robocie, więc ją wykonaj. Po prostu wykonaj. Nie próbuj zasłużyć na medal.

- Och, dzięki, Padre. Postaram się.

Dodał coś w języku, którego nie znam, poklepał mnie po ramieniu i pospiesznie wrócił na swoje miejsce.

- Dziesiątkiii... formuj! - krzyknął Jelly.

Wykonaliśmy rozkaz.

- Pluton!

- Oddział! - jak echo powtórzyli Migliaccio i Johnson.

- Oddziałami - bakburta i sterburta - przygotować się do zrzutu!

- Oddział! Obsadzić kapsuły! Ruszać się!

- Drużyna! - Musiałem poczekać, aż drużyny czwarta i piąta zajmą swe kapsuły i przesuną się w dół śluzy rękawem wyrzutni, zanim moja kapsuła pojawiła się na torze i mogłem do niej wejść. Zastanawiałem się, czy starożytnymi wojownikami również wstrząsały dreszcze, gdy wchodzili do konia trojańskiego? Czy tylko mną? Jelly sprawdził, czy wszyscy są hermetycznie zamknięci, a moją kapsułę zamknął osobiście. Gdy to robił, pochylił się nade mną i rzekł:

- Tylko się nie dekuj, Johnnie. To coś jak ćwiczenia.

Pokrywa zamknęła się nade mną i zostałem sam. „To coś jak ćwiczenia", powiedział! Zacząłem się niepohamowanie trząść.

Potem w słuchawkach usłyszałem głos Jelly'ego z centralnej śluzy:

- Mostek! Zbiry Rasczaka... gotowe do zrzutu!

- Siedemnaście sekund, poruczniku! - usłyszałem w odpowiedzi radosny kontralt kapitan statku i miałem jej za złe, że nazwała Jelly'ego porucznikiem. Co prawda nasz porucznik rzeczywiście nie żył i Jelly mógł przejąć jego stopień... jednak wciąż byliśmy Zbirami Rasczaka.

- Powodzenia, chłopcy! - dodała.

- Dzięki, pani kapitan.

- Przygotujcie się! Pięć sekund.

Byłem cały skrępowany pasami - brzuch, czoło, golenie. Mimo to trząsłem się bardziej niż zwykle.

 

Po wystrzeleniu jest lepiej. Zanim to nastąpi, siedzisz w całkowitej ciemności, owinięty jak mumia w celu zniwelowania skutków przyspieszeń, ledwie mogąc oddychać oraz wiedząc, że nie pomogłoby ci nawet zdjęcie hełmu, czego nie możesz zrobić, gdyż wokół ciebie w kapsule jest tylko azot. Masz też świadomość, że kapsuła znajduje się w rękawie wyrzutni i gdyby statek został trafiony, zanimby cię wystrzelili, nie miałbyś najmniejszych szans; zginąłbyś tutaj, nie mogąc się nawet ruszyć, całkowicie bezradny. I właśnie to niekończące się oczekiwanie w mroku powoduje, że masz dreszcze, sądząc, że o tobie zapomnieli... że kadłub statku został przebity i dryfuje martwy po orbicie, i wkrótce ty także umrzesz, udusisz się, nie mogąc się nawet poruszyć. Lub że statek zszedł z orbity i zginiesz, roztrzaskując się o powierzchnię planety, jeśli wcześniej, spadając, nie usmażysz się w atmosferze.

Potem zadziałał system hamujący statku i przestałem się trząść. Osiem g, na moje wyczucie, albo nawet dziesięć. Kiedy kobieta pilotuje statek, zapomnij o komforcie; będziesz posiniaczony wszędzie, gdzie trzymają cię pasy. Tak, tak, wiem, że one są lepszymi pilotami niż mężczyźni; mają szybszą reakcję i lepiej znoszą przyspieszenie. Potrafią szybciej przybliżyć się do celu i oddalić od niego, czym zwiększają zarówno swoje, jak i nasze szanse. Choć przeciążenie walące po kręgosłupie dziesięciokrotnością twej własnej wagi bynajmniej nie staje się dzięki temu przyjemne.

Muszę jednak przyznać, że kapitan Deladrier znała się na swoim fachu. Nie traciła czasu, gdy „Rodger Young" skończył hamowanie. Od razu usłyszałem jej warknięcie:

- Centralna śluza... odpalać!

Nastąpiły dwa szarpnięcia - to wystrzelili się Jelly i jego dowodzący plutonem podoficer, pełniący obowiązki sierżanta. Chwilę później usłyszałem:

- Śluzy na bakburcie i sterburcie... automatyczne odpalenie!

I wtedy my zostaliśmy wystrzeleni.

Bum! Kapsułą szarpnęło o jedno miejsce w przód. Bum! I znów szarpnęło nią naprzód jak nabojem podawanym do komory staromodnej broni automatycznej. No cóż, tym właśnie byliśmy... tyle że lufą karabinu były dwie bliźniacze śluzy wbudowane w kosmiczny transportowiec, a każdym nabojem była kapsuła, w której z ledwością mieścił się piechur z ekwipunkiem polowym.

Bum! Zwykle zajmowałem trzecie miejsce w kolejce i startowałem wcześniej; teraz byłem w ogonie, ostatni za trzema drużynami. To oczekiwanie było niezwykle męczące, mimo iż kapsuły wystrzeliwano w sekundowych odstępach. Próbowałem liczyć odpalenia. Bum! (dwunasta), bum! (trzynasta), bum! (czternasta - z dziwnym pogłosem. Była pusta, gdyż miał w niej siedzieć Jenkins), bum!

I pstryk! - nadchodzi moja kolej i kapsuła wślizguje się do komory spustowej, a potem ŁUP!, eksplozja, przy której manewr hamujący pani komandor wydaje się pieszczotą.

Potem następuje nagła pustka.

Kompletna pustka. Żadnych dźwięków, ciśnienia czy ciężaru. Unoszenie się w ciemności... swobodne spadanie około trzydziestu mil nad warstwą właściwej atmosfery, zbliżanie się do powierzchni planety, której nigdy jeszcze nie widziałeś. Jednak już mną nie trzęsie; wyczerpujące było tylko oczekiwanie. Gdy już zostaniesz wystrzelony, nie masz się czego obawiać; nawet jeśli coś pójdzie nie tak, zginiesz tak szybko, że wcale tego nie zauważysz.

Prawie od razu kapsuła wpadła w ruch wirowy, po czym poczułem, że zaczyna spadać; powróciło też poczucie ciężkości... Moja waga wzrastała szybko, aż osiągnęła właściwą dla tej planety wartość (mówili, że wynosi ona 0,87 g), gdy kapsuła uzyskała ostateczną prędkość w wyższych, rozrzedzonych warstwach atmosfery. Pilot, będący prawdziwym artystą (a nasza pani komandor niewątpliwie nim była), przeprowadzi manewr hamowania tak precyzyjnie, by prędkość kapsuły podczas wystrzelenia ze śluzy w konkretnym miejscu przestrzeni dokładnie odpowiadała obrotowej prędkości planety na tej szerokości geograficznej. Pełne kapsuły są ciężkie; przebijają się przez wysokie, rozrzedzone wiatry górnych warstw atmosfery, nie będąc spychane zbyt daleko od pozycji; istnieje jednak możliwość, że pluton rozproszy się podczas spadania i utraci idealny szyk, w jakim został wystrzelony. Nieudolny pilot może nawet pogorszyć sytuację, rozsiewając grupę uderzeniową na tak dużym obszarze, że trudno jej zebrać się w powrotnym punkcie zbiorczym, nie wspominając już o pomyślnym wypełnieniu misji. Żołnierz piechoty może walczyć jedynie wtedy, gdy ktoś przetransportuje go na pole walki; i w tym sensie, jak sądzę, piloci są równie ważni jak my.

Po tym, jak łagodnie moja kapsuła weszła w atmosferę, mogłem stwierdzić, że pani kapitan odpaliła nas z tak minimalnym wektorem odchylenia, jaki tylko można sobie wymarzyć. Byłem zadowolony nie tylko dlatego, że spadaliśmy w zwartym szyku bez straty czasu. Wiedziałem również, że pilot, który nas tak poprawnie wystrzelił, będzie równie precyzyjny podczas ewakuacji.

Zewnętrzna powłoka spaliła się i odpadła; nie w całości, gdyż leciałem nieco przechylony. Gdy oderwała się do końca, lot się wyrównał. Potem hamulce drugiej powłoki wprawiły kapsułę w turbulencję, która nasilała się, gdy spalały się jeden za drugim, i druga powłoka zaczęła rozpadać się na kawałki. Jedną z rzeczy, które pomagają żołnierzom zrzucanym w kapsułach dożyć emerytury, jest fakt, że złuszczanie się powłok kapsuły nie tylko spowalnia jej spadanie, lecz także wypełnia niebo nad miejscem lądowania taką ilością „śmieci", że radary namierzają odbicia wielu celów otaczających spadającą kapsułę, z których każdy może być żołnierzem, bombą lub czymkolwiek innym. To wystarcza, by doprowadzić komputer balistyczny do załamania nerwowego; i tak się najczęściej dzieje.

Żeby było jeszcze zabawniej, statek macierzysty kilka sekund po wystrzeleniu kapsuł wypuszcza serię jajowatych makiet, które spadają szybciej, gdyż nie gubią po drodze osłon. Po minięciu nas niektóre eksplodują, inne tworzą swoiste „okno"; działają nawet jako transpondery, odskakują na boki i robią manewry, które zakłócają percepcję komitetu powitalnego na powierzchni.

Tymczasem statek, ignorując stworzony przez siebie radarowy szum, utrzymuje stałą łączność z kierunkową radiolatarnią dowódcy plutonu i prowadzi cię, zbierając dane o impecie twojego lądowania, by wykorzystać je w przyszłości.

Kiedy odpadła druga powłoka, trzecia automatycznie otwarła pierwszy spadochron hamujący. Nie przetrwał długo, czego można się było spodziewać; jedno ostre szarpnięcie przy kilku g i odleciał w swoją stronę, ja zaś spadałem dalej. Drugi spadochron wytrzymał trochę, a trzeci zdecydowanie dłużej; w kapsule robiło się wyraźnie za gorąco i zacząłem myśleć o lądowaniu.

Trzecia osłona złuszczyła się, gdy odpadł ostatni spadochron, i chronił mnie już tylko pancerz kombinezonu i plastikowa, jajowata powłoka. Siedziałem w niej, wciąż skrępowany pasami, nie mogąc się poruszyć; nadszedł czas na podjęcie decyzji, jak i gdzie wyląduję. Nie poruszając rękami (gdyż nie byłem w stanie tego zrobić), nacisnąłem samym kciukiem wskaźnik odległości i odczytałem pomiar, który wyświetlił się na odblaskowym pulpicie wewnątrz mojego hełmu, na wysokości oczu.

Jedna i osiem dziesiątych mili; nieco bliżej, niżbym chciał, szczególnie że byłem sam. Wewnętrzna powłoka kapsuły osiągnęła stałą prędkość, pozostawanie w niej nie miało już sensu, zaś jej temperatura wskazywała, że jeszcze przez chwilę nie będzie w stanie otworzyć się automatycznie; drugim kciukiem pstryknąłem więc przełącznikiem i pozbyłem się jej.

Pierwsza mikroeksplozja przerwała wszystkie krępujące mnie pasy, druga uwolniła mnie od plastikowej, jajowatej powłoki, która rozpadła się na osiem części. Znalazłem się teraz na zewnątrz, w powietrzu, i widziałem! Co więcej, osiem odrzuconych elementów było pokrytych metalem (oprócz małego fragmentu powierzchni, przez który dokonywał się pomiar odległości) i odbijało sygnały jak żołnierz w kombinezonie. Każdy operator radaru, żywy czy cybernetyczny, miałby teraz niezłe kłopoty z odróżnieniem mnie od unoszących się wokół odpadków, nie wspominając już o tysiącach innych części i kawałków spadających w promieniu kilku mil z obu stron, nad i pode mną. Częścią treningu żołnierza Piechoty Mobilnej, który spadając czuł się całkowicie bezbronny, było pokazanie mu na powierzchni, zarówno naocznie, jak i przy użyciu radaru, jak kłopotliwy jest desant dla sił naziemnych. Łatwo wpaść w panikę i albo otworzyć spadochron zbyt wcześnie, stając się łatwym celem, albo nie zdążyć go otworzyć i skręcić kostkę, złamać kręgosłup czy roztrzaskać czaszkę.

Rozprostowałem się więc, rozciągając stawy, i rozejrzałem się wokół... po czym powtórnie zgiąłem się we dwoje i wyprostowałem z rozłożonymi ramionami i twarzą zwróconą w dół, żeby dokładnie przyjrzeć się temu, co się znajduje pode mną. Zgodnie z oczekiwaniami panowała tam noc, jednak przyrządy noktowizyjne, jeśli tylko do nich przywykłeś, pozwalały całkiem dokładnie rozejrzeć się w terenie. Rzeka, która przecinała miasto po przekątnej, znajdowała się niemal dokładnie pode mną i szybko przybliżała, migocząc wyraźnie, gdyż woda była bardziej nagrzana niż ziemia. Było mi wszystko jedno, po której stronie wyląduję, nie chciałem tylko do niej wpaść, gdyż opóźniłoby to moje działania.

Zauważyłem rozbłysk po prawej stronie, mniej więcej na tej samej wysokości, na jakiej się znajdowałem. Jakiś wrogi tubylec w dole spalił najprawdopodobniej fragment spadającej powłoki jaja. Od razu wystrzeliłem więc swój pierwszy spadochron, zamierzając, jeśli to możliwe, wydostać się z pola widzenia nieprzyjaciela, który namierzał zbliżające się cele. Skuliłem się przed szarpnięciem, spadochron się rozpostarł i przez jakieś dwadzieścia sekund łagodnie szybowałem w dół. Potem go odpiąłem, gdyż nie chciałem zwracać na siebie uwagi, spadając z inną prędkością niż wszystkie otaczające mnie elementy.

Najwyraźniej to zadziałało, gdyż nie zostałem spalony.

Na wysokości jakichś sześciuset stóp odpaliłem drugi spadochron... Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że znosi mnie nad rzekę, i uświadomiłem sobie, że na wysokości około stu stóp przelecę nad jakimś magazynem, czy innym budynkiem mającym płaski dach i stojącym przy nabrzeżu... uwolniłem się od spadochronu i dość miękko, choć nieco podskakując, wylądowałem na dachu za pomocą skokowych silników odrzutowych kombinezonu. Po lądowaniu zacząłem skanować przestrzeń w poszukiwaniu sygnałów latarni radiolokacyjnej sierżanta Jelala.

I zorientowałem się, że znajduję się po niewłaściwej stronie rzeki. Na tarczy kompasu wewnątrz mojego hełmu gwiazdka oznaczająca położenie Jelala migotała daleko na południe od miejsca, w którym się znajdowałem. Zniosło mnie na północ. Pobiegłem truchtem na skraj dachu od strony rzeki, jednocześnie namierzając i nawiązując kontakt ze znajdującym się najbliżej dowódcą drużyny, zorientowałem się, że zniosło go ponad milę od właściwej pozycji, krzyknąłem: „Ace, wyrównaj szyk!" i rzucając za siebie bombę, zszedłem z dachu, by przekroczyć rzekę. Ace zareagował tak, jak oczekiwałem - chociaż znał moje koordynaty, nie chciał zostawiać swojej drużyny. I nie miał zamiaru wypełniać mojego rozkazu.

Magazyn za moimi plecami wyleciał w powietrze i podmuch eksplozji uderzył mnie, gdy wciąż jeszcze znajdowałem się nad rzeką, nieosłonięty przez budynki na drugim brzegu, jak to miałem w planie. Omal nie straciłem żyroskopu i mało brakowało, bym wywrócił się sam. Nastawiłem bombę na piętnaście sekund... czy aby na pewno? Nagle zdałem sobie sprawę, że zaczynam się denerwować, co było najgorszą rzeczą, jaka może przytrafić się na powierzchni obcej planety. „To coś jak ćwiczenia" powiedział mi Jelly i tak należało do tego podejść. Nie spieszyć się i robić wszystko dokładnie, nawet jeśli miałoby to zająć dodatkowe pół sekundy.

Po dotarciu na drugi brzeg znów połączyłem się z Ace'em i ponownie poleciłem mu, by wyrównał pozycję swej drużyny. Nie odpowiedział, lecz już się tym zajął. Zostawiłem sprawy własnemu biegowi. Dopóki Ace wykonywał swoją robotę, mogłem przymknąć oczy na jego gburowatość - do czasu. Po powrocie na statek (jeśli Jelly nie zwolni mnie ze stanowiska zastępcy dowódcy oddziału) będziemy mogli znaleźć jakieś ustronne miejsce i wyjaśnić sobie, kto tu jest szefem. Był zawodowym kapralem, a ja tylko starszym szeregowym, czasowo pełniącym obowiązki kaprala, podlegał mi jednak, w związku z czym nie mogłem tolerować jego arogancji. Szczególnie tak notorycznej.

Teraz nie miałem czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać; kiedy przeskakiwałem rzekę, namierzyłem interesujący cel i chciałem go zlikwidować, nim zauważy go ktoś inny - śliczny, duży kompleks czegoś, co wyglądało na budynki użyteczności publicznej, rozmieszczone na wzgórzu. Być może świątynie... lub pałac. Obiekt znajdował się kilka mil poza obszarem działania, ale jedną z reguł akcji „zrównaj z ziemią i w nogi" było zużycie przynajmniej połowy amunicji poza oczyszczanym terenem; dzięki temu przeciwnikowi trudno się zorientować, gdzie dokładnie jesteśmy. Poza tym trzeba być stale w ruchu i działać szybko. Mają znaczną przewagę liczebną, więc by przeżyć, musimy działać błyskawicznie i z zaskoczenia.

Kiedy załadowałem ręczną wyrzutnię rakiet i skontrolowałem Ace'a, po raz kolejny rozkazując mu, by wyrównał swoją pozycję, w obwodzie ogólnej łączności rozległ się głos Jelly'ego:

- Pluton! Żabimi skokami! Naprzód!

Zawtórował mu mój dowódca, sierżant Johnson:

- Żabimi skokami! Nieparzyści! Do przodu!

Dzięki temu przez jakieś dwadzieścia sekund nie musiałem się o nic martwić. Wskoczyłem na najbliższy budynek, oparłem wyrzutnię o ramię, znalazłem cel i nacisnąłem pierwszy spust, by pozwolić rakiecie go namierzyć. Potem drugi spust, dałem jej buziaka na drogę i odskoczyłem do tyłu, na ziemię.

- Drugi oddział, parzyści! - krzyknąłem, po czym odliczyłem w myślach i rozkazałem: - Do przodu!

I sam ruszyłem, przeskakując nad następnym rzędem budynków i w locie rażąc z ręcznego miotacza pierwszy rząd, ciągnący się wzdłuż rzeki. Wyglądało na to, że są zbudowane z drewna, i zanosiło się na niezły pożar; miałem też fart: niektóre z nich okazały się składami paliwa, a nawet materiałów wybuchowych. Gdy wylądowałem na ziemi, wyrzutnia na moim ramieniu wystrzeliła dwie małe bomby burzące, jedną kilkaset jardów w lewą, drugą w prawą stronę; nie miałem jednak okazji zobaczyć skutków ich działania, gdyż właśnie moja pierwsza rakieta uderzyła w cel - tworząc charakterystyczny rozbłysk atomowego wybuchu. Był on oczywiście „mizerny", mniej niż dwie kilotony normalnej wydajności; reflektor neutronowy i implozja były ściśnięte tak, by efekt nastąpił przy masie mniejszej niż krytyczna. Kto jednak chciałby być odpowiedzialny za kosmiczną katastrofę? Wystarczyło, że szczyt wzgórza został oczyszczony i każdy mieszkaniec miasta musiał szukać schronienia przed opadem radioaktywnym. Poza tym każdy miejscowy kmiotek, który znajdował się na zewnątrz i patrzył w tę stronę, w ciągu najbliższych kilku godzin nie będzie widział niczego, a co najważniejsze, mnie. Ja nie zostałem oślepiony przez eksplozję, podobnie jak żaden z nas; ochraniacze na naszych twarzach wykonane były ze szkła ołowiowego, na oczach mieliśmy filtry na podczerwień, zostaliśmy także wyszkoleni, by natychmiast schylać głowę i przyjmować promieniowanie na pancerz, gdybyśmy patrzyli w niewłaściwą stronę.

Dlatego zacisnąłem tylko mocno oczy, a gdy je otwarłem, patrzyłem wprost na miejscowego obywatela, który właśnie wychodził z budynku przede mną. Spoglądał na mnie, ja na niego, i zaczął coś podnosić - zapewne broń - gdy Jelly krzyknął:

- Nieparzyści! Do przodu!

Nie miałem czasu, by się z nim bawić; znajdowałem się dobre kilkaset jardów od miejsca, w którym powinienem być. W prawej ręce wciąż trzymałem miotacz; rozpoczynając odliczanie, usmażyłem przeciwnika i przeskoczyłem przez budynek, z którego wychodził. Ręczny miotacz, głównie przeznaczony do podpalania, jest również znakomitą przeciwpiechotną bronią defensywną w terenie gęsto zabudowanym; nie trzeba z niej dokładnie celować.

Przez zdenerwowanie i strach, że nie zdążę, skoczyłem za wysoko i zbyt daleko. Zawsze mnie kusi, by wyciągnąć maksimum z silnika odrzutowego, ale nie należy tego robić. Zawisa się wówczas w powietrzu na długie sekundy niczym wielki, tłusty kąsek. Dobrym sposobem na posuwanie się do przodu jest przelatywanie tuż nad każdym budynkiem, jedynie pobieżnie oczyszczając teren i maksymalnie wykorzystując każde schronienie, gdy jest się na ziemi - nigdy nie zostając w jednym miejscu dłużej niż sekundę czy dwie, by nie dać wziąć się na muszkę. Co chwila być gdzie indziej; pozostawać w ciągłym ruchu.

Tym razem dałem ciała - skok był zbyt krótki, by pokonać kolejny rząd budynków, i za daleki, by trafić w przestrzeń między nimi, więc musiałem wylądować na dachu. Nie wygodnie płaskim, na którym miałbym trzy sekundy luzu na odpalenie kolejnej „mizernej" rakiety atomowej. Ten był najeżony rurami, słupkami i różnorodnym żelastwem - była to zapewne fabryka albo jakieś zakłady chemiczne. Nie było gdzie wylądować. Co gorsza, stało na nim pół tuzina tubylców. Te dziwolągi są humanoidami, wysokimi na jakieś osiem czy dziewięć stóp, znacznie chudszymi od nas i o wyższej temperaturze ciała; nie noszą żadnych ubrań i przez filtry na podczerwień przypominają neonowe reklamy. Gdy w świetle dziennym patrzy się na nie gołym okiem, wyglądają jeszcze śmieszniej, lecz wolałem walczyć z nimi niż z Robalami - na widok pluskwiaków skręcają mi się flaki.

Jeśli ci kolesie pojawili się na dachu trzydzieści sekund wcześniej i byli na nim, kiedy moja rakieta uderzyła w cel, nie powinni mnie zauważyć. Lecz nie mogłem być tego pewny, zresztą tak czy inaczej nie zamierzałem wdawać się z nimi w konflikt; ta akcja miała zupełnie inny cel. Wykonałem więc kolejny skok, a gdy wciąż znajdowałem się w powietrzu, rozrzuciłem garść ustawionych na dziesięć sekund ogniowych kulek, by czymś ich zająć; wylądowałem, natychmiast skoczyłem znowu i krzyknąłem:

- Drugi oddział! Numery parzyste!... Do przodu!

Nie przestawałem posuwać się naprzód, by zlikwidować lukę w szpalerze, i wciąż skacząc, wypatrywałem każdego obiektu wartego poświęcenia amunicji. Miałem jeszcze trzy małe rakiety atomowe i nie zamierzałem zabierać ich ze sobą z powrotem. Jednak wbito mi do głowy, że w żadnym wypadku nie można szastać pieniędzmi włożonymi w broń atomową. Dopiero drugi raz pozwolili mi jej używać.

Teraz próbowałem zlokalizować ich wodociągi; celny strzał mógł wyludnić całe miasto, zmusić ich do ewakuacji - bez zabijania kogokolwiek, co było innowacją w rozkazach, które wydano nam, posyłając na tę akcję. Według mapy, której nauczyliśmy się podczas hipnozy, znajdowały się one jakieś trzy mile w górę rzeki.

Nie mogłem ich jednak dostrzec; być może skoki nie wynosiły mnie dostatecznie wysoko. Choć kusiło mnie, by wznosić się wyżej, pamiętałem, co Migliaccio powiedział o zdobywaniu medalu, i trzymałem się reguł. Przełączyłem wyrzutnię na tryb automatyczny, by wystrzeliwała kilka małych bomb za każdym razem, gdy ląduję na ziemi, a w międzyczasie podpalałem mniej lub bardziej przypadkowe obiekty i próbowałem namierzyć wodociągi lub inny cel wart zachodu.

W końcu coś zauważyłem; odległość się zgadzała - wodociągi czy cokolwiek innego, było to duże. Wskoczyłem więc na szczyt najwyższego z mijanych budynków, przymierzyłem się i wypuściłem rakietę. Gdy zeskakiwałem, usłyszałem głos Jelly'ego:

- Johnnie! Red! Zacznijcie zaginać flanki!

Potwierdziłem, usłyszałem, że robi to Red, i przełączyłem radiolatarnię na migacz, by Red mógł mnie bez problemu dostrzec. Złapałem odległość i namiar jego migacza i krzyknąłem:

- Drugi oddział! Zagiąć szyk i zabezpieczyć flanki! Dowódcy drużyn, potwierdzić!

Drużyny czwarta i piąta odpowiedziały:

- Zrozumiano.

Zaś Ace:

- Właśnie to robimy. Sam zabierz się do roboty.

Radiolatarnia Reda wskazywała, że prawa flanka jest niemal na wprost mnie, oddalona o dobre piętnaście mil. O kurczę! Ace miał rację; muszę brać się do roboty albo nie uda mi się zlikwidować luki w szpalerze - a wciąż jeszcze miałem ze sobą kilka cetnarów amunicji i przeróżne wredne zabawki, na wykorzystanie których musiałem znaleźć czas. Wylądowaliśmy w szyku w kształcie litery V; Jelly znajdował się u jej podstawy, a Red i ja na dwóch końcach ramion; teraz musieliśmy zamknąć ją w okrąg wokół powrotnego punktu zbiorczego... co oznaczało, że Red i ja mieliśmy do pokonania znacznie większą odległość niż pozostali, koncentrując się jednocześnie na naszym zadaniu siania spustoszenia.

Rozpoczynając zamykanie kręgu, przestaliśmy się przynajmniej posuwać naprzód żabimi skokami; przestałem odliczać i skoncentrowałem się na szybkości. Pobyt na planecie stawał się coraz mniej bezpieczny, nawet przy zachowaniu dużej prędkości. Rozpoczęliśmy z ogromną przewagą zaskoczenia; podczas lądowania nikt nie został zestrzelony (przynajmniej taką miałem nadzieję) i urządziliśmy im demolkę, nie bojąc się, że będziemy trafiać w siebie nawzajem, podczas gdy oni, strzelając do nas, ogromnie ryzykowali, że trafią we własnych ludzi - jeśli w ogóle nas namierzą. Nie jestem ekspertem w dziedzinie teorii gier, lecz wątpię, by jakikolwiek komputer był w stanie przeanalizować nasze działania tak, by przewidzieć, gdzie znajdziemy się w następnej chwili.

Niemniej ich obrona zaczynała być zauważalna, niezależnie od stopnia koordynacji. Kilka pocisków eksplodowało tak blisko, że moje zęby zaszczękały, choć byłem osłonięty pancerzem; raz musnął mnie też jakiś rodzaj promienia, włosy stanęły mi dęba i na chwilę mnie sparaliżowało - jakby trafiło w czułe miejsce. Jednak na tym się skończyło. Gdyby mój skafander nie otrzymał właśnie komendy do skoku, obawiam się, że bym się z tego nie wykaraskał.

Takie sytuacje sprawiają, że zastanawiasz się, dlaczego zostałeś żołnierzem - w tym wypadku nie miałem jednak czasu, by zastanawiać się nad czymkolwiek. Skacząc na oślep nad budynkami, dwukrotnie lądowałem w środku grupy tubylców i natychmiast znów skakałem, wściekle podpalając wszystko wokół z ręcznego miotacza ognia.

Pędząc tak na złamanie karku, przebyłem jakieś cztery mile, czyli mniej więcej połowę drogi, którą musiałem pokonać, by wypełnić lukę w szpalerze; zadałem jednak wrogowi znacznie mniejsze straty, niż miałem w planie. Jako że amunicja do wyrzutni skończyła się już dwa skoki wcześniej, znalazłem coś w rodzaju dziedzińca, na którym byłem sam i mogłem załadować do niej rezerwowe bomby burzące oraz złapać namiar Ace'a - by się zorientować, że dostatecznie daleko odstaję od linii flanki drużyny, i zastanowić nad wykorzystaniem pozostałych rakiet atomowych. Następnie wskoczyłem na dach najwyższego budynku w okolicy.

Robiło się coraz jaśniej i widoczność była dobra; zsunąłem więc filtry na podczerwień z oczu i szybko rozejrzałem po okolicy, szukając czegoś, co było warte, by w to strzelić; czegokolwiek. Nie miałem czasu na bycie wybrednym.

Na horyzoncie, patrząc w stronę kosmodromu, można było dostrzec budynki administracyjne, centrum dowodzenia, a może nawet jakiś statek kosmiczny. Niemal na tej samej linii, mniej więcej o połowę bliżej, wznosiła się jakaś olbrzymia konstrukcja, której nie byłem w stanie zidentyfikować nawet w przybliżeniu. Kosmodrom położony był niezwykle daleko, ale pokazałem go rakiecie, powiedziałem: „Szukaj, maleńka!", przykręciłem jej sterowniki, załadowałem - była ostatnia - posłałem w kierunku bliższego celu i skoczyłem.

Budynek, na którym stałem, został trafiony dokładnie w chwili, gdy go opuszczałem. Albo Chudzielec uznał (słusznie zresztą), że jeden z ich budynków jest warty próby zlikwidowania jednego z nas, albo jeden z moich chłopaków niezwykle gorliwie wykorzystywał swoje fajerwerki. Tak czy owak, nie chciałem dalej skakać, nawet nisko szybując. Postanowiłem przejść obok dwóch kolejnych budynków, zamiast je przeskakiwać. Po wylądowaniu zdjąłem z pleców ciężki miotacz ognia, nasunąłem na oczy filtry na podczerwień, nastawionym na pełną moc nożem laserowym wyciąłem otwór w ścianie przede mną. Jej fragment odpadł i władowałem się do środka.

I jeszcze szybciej stamtąd wyszedłem.

Nie wiem, do jakiego budynku się włamałem. Może był to kościół, noclegownia Chudzielców albo nawet ich kwatera obronna. Znalazłem się w olbrzymim pomieszczeniu, w którym było więcej Chudzielców, niż chciałbym zobaczyć w całym życiu.

Kościół to raczej nie był, gdyż ktoś strzelił we mnie, gdy stamtąd wypadałem - pocisk odbił się od mojego pancerza, spowodował, że zadzwoniło mi w uszach, i zachwiał mną, nie wyrządzając jednak żadnej krzywdy. Uznałem więc, że nie powinienem ich opuszczać, nie zostawiając pamiątki po swej wizycie. Złapałem pierwszą rzecz z mojego pasa, wrzuciłem ją do środka i usłyszałem, jak zaczyna skrzeczeć. W obozie szkoleniowym powtarzali nam w kółko: szybkie i konstruktywne działanie jest skuteczniejsze niż dopracowywanie najlepszego nawet wariantu i zrealizowanie go po czasie.

Zupełnie przypadkowo trafiłem w dziesiątkę. Była to specjalna bomba; podczas tej misji każdy z nas został w taką wyposażony i poinstruowany, by użyć jej jedynie, gdy będzie pewny, że spełni ona swoje zadanie. Skrzeczenie, które słyszałem po rzuceniu jej, było krzykiem wydawanym przez bombę w języku Chudzielców (w wolnym tłumaczeniu): „Jestem bombą z trzydziestosekundowym zapalnikiem! Jestem bombą z trzydziestosekundowym zapalnikiem! Dwadzieścia dziewięć!... dwadzieścia osiem!... dwadzieścia siedem!..."

Miałem nadzieję, że puszczą im nerwy. Nie było to wykluczone. Mnie niewątpliwie puściły. Rozstrzelanie ich byłoby bardziej miłosierne. Nie czekałem na koniec odliczania. Skoczyłem, zastanawiając się, czy znajdą wystarczająco wiele drzwi i okien, by wydostać się na czas.

Wziąłem namiar na migacz Reda w szczytowym momencie skoku i na Ace'a, gdy wylądowałem. Wciąż pozostawałem w tyle - musiałem się pospieszyć.

Jednak po trzech minutach udało nam się zamknąć szpaler; Red był na mojej lewej flance, oddalony o jakieś pół mili. Zameldował o tym Jelly'emu. Usłyszeliśmy, jak ten z ulgą warczy do całego plutonu:

- Krąg został zamknięty, ale sygnał z latarni radiolokacyjnej nie dotarł jeszcze na dół. Poruszajcie się powoli w przód i rozwalajcie wszystko dookoła, sprawcie im trochę więcej kłopotu, miejcie jednak oko na chłopaków z prawej i lewej; to właśnie ich macie chronić przed wpadnięciem w tarapaty. Jak na razie dobrze wam idzie, nie spieprzcie tego. Pluton! Oddziałami... zbiórka!

Ja również uważałem, że wykonaliśmy dobrą robotę; większość miasta płonęła. Dzień był wyjątkowo jasny, jednak dym ścielił się tak gęsto, że trudno było ocenić, czy gołym okiem widzi się lepiej niż przez filtr podczerwieni.

Rozległ się głos Johnsona, dowódcy naszego oddziału:

- Drugi oddział, podać stan liczebny!

- Drużyna czwarta, piąta i szósta, podać stan liczebny i złożyć meldunek!

Nowe modele w asortymencie bezpiecznych obwodów łączności, w które byliśmy zaopatrzeni, zapewniały niezawodny kontakt między nami, co znacznie przyspieszało działania. Jelly mógł mówić do wszystkich naraz lub zwracać się do dowódców oddziałów; dowódca oddziału mógł wezwać cały oddział lub swych podoficerów, zaś pluton mógł zareagować dwa razy szybciej, kiedy decydowały sekundy. Słuchałem meldunku czwartej drużyny, robiąc przegląd pozostałości swego bojowego ekwipunku, i posłałem bombę w kierunku Chudzielca, który wysunął głowę zza rogu. Wycofał się, podobnie jak ja. Przypomniałem sobie słowa Starego: „Rozwalajcie wszystko dookoła".

W czwartej drużynie plątali się w zeznaniach, wyliczając skład osobowy, dopóki dowódca nie przypomniał, że trzeba uwzględnić numer Jenkinsa; piąta drużyna wymieniała kolejnych niczym stuknięcia liczydła i już zacząłem odczuwać spokój... kiedy w drużynie Ace'a odliczanie zatrzymało się po numerze czwartym.

- A gdzie jest „Oszołom", Ace? - wykrzyknąłem.

- Zamknij się - odparł. - Numer szósty! Kontynuować liczenie!

- Szósty! - odparł Smith.

- Siódmy!

- W szóstej drużynie brakuje Floresa - uzupełnił Ace. - Dowódca drużyny wyrusza na poszukiwanie.

- Brakuje jednej osoby - zameldowałem Johnsonowi. - Floresa z szóstej drużyny.

- Zaginiony czy zabity?

- Nie wiem. Dowódca drużyny i zastępca dowódcy oddziału właśnie wyruszają na poszukiwania.

- Niech zajmie się tym Ace, Johnnie.

Nie usłyszałem go jednak, więc nie odpowiedziałem. Słyszałem, jak melduje Jelly'emu i jak ten klnie. No i masz; a przecież wcale nie prosiłem się o medal. Ratowanie ludzi to działka zastępcy dowódcy oddziału, który jest żołnierzem na posyłki, znajduje się na szarym końcu i jest spisany na straty. Dowódca drużyny ma co innego do roboty. Można więc bez wątpienia uznać, że zastępca dowódcy oddziału jest zbędny, dopóki żyje dowódca.

W tym momencie czułem się wyjątkowo zbędny, niemal przegrany, gdyż właśnie usłyszałem najsłodszy dźwięk we wszechświecie; latarnia radiolokacyjna lądującego statku ewakuacyjnego emitowała sygnał odwrotu. Latarnia radiolokacyjna jest rakietą-robotem, wystrzeliwaną przed statkiem ewakuacyjnym, która jak szpikulec wbija się w ziemię i zaczyna nadawać tę upragnioną muzykę. Statek ewakuacyjny namierza ją automatycznie trzy minuty później i lepiej być wtedy w pobliżu, gdyż autobus nie zaczeka, a następnego nie będzie.

Nie możesz jednak pozwolić sobie na pozostawienie kolejnego kospiecha[1] - szczególnie należąc do Zbirów Rasczaka. Podobnie jest zresztą w każdym innym oddziale Piechoty Mobilnej. Zawsze próbujesz go wydostać.

Usłyszałem rozkaz Jelly'ego:

- Głowy do góry, chłopcy! Zacieśniajcie pierścień ewakuacyjny, prowadząc ogień zaporowy! Z życiem!

Usłyszałem też słodki głos latarni radiolokacyjnej:

- Ku wiecznej chwale piechoty, niech sławi się imię Rodgera Younga!

I tak bardzo ciągnęło mnie w stronę tego głosu, że niemal czułem jego smak.

Skierowałem się jednak w inną stronę, na sygnał latarni radiolokacyjnej Ace'a, wykorzystując po drodze bomby, które mi zostały, kulki ogniowe i wszystko, co mogło mnie obciążać.

- Namierzyłeś jego sygnał, Ace?

- Tak. Wracaj, nic tu po tobie!

- Właśnie cię dostrzegłem. Gdzie on jest?

- Tuż przede mną, jakieś ćwierć mili. Spadaj! To mój człowiek.

Nie odpowiedziałem. Skierowałem się w lewo na skróty, by dotrzeć do Ace'a mniej więcej na tej wysokości, gdzie, jak twierdził, znajdował się „Oszołom".

Zobaczyłem stojącego nad nim Ace'a i kilku spalonych Chudzielców; większość z nich salwowała się ucieczką. Wylądowałem obok niego.

- Zdejmijmy z niego ten pancerz. Szalupa będzie tu lada moment!

- Jest zbyt ciężko ranny!

Przyjrzałem się bliżej i przekonałem, że to prawda. W jego kombinezonie rzeczywiście ziała dziura, z której lała się krew. Nie wiedziałem, co robić. By ewakuować rannego, trzeba wydostać go z pancerza... potem bierzesz go po prostu na ręce - co nie jest problemem, gdy masz na sobie kombinezon wspomagany - i zwiewasz stamtąd. Nagi człowiek waży mniej niż amunicja i sprzęt, z którego korzystasz.

- Co robimy?

- Zabierzemy go - rzekł Ace posępnie. - Złap za lewą stronę jego pasa.

Sam chwycił prawą stronę i podnieśliśmy Floresa na nogi.

- Trzymamy go! Teraz... na mój znak; przygotuj się do skoku. Raz... dwa!

Skoczyliśmy. Niezbyt daleko i niezbyt udanie. Jeden człowiek nie uniósłby go z ziemi; opancerzony kombinezon jest zbyt ciężki. We dwóch jest to wykonalne.

Skakaliśmy, skakaliśmy, raz za razem, Ace meldował o sytuacji i za każdym lądowaniem na ziemi poprawialiśmy chwyt, żeby pewniej trzymać „Oszołoma". Wyglądało na to, że jego żyroskop nie działa.

Słyszeliśmy, jak milknie radiolatarnia, gdy wylądowała na niej szalupa ewakuacyjna; widziałem ją... a jednak wciąż znajdowała się za daleko. Słyszeliśmy, jak sierżant dowodzący plutonem woła:

- Kolejno, wchodzić na pokład!

 I krzyk Jelly'ego:

- Zignorować rozkaz!

Wypadliśmy w końcu na otwartą przestrzeń, zobaczyliśmy szalupę stojącą na ogonie, usłyszeliśmy jej zawodzenie ostrzegające o rychłym starcie i zobaczyliśmy pluton, który wciąż stał wokół niej w zaporowym kręgu, chroniąc się za stworzoną przez samego siebie zasłoną.

Usłyszeliśmy krzyk Jelly'ego:

- Kolejno, na pokład, ruszać się!

A my wciąż byliśmy zbyt daleko! Widziałem, jak ludzie oddzielają się od pierwszej grupy i wlewają do szalupy, podczas gdy krąg zaporowy robi się coraz węższy.

Od kręgu oderwała się pojedyncza postać i zaczęła zbliżać się do nas z szybkością wskazującą na skafander, jakimi posługiwali się tylko dowódcy.

Jelly dotarł do nas, gdy byliśmy w powietrzu, złapał Floresa za pas miotacza i pomógł nam go nieść.

Od statku dzieliły nas trzy skoki. Wszyscy inni znajdowali się już wewnątrz, ale właz był wciąż otwarty. Wtaszczyliśmy „Oszołoma" do środka i zamknęliśmy klapę, podczas gdy pilot krzyczała, że przez nas spóźniła się z randką na orbicie i teraz wszyscy zginiemy. Jelly nie zwracał na nią uwagi; ułożyliśmy Floresa i sami położyliśmy się obok niego.

Gdy szarpnęło nami przy starcie, Jelly powiedział sam do siebie:

- Wszyscy są obecni, poruczniku. Trzech jest rannych, ale są wszyscy!

Muszę to przyznać pani kapitan Deladrier: nie szkolą już tak dobrych pilotów. Randki na orbicie, cumowania do transportowca, są zawczasu precyzyjnie obliczane. Nie znam się na tym, ale tak to wygląda i niczego tu nie zmienisz. Nie jesteś w stanie.

Jej się to jednak udało. Wyczytała ze wskazań instrumentów, że statek nie zdąży na czas; przyhamowała, powtórnie przyspieszyła i wpasowała nas w korytarz śluzy, wyłącznie na oko, na wyczucie, nie mając czasu na obliczenia. Gdyby Wszechmocny kiedykolwiek potrzebował pomocnika do kierowania ruchem gwiazd, wiem, kogo powinien szukać.

Flores zmarł w drodze powrotnej.

[1] W oryg. cap trooper (capsule trooper) - „kapsułowy piechur", piechur dokonujący desantu w kapsule. (Przypisy pochodzą od tłumacza).

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...